
"I usłyszałem głos drugiej z istot żyjących, mówiący "Przyjdź!". I oto zjawił się koń barwy ognia. A jadącemu na nim dano moc odebrać Ziemi pokój, aby się ludzie zabijali. I dano mu wielki miecz."
Apokalipsa, 6;3-4
Obłoczki pary unosiły się z ludzkich ust i końskich nozdrzy przy każdym oddechu. Zima przyszła późno tego roku, ale była mroźna i surowa, trzymając w lodowatym uścisku większość Starego Świata, nie szczędząc również południowego Averlandu, gdzie klimat zwykle był łagodny i ciepły. Krajobraz zdominowała wszechobecna biel. Wyjątkiem były pola i pastwiska w pobliżu miasta Stiegau, gdzie śnieg wkrótce miała upstrzyć krwawa czerwień. Na przeciwległych krańcach poznaczonej niewielkimi wzgórzami równiny stanęły dwie armie gotowe ogniem walki rzucić wyzwanie przenikliwemu zimnu. Od południa ciągnęły się zastępy bretończyków, nad którymi wznosiły się czerwono-białe chorągwie - herbowa duma hrabiego Arthura de Soissons. Senior podzielił swoich wasali na dwa walne hufce, po czym umieścił je z grubsza w centrum pola, przekładając szeregami łuczników. Skrajnie na lewej flance, na wzniesieniu, rozkazał rozstawić dwa trebusze, zaś za nimi swojego asa w rękawie - silny oddział rycerzy na pegazach. Potężne, latające rumaki stały jednak na razie spokojnie na ziemi, ze skrzydłami złożonymi przy bokach, by nie wzbudzać podejrzeń u wroga. Na koniec hrabia dopilnował by wielebnemu opatowi Alberykowi nic nie groziło, przydzielając mu do ochrony pokaźny oddział halabardników.
Wreszcie sam dosiadł ogromnego hipogryfa i zajął miejsce dokładnie w środku armii, chcąc móc wszystko ogarnąć wzrokiem. Po chwili wszystkie sztandary się pochyliły, dając Bretończykom znak do rozpoczęcia modlitwy. Arthur śpiewał jednocześnie wodząc wzrokiem po liniach wroga. "Zaczęło się" przemknęło mu przez myśl...
* * * * * * * * * * * *
- Hab' acht! - na dźwięk komend sierżantów, cesarscy żołnierze wyprężyli się i zastygli w oczekiwaniu. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach spalających się powoli lontów do arkebuzów i dział. Po chwili z luf bluznął ogień, a przez huk wystrzału przedarły się kolejne rozkazy:
- Vorwarts! Wehren vor!
W rytmiczny takt werbli karne szeregi halabardników, mieczników i muszkieterów ruszyły w stronę wroga. U ich boku szli krasnoludzcy sojusznicy, okryci doskonałej jakości kolczugami i zbrojami na których lśniły inkrustowane złotem wymyślne plecionki, smoki, stylizowane brodate twarze i runiczne inskrypcje. Po chwili wraz z wiatrem do uszu Averlandczyków dotarła bretońska pieśń. Nie chcąc pozostać dłużnymi, podjęli muzyczne wyzwanie:
http://www.youtube.com/watch?v=W5Z6Aez6T3c
Unser liebe Fraue
vom kalten Bronnen,
becher' uