
Jean po raz pierwszy usłyszał o szczuroludziach gdy miał pięć lat - matka opowiedziała mu, jak to ojciec zatłukł jednego z nich siekierą w lesie, szukając dobrego modrzewia na krokwie do nowo budowanego zamku w Montpelliere. Ojciec uparcie twierdził, że ubił szpiega lub zwiadowcę, jednak Jean zawsze podejrzewał, że był to raczej zbiegły niewolnik klanowy albo inny wyrzutek. Od tego czasu minęło dwadzieścia pięć wiosen, ojciec zmarł, matka straciła wszystkie zęby i coraz częściej miewała dziury w pamięci, zaś on i jego siostra wyrośli i jak na osoby pozbawione szlachetnego urodzenia radzili sobie całkiem dobrze - Anna służyła w zamkowej kuchni, gotując dla samego hrabiego Fulka, Jean zaś osiągnął godność mistrza cechu cieśli i stolarzy w Montpelliere. Brakowało mu tylko żony, a raczej odwagi by rudowłosą Tilly poprosić o rękę.
- Pani mi świadkiem, że jeśli przeżyję tą jatkę, to się oświadczę. I to zaraz po powrocie - mruknął sam do siebie, mrużąc oczy przed upalnym letnim słońcem.
- Śmiała deklaracja, Jean. Trzymam za słowo - odparł stojący obok Martin Coulbert, farbiarz tkanin o rękach wiecznie umazanych barwnikami. Tym razem był to błękit.
Jean zaśmiał się lekko i spojrzał na boki - jak okiem sięgnąć ciągnęły się szeregi powołanych pod broń mieszczan z Montpelliere, Alloy-sur-Loire i Vadicourt, wspieranych łucznikami z okolicznych wiosek i przysiółków. Przed frontem zgromadzonych na wielkiej łące pod murami wojsk przegalopowali nagle barwnie odziani rycerze - wasale hrabiego i członkowie jego rodu. Na końcu pojawił się sam Fulko de Montpelliere, kłusując na potężnym gniadoszu. Na jego widok zbrojni zaczęli wiwatować i łomotać bronią o tarcze, dopiero wzniesiona dłoń hrabiego ich uciszyła.
- Ta plugawa trzoda jest o dzień drogi stąd - rzucił mocnym, dźwięcznym głosem. - Nie dopuszczę do tego, żeby drugi raz puścili nam z dymem pszenicę na polach i pozatruwali studnie.
Kolejna porcja wiwatów i okrzyków wypełniła błonia, a hrabia dał znak do wymarszu. Okoliczna ludność darzyła go ogromnym szacunkiem za niezwykłą jak na bretońskiego arystokratę łaskawość i hojność. Ciężko orzec, czy powodem owej szczodrobliwości były osobiste przymioty charakteru hrabiego, czy też krociowe zyski jakie zapewniały mu posiadane kopalnie soli, eliminujące potrzebę zdzierania z poddanych drakońsko wysokiego pogłównego.
Armia ruszyła drogą, formując długą kolumnę. Po drodze mijano wsie, których mieszkańcy albo zdążyli uciec już do najbliższego miasta w obawie przed wrogiem, albo właśnie się do tego sposobili. Wyjątkiem było Bouldevais, osada przy której wszystko miało się rozstrzygnąć...
* * * * * * * *
- Co to znowu za cyrk? Jasełka, kurwa ich mać, czy co? - Bernard, tłusty piwowar z Vadicourt, stał oparty o drzewce glewii i z niedowierzaniem wpatrywał się w rozgrywającą się na jego oczach scenę. Z niewielkiego kościółka wynoszono właśnie na drewnianym nosidle jakąś figurę. Przy bliższych oględzinach można było zauważyć, iż przedstawia ona kobietę w sukni i z gwiaździstym diademem na głowie, całość, delikatnie mówiąc, dość topornej roboty. Usta posągu wykrzywiały się w czymś, co w pierwotnym założeniu zapewne miało być uśmiechem, a było de facto dziwnym grymasem. Jedno oko było większe od drugiego, w dodatku osadzone niżej, dłonie niesymetryczne, a cała figura była nieco krzywa, przez co chwiała się na boki przy każdym wstrząsie. Wokół figury tłoczyła się ciżba zawodzących mnichów, machających wkoło kadzielnicami i pryskających na prawo i lewo święconą wodą.
