Przedstawiam trzeci raport-opowiadanie swojego autorstwa, tym razem z jednej z bitew jaką stoczyłem na wczorajszym turnieju w Bielsku (format 1500) z Wojownikami Chaosu. Zapraszam do czytania i jednocześnie pragnę jeszcze raz podziękować swojemu przeciwnikowi Tadkowi, którego jedynie imię zapamiętałem

* * * * * * * *
Hrabia Valdez nie był zbyt popularny wśród swoich poddanych. Oprócz tego, że miał paskudny charakter, łysiał, miał krzywe zęby i potwornie cuchnący oddech. Nic więc dziwnego, że pozostali rycerze stronili od niego, damy zaś wręcz jawnie okazywały mu swoją niechęć. Tajemnicą pozostawał fakt jakim cudem tak obleśny dziad zdołał spłodzić tak niebiańsko przystojnego syna, jakim był dwudziestoletni Cedric. Oczywiście była to wersja oficjalna, a tajemnicą poliszynela były regularne nocne schadzki żony hrabiego z marszałkiem dworu Gwidonem z Vivrenne. Najpewniej po nim Cedric odziedziczył głęboko zielone oczy, choć i tu nie było stuprocentowej pewności, jako że głodna pieszczot i miłosnych uniesień hrabina pruła się jak najprzedniejsza cesarska kurwa z kim popadło.
Wkrótce okazało się, że rozochocona niewiasta będzie mogła robić co chce i z kim chce - hrabia wyruszył wraz z królem na wyprawę przeciwko wojskom chaosu, które poważnie zagrażały wszystkim ziemiom Starego Świata. Rozpaczliwe apele o pomoc słane przez lud Imperium i Kislevu zaowocowały zbrojną odsieczą, która szybkim marszem pokonywała obecnie trasę wzdłuż wybrzeży Nordlandu, kierując się na kislevskie miasto Erengrad, ostatkiem sił broniące się przed naporem potwornej hordy z północy. Hrabiemu Valdezowi powierzono zaś zaszczytne zadanie bronienia tyłów armii i taborów...
- Za kogo oni mnie mają? Za jakieś popychadło? Mój ród walczył ramię w ramię z samym Gillesem! Kładł pokotem hordy orków w wąwozie Roncevaux! A oni mnie każą pilnować siana, czosnku i beczek ze śledziami! - Valdez rzucał się w siodle, wykrzykując przekleństwa, a jego twarz z każdą chwilą pąsowiała coraz bardziej.
- Cedric! Powiedz coś wreszcie! Poprzyj mnie!
Syn hrabiego jechał kilkanaście metrów dalej, wraz z niewielkim oddziałem rycerzy, wśród których przeważali jego przyjaciele z polowań i wspólnych spotkań w niewielkim dworku myśliwskim. Chodziły słuchy, że herbowi panowie spożywali tam niewyobrażalne wręcz ilości wina, po czym wyczyniali rzeczy godne najgorliwszych wyznawców Slaanesha. Dodajmy, bez ani jednej białogłowy.
- Tak, tak....moglibyśmy w końcu coś utłuc. Jak na razie wleczemy się tylko za resztą armii i potykamy się o gówna ich koni. Nie żebym miał coś do koni - tu Cedricowi przerwał na moment chichot jego kolegów - ale ta nuda jest nie do zniesienia.
Kolumna osłaniająca tabory składała się głównie ze sporego kontyngentu łuczników, wspieranego dwoma regimentami piechoty i niewielką grupą rycerzy. Na wozach jechało też dwóch kapelanów i części do budowy trebusza. Oddziały z wolna posuwały się w stronę granicy z Kislevem, przechodząc z głębokich nordlandzkich puszczy w trawiasty step, obecnie mokry od jesiennych deszczy i rozjeżdżony przez postępującą armię do postaci bezkresnego morza błota, śmieci i odchodów. W południe, o dzień drogi od granicy ziemi carów, jeden z rycerzy zauważył coś na linii wzgórz nad horyzontem.
- Popatrz tam, Cedric. Widzisz go? - mruknął, nieznacznie wskazując ręką kierunek.
- Widzę. Śledzi nas od jakiejś godziny.
- Zwiadowca?
- Tak. Reszta też nie może być daleko.
- W końcu sobie powalczymy...
- Nie ciesz się za bardzo, nie wiadomo ilu ich jest i co ze sobą prowadzą - mruknął Cedric, po czym popędził konia, by powiedzieć o wszystkim ojcu.
* * * * * * *
- Ilu ich jest? - głos rycerza chaosu dudnił z wnętrza rogatego hełmu niczym w studni.
- Więcej niż nas. Ale większość to słabeusze, tchórze i patałachy. Tłum wieśniaków srających po nogach ze strachu.
- Żadne wyzwanie...jest ktoś na kogo warto wyciągać miecz z pochwy?
- Jest kilku rycerzy. I jakiś szlachciura na pegazie, cały w jedwabiach i polerowanej stali.
- To dobrze. Nasz przyjaciel Gho'Raak chciałby się nieco rozerwać przed właściwym starciem...
Na czempiona chaosu padł ogromny cień, a powietrze przeszył pełen furii ryk.
* * * * * * *
Bretońskie wojsko rozwinęło się w bojowym szyku dosłownie w ostatniej chwili. W centrum pola długie szeregi łuczników stały w gotowości za rzędami drewnianych pali wbitych w błotnisty grunt. Za nimi oba regimenty piechoty oczekiwały na bitwę oparte o drzewca halabard i wielkie pawęże, nerwowo wymieniając pomysły na to jak przeżyć nadchodzące starcie. Czym innym było strzeżenie zamku hrabiego i utarczki z banitami na drogach, a czym innym walka z regularnym wojskiem, którego jedynym zajęciem jest mordowanie na wszelakie możliwe sposoby jak największej ilości przeciwników.
Na lewej flance naprędce zmontowano z części trebusz, choć jego załoga była daleka od profesjonalizmu i wciąż nie mogła dojść do ładu z plątaniną lin i bloczków. Hrabia Valdez obrzucał ich nieustannie przekleństwami z grzbietu swojego pegaza. Jako ostatni flankę zamykali jego łowczy - wytrawna grupa łuczników, nad którymi powiewał niewielki proporzec z trzema gończymi psami na złotym tle. Cedric stanął wraz ze swoimi rycerzami przed niewielkim wzniesieniem na prawej flance. Zawiesił tarczę na plecach, po czym zaczął rozwijać spory płat materiału przymocowany do drzewca kopii.
- Co ty tam masz, Ced? - spytał jeden z rycerzy.
- Chorągiew, ojciec kazał mi jej bronić, choćby mi mieli wrazić tuzin kopii w zadek.
- My wiemy, że pomieścisz tam dużo więcej niż tuzin - rzucił inny, na co reszta odpowiedziała gromkim śmiechem.
- Dobra, panowie, żarty na bok. Za moment będzie goręcej niż na naszym ostatnim wypadzie do dworku - głos Cedrica pobrzmiewał nutką strachu przed nadchodzącą rzezią. Miał być to jego pierwszy poważny bój i zamierzał dożyć wieczora. On i jego przyjaciele wiedzieli, że potrafią machać bronią równie dobrze co własnym przyrodzeniem, ale teraz mieli się zmierzyć z wrogiem, który co najmniej dorównywał im umiejętnościami.
Nagle błotnista ziemia zaczęła delikatnie drżeć. Ciche dudnienie z każdą chwilą narastało, by po kilku minutach przerodzić się w jednostajny rumor. Nagle zza wzgórz wyłoniły się dziesiątki okrytych stalą postaci, nad którymi powiewały smoliście czarne sztandary z bluźnierczymi symbolami. Rycerze chaosu nacierali straszliwym murem ostrz, rogów i kolczastej blachy, rozchlapując błoto i grudy ziemi. Przed ich czoło wysunęli się lżejsi i szybsi maruderzy oraz sfory rozszalałych ogarów, gotowe rzucić się z kłami do wrogich szyi.
- Gotuj się! - głos dowódcy łuczników przeszył powietrze, a dziesiątki grotów zalśniły na tle pochmurnego nieba.
- Rzuć! - brzęknęły cięciwy, a chmura strzał ze świstem poszybowała w stronę wroga, kładąc pokotem pierwsze nacierające szeregi. Łucznicy szybko złapali jednostajny rytm, śląc salwę za salwą w szeregi wojowników chaosu. O ile jednak maruderzy i ogary padali łatwo, szybko znacząc ziemię plamami czerwieni, o tyle rycerze zdawali się być zupełnie odporni na pociski, w straszliwym tempie zbliżając się do bretońskich linii.
Wtem stało się coś jeszcze straszniejszego - zza wzgórz wyłoniła się bestia, jakiej nikt dotąd nie widział, ohydne połączenie torsu ogra z korpusem smoka, poczwara z najgłębszych otchłani piekielnych, mierząca jak nic trzydzieści stóp wzrostu, dzierżąca topór z ostrzem wielkości człowieka. Z gardła potwora wyrwał się ryk, na dźwięk którego konie poprzysiadały na zadach z kwikiem, a połowa Bretończyków zaczęła się rozglądać za drogą do ucieczki.
- Ustrzelcie to bydlę! Zabić! Zabić! Zabić jak najszybciej! - wrzaski hrabiego zdawały się być równie groźne jak ryk potwora, jednak załoga trebusza wciąż szamotała się z linami, nie mogąc we właściwy sposób naciągnąć ramienia z przeciwwagą.
- Otaczają mnie kretyni. Zawsze otaczali mnie kretyni - syknął Valdez i spiął pegaza do lotu, kierując się w stronę nacierającego wroga, gdzie na przedziwnym, lewitującym dysku sunął jeden z wrogich dowódców. Valdezowi nie dane było jednak spotkać się z nim w boju tego dnia - czempion chaosu zawrócił nagle i odleciał na tyły armii, wiedziony założeniami jakiegoś głębszego planu.
W tym samym czasie Cedric i jego rycerze zdecydowali się w końcu umoczyć miecze we wrogiej krwi i wjechali na wzniesienie, z którego roztaczał się widok na całe pole walki. Ogromny potwór był na razie daleko, a najbliższym wyzwaniem był jeden z oddziałów rycerzy chaosu, cuchnący rozkładem wyznawcy Nurgla w pordzewiałych pancerzach, ociekających ropą i śluzem. Bretończycy zderzyli się z nimi na samym szczycie pagórka w tym samym momencie, w którym reszta hord chaosu wpadła w szeregi łuczników. W ułamku chwili straszliwy bój rozgorzał na przestrzeni przeszło trzystu jardów, a powietrze wypełnił łomot broni i nieziemska kakofonia krzyków, wrzasków i ryków. Część wrogich jeźdźców poginęła zatratowana przez własne wojsko, gdy ich konie padły ponadziewane na rzędach ostrych pali. Reszta jednak przedarła się dalej, miażdżąc i tłukąc wszystko na swojej drodze niczym żelazny walec. Łucznicy rozbiegli się w przerażeniu jak stado królików, kryjąc się za zwartymi szeregami zbrojnych.
- Drzewca naprzód! - krzyknął jeden z sierżantów, a na spotkanie szarżującym rycerzom wysunęły się zza pawęży tuziny włóczni, tworząc kolczasty mur ostrz.
- Stać spokojnie! Pani was ochroni, jeśli pokażecie, że macie mężne serca! Nie dajcie pola mrokowi i chaosowi! - głos kapelanów uspokoił nieco chwiejące się masy chłopstwa, które dla otuchy wzniosły wyzywający okrzyk w stronę wroga.
Chwilę później znów rozpętało się pandemonium.
Na lewej flance myśliwi hrabiego widząc zbliżającego się behemota, postanowili czym prędzej usunąć mu się z drogi. Dobrze wiedzieli, że walka z takim tytanem bez opancerzenia, pieszo i za pomocą sztyletów i kordów myśliwskich jest z góry skazana na porażkę. Na odchodnym postanowili uraczyć go deszczem strzał.
- Celujcie w łeb! - zawołał dowódca, ufając przeczuciu, które okazało się być słuszne - dwa groty ugodziły smokoogra prosto w oczy, które buchnęły strumieniami czarnej posoki.
Rozszalały potwór z rykiem popędził do przodu, mijając pryskających mu spod nóg łuczników i wpadając w trebusz. Z oblężniczej machiny po chwili została sterta połamanych belek.
Wzgórze na prawej flance zmieniało tymczasem barwę z burobrązowej na ciemnoczerwoną - Cedric i jego rycerze bronili wzgórza z uporem godnym krasnoludów. Rycerze Nurgla raz za razem nacierali na nich ze wściekłością i choć za każdym razem ich odpierano, to szeregi Bretończyków topniały o kilku ludzi. Cedric cieszył się, że spod hełmu nie widać jak po twarzy ciekną mu łzy złości i żalu. Każdego z tych towarzyszy nie będzie się dało zastąpić nikim innym, każdy z nich zabierał do grobu część jego samego. Ciął więc i rąbał na oślep mieczem, na końcu ścinając głowy dwóm wrogom naraz. Był zbryzgany krwią po sam czubek hełmu i cały dygotał jak w gorączce. Dopiero silnie potrząśnięty przez Martina, chorążego oddziału, odzyskał trzeźwość myślenia. Zostali na wzgórzu tylko we dwójkę, otoczeni zwałem trupów i zniszczonej broni. W dole rycerze chaosu ponawiali swoje szarże na topniejące szeregi zbrojnych, lecz sami też ponosili ciężkie straty. Nagle hrabia Valdez wzbił się w powietrze na swoim pegazie, po czym zanurkował w największą gęstwinę wroga, chcąc zadać decydujący cios. Cedric beznamiętnym wzrokiem patrzył, jak znika w kłębiących się szeregach.