- Gadają, że ten posąg wydłubał dwieście lat temu ślepy rzeźbiarz w zamian za to, że Pani wysłuchała jego modlitw i pozwoliła przeżyć zarazę - wyjaśnił Jean, który zasłyszał całą historię kilka lat temu od podróżnego. - Ponoć od tego czasu figura wiele razy uzdrawiała pielgrzymów ze ślepoty. Mnisi obnoszą ją gdzie popadnie i bronią jak największego skarbu.
- I ta czereda ma leźć z nami do bitwy?
- Ano. Tak chce hrabia. Może sądzi, że to wycie zmusi Skavenów do ucieczki. Ponoć mają delikatny słuch.
- Swoją drogą to gdzie oni są? Czekamy na nich już cały ranek i nic, nawet śladu.
- Tak ci śpieszno do bitki? Skąd wiesz jakie oni paskudztwa powyciągają spod ziemi? Ani się obejrzysz, a będziesz miał kałużę w nogawicach.
- Eee, z tobą to zawsze gadanie jak z koniem, ani pożartować nie idzie - burknął Bernard i odszedł w stronę taborów.
Przeciwnik nie kazał im jednak dłużej czekać - wkrótce na horyzoncie zamajaczyły pierwsze sylwetki, szybko przeradzając się w jedną zbitą kotłującą się masę, nad którą łopotały postrzępione sztandary.
- Stawać do szyku! Do szyku! Sierżanci utrzymać porządek! Tak, jak nakazałem! Nie bać się wroga! - hrabia Fulko objeżdżał stające do boju wojsko i wykrzykiwał ostatnie polecenia, po czym pogalopował na lewą flankę, gdzie oczekiwali go ciężkozbrojni wasale. Słońce sięgnęło zenitu, a upał stawał się nie do zniesienia. Jean wskoczył na konia i razem z towarzyszami stanął na samym skraju prawego skrzydła, na szczycie niewielkiego wzniesienia. Nagle poczuł wściekły smród. Obcy smród. Bretońskie wojsko cuchnęło wprawdzie, ale swojsko - potem ludzkim i końskim, cebulą, czosnkiem, dymem ognisk, którym przesiąkły ubrania, octem do polerowania zbroi i czyszczenia kolczug, tanim winem i jeszcze tańszym piwem. Smród jaki go poraził był inny - ostry, wściekle drażniący, łączący w sobie siarkowe wyziewy, smród rozkładającego się mięsa i woń nieczyszczonych od dekad kloacznych dołów. Na szczęście wiatr powiał po chwili w przeciwną stronę, odganiając mdłe opary z powrotem w stronę wroga. Jean porównał obie armie i z niepokojem stwierdził że wroga jest więcej, o wiele więcej. Przed głównym trzonem skaveńskiej armii kłębił się rój harcowników i popędzanych uderzeniami batów niewolników. To oni mieli przyjąć na siebie strzały i wyhamować impet uderzenia bretońskich oddziałów. Za nimi maszerowały dziesiątki szczurzych wojowników, dzierżących poobijane tarcze i wszelkiej maści szable, sejmitary, pordzewiałe klingi i sztylety. Wśród nich widać było skrzące się zielonkawą poświatą ostrza należące do plugawych magów-inżynierów. W samym centrum hordy sunęli osławieni mnisi zarazy - przeżarci chorobą fanatyczni wyznawcy rozkładu i plagi.
Po przeciwległej stronie pola Bretończycy stali w gotowości do walki - długa linia zbrojnych skrytych za pawężami, przepleciona szeregami łuczników. Skrajnie z lewej łopotał sztandar hrabiego, zaś chorągiew hrabstwa Montpelliere wznosiła się w samym centrum pola. Chorąży, Baldwin de Foiles, postanowił zsiąść z konia i stanąć razem z resztą zbrojnych w szeregu. "Przynajmniej doda im otuchy w boju" - pomyślał Jean i zaczął śpiewać hymn razem z resztą armii. Pieśń zagłuszyła na moment jednostajny szum czyniony przez wroga, a na znak dany przez hrabiego zbrojni ruszyli naprzód w takt bębnów. Oba fronty zbliżały się do siebie jednostajnym rytmem, powoli, acz nieubłaganie dążąc do ostatecznego rozwiązania.