- Twój ojciec....trzeba mu pomóc - usłyszał niepewny głos Martina.
- To nie jest mój ojciec. A ja zaraz będę szesnastym hrabią Tours i Givenche - odpowiedź Cedrica była zupełnie wyprana z emocji i zimna jak stal.
Gdy w końcu nad wojskami chaosu wzniesiono nadzianą na kopię głowę hrabiego, chłopak mruknął "dokonało się" i zawołał ze wzgórza w stronę walczących Bretończyków:
- Synowie królestwa! Wasz hrabia padł, a jednak żyje! I nakazuje wam walczyć w imię Pani Jeziora! Pokażcie wrogowi, że lepszy bretoński pastuch od tuzina ich rycerzy! Śmierć wrogom!
Krzyk Cedrica nie zdążył jeszcze przebrzmieć nad polem walki, gdy ten pogalopował ze wzniesionym mieczem i rozwiniętą chorągwią prosto na czempiona chaosu. Atakował z taką furią i precyzją, że przeciwnik nie zdołał nawet skutecznie się osłonić. Ciosy magicznego miecza były tak silne, jakby zadawał je sam Zielony Rycerz. Wrogi dowódca zwalił się ze swojego dysku na ziemię niczym pień. Cedric zeskoczył za nim z konia i dokończył sprawy, wbijając mu lśniące ostrze w pierś po samą rękojeść. Kątem oka dostrzegł jak kilkanaście metrów dalej Martin dopada czarnoksiężnika chaosu i ciosem kawaleryjskiego młota rozbija mu głowę razem z hełmem, a mózg i posoka bryzgają we wszystkich kierunkach.
- O to chodzi, Martin! Niech znają kurwie syny swoje miejsce! - zakrzyknął ze śmiechem w stronę przyjaciela i z powrotem wskoczył na konia. Obaj szybko zawrócili w stronę bretońskiej piechoty, w której szeregi właśnie wpadł potężny smokoogr. Ciosy jego ogromnego topora trafiały jednak w większości w próżnię - zbrojni uskakiwali na boki, padali na ziemię i rozbiegali się we wszystkich kierunkach. Potwór bił na oślep pazurzastymi łapami i kolczastym ogonem, ale z mizernym skutkiem. Kmiecie doskakiwali do niego co chwilę, cięli w łuskowate cielsko glewiami i halabardami ze wszystkich sił, byle tylko zmusić tytana do odwrotu. Nagle bestia trafiła w cel, potężnym machnięciem ogona posyłając w powietrze pięciu zbrojnych, a pięciu kolejnych obalając na ziemię. Reszta wykorzystała jednak ten moment i wbiegła olbrzymowi pod brzuch. W mgnieniu oka tuzin grotów wbił się w jego ciało, a smoliście czarna krew zrosiła Bretończyków niczym makabryczny deszcz. Smokoogr zaryczał z bólu i zatoczył się kilka potężnych kroków w tył, wpadając do błotnistego bajora. Chłopi obskoczyli go ze wszystkich stron jak chmara pcheł, z triumfalnym wrzaskiem ćwiartując go żywcem. W całkowitym amoku cięli, kłuli i rąbali, aż z gardła obalonego potwora nie wydobywało się nic poza gulgotliwym charkotem i strumieniami krwi. Wreszcie smokoogr zadygotał w śmiertelnym spazmie po raz ostatni i znieruchomiał na wieki.
Cedric dotarł z Martinem do piechurów, gdy ci dobijali właśnie ostatnich dogorywających na polu przeciwników. Zza ołowianoszarych chmur wyszło zachodzące słońce, rozlewając po całej okolicy purpurową łunę. Młody hrabia wiedział jednak, że i bez tego wszędzie byłoby widać morze czerwieni. Zarówno żywi jak i martwi wtopili się po bitwie w tło - jak okiem sięgnąć widać było jedynie krew i błoto, błoto i krew...