"Za łatwo idzie...coś szykują..." - pomyślał Jean i założył na głowę kapalin, po czym chwycił łuk i nałożył strzałę na cięciwę. Nagle trzask łamanych gałęzi i skrzekliwy głos "dureń-dureń!" za plecami zwrócił jego uwagę. Do jednego z oddziałów łuczników podkradała się grupa skaveńskich dywersantów.
- Są za wami! Uważajcie! - krzyknął Jean w stronę szykujących się do strzału wieśniaków z Dimetre, a ci jak na komendę odwrócili się i wypuścili salwę, dziesiątkując napastnika. Skaveni stanęli, wahając się czy kontynuować natarcie, czy też dać posłuch instynktowi i znaleźć się możliwie daleko od przeciwnika. W końcu druga opcja przeważyła, po tym jak kolejny szczuroczłek padł ze strzałą w gardle.
W centrum pola narastało napięcie - zwarte szeregi mieszczan maszerowały równym krokiem na wroga, gdy o pawęże brzęknęły szklane kule miotane przez skaveńskich harcowników. Wiatr wiał jednak wciąż od strony Bretończyków i większość toksycznego gazu rozproszyła się nie czyniąc większej szkody. Za plecami zbrojnych łucznicy posyłali salwę za salwą, a pole powoli zaczęło się pokrywać szczurzymi ciałami. W końcu napięcie sięgnęło zenitu - wyśpiewywany chorał przeszedł we wrzask, gdy Bretończycy runęli na wroga z całym impetem. Jean i jego towarzysze pochylili włócznie i pogalopowali na tłum niewolników sunący w ich stronę. Pierwszy szczuroczłek padł przebity na wskroś włócznią, drugi legł ze złamanym karkiem pod kopytami konia, trzeciemu Jean odrąbał pół czaszki uderzeniem tasaka. Obok jego kompani radzili sobie podobnie dobrze, odrzucając przeciwników w tył i zostawiając za sobą okrwawione trupy. Uzbrojeni w pałki i maczugi niewolnicy szybko stracili resztki ochoty do walki i rozpierzchli się na wszystkie strony skrzecząc z przerażenia. Mając chwilę oddechu, Jean rozejrzał się po polu bitwy - hrabia Fulko gromił wroga na lewej flance, a jego rycerze bez litości rozsiekli na sztuki kolejny oddział niewolników. W centrum wrzało jak w ulu - zbrojni z łomotem wpadli w szeregi klanbraci, a mnisi zarazy z histerycznym rechotem zwarli się z zakonnikami broniącymi lipowej figurki Pani od Niewidomych. Przez moment wszystko zawisło w jednym, chaotycznym wirze, gdzie nie sposób było rozróżnić poszczególnych oddziałów, a trupy padały z obu stron. Nagle front zaczął się przesuwać - lewa strona bretońskiego centrum zaczęła spychać wroga, podczas gdy prawa ustępowała pod jego naporem. Jedynie w samym środku walka utknęła na dobre - tam bowiem religijny fanatyzm po obu stronach nie pozwalał poruszyć się ani o krok. Skaveńscy spacz-inżynierowie kilkukrotnie próbowali przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, ale ich jadowicie zielone błyskawice skutecznie powstrzymywał proboszcz Robert i wikary Saule.
Nagle prawa flanka Skavenów pękła jak szkło - wojownicy rzucili się do ucieczki, gubiąc broń i tarcze. Zbrojni dopadli ich jednak, przypierając do skalnego rumowiska, po czym wycięli bez litości w pień. Jean ponownie ruszył ze swoimi towarzyszami naprzód, widząc okazję do skutecznego ataku - kolejna z wrogich drużyn harcowników poddała się panice, tylko po to by znaleźć się przed grotami włóczni bretońskiej lekkiej jazdy. W kilka chwil było po wszystkim.
W centrum tymczasem wciąż rósł zwał trupów - mnisi zarazy w morderczym szale rzucali się na obrońców figurki Pani, próbując zwalić posąg z piedestału. Drewniana rzeźba była kompletnie zbryzgana posoką, a jakieś wyszarpnięte mieczem jelito malowniczo zwisało z jej szyi niczym makabryczna ozdoba. W szeregach wroga kłębili się powiernicy kadzidła - zdjęci kompletnym obłędem mnisi, którzy wymachiwali kadzielnicami pełnymi płonącego spaczenia. Gryzący zielony dym truł walczących po obu stronach z równą skutecznością, w końcu jednak liczebna przewaga Skavenów wzięła górę i obrońcy figury podali tyły, uchodząc z relikwią w bezpieczniejsze miejsce.
Jean i jego towarzysze objechali pole bitwy, wycinając po drodze kilku maruderów. Gdy dotarli do hrabiego, ten rozłupywał właśnie głowę jakiemuś Skavenowi buzdyganem. Mózg, krew i kawałki czaszki rozprysły się wkoło jak fontanna, a bezwładne ciało wroga upadło na ziemię. Wokół rycerzy Fulka piętrzyły się stosy pobitych klanbraci.
- Czego?! - ryknął hrabia, strząsając resztki posoki ze swej broni.
- Prawe skrzydło się cofa panie! Wdarliście się za głęboko w linie wroga! Trzeba zawrócić i ich wspomóc!
- Nie mów mi co mam robić! - warknął Fulko w odpowiedzi. - Co z łucznikami?
- Połowa odrzucona w tył, druga połowa wciąż się trzyma.
- Szlag...zawracamy! Stawać w płot! Zmieciemy ich uderzeniem w plecy, a potem...
Słowa hrabiego przerwała seria strzałów - jak spod ziemi wyrósł za nimi Skaven z ogromną wielolufową strzelbą w łapach. Śmiejąc się szaleńczo zakręcił korbą, posyłając spaczeniowe pociski w osłupiałych Bretończyków. Jeden z podkomendnych Jeana okręcił się szybko w siodle i z całej siły cisnął włócznią. Huk strzałów umilkł jak ucięty nożem, a ciało wroga dygotało jeszcze przez moment w konwulsyjnych drgawkach, przybite do drzewa. Hrabia z niesmakiem spojrzał na pobojowisko - ubyło mu kilku najlepszych rycerzy, kilku innych było rannych. On sam krwawił z rany na nodze, a letni skwar dodatkowo odbierał siły.
- Jeszcze jeden wysiłek...i koniec - mruknął do siebie, po czym powiódł szarżę na mnichów zarazy. Na szczęście powiernicy kadzidła padli wszyscy co do jednego - zabici w walce lub zatruci własną bronią. Mimo to mnisi wytrzymali szarżę - rycerzy było zbyt niewielu, ugrzęźli w chmarze wrogów, bijąc gdzie popadnie mieczami i padając pod naporem rozszalałych wyznawców rozkładu. W końcu po samego hrabiego wysunęły się zewsząd pazurzaste łapy, ściągając go na ziemię z konia. Wierzchem ostał się jedynie chorąży, oganiający się od przeciwnika potężnymi zamachami kolczastego morgenszterna. Pewnie i jego czekałby taki sam los jak resztę, gdyby nie okrzyki nadchodzące z pola walki:
- Odsiecz! Posiłki! To Folgar z Bedier i jego ludzie!
Skaveni, widząc nadchodzące świeże oddziały Bretończyków, czym prędzej się wycofali, pozostawiając na polu wyczerpane do cna wojska z Montpelliere. Jean zszedł z konia, odrzucił hełm i tarczę i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie, wpadając w objęcia Martina Coulberta.
- Żyjemy, Jean, żyjemy! Słyszysz?!
Jean upadł nagle na kolana i wzniósł ręce do nieba, po czym zawołał jękliwie:
- Za co?! Za cooo!?
- Powariowałeś od upału czy jak? - szturchnął go Martin. - Przecież wygraliśmy do cholery!
Mistrz ciesielski spojrzał na przyjaciela i odparł ze śmiechem:
- Ja się pytam za co niby mam wyprawić to wesele?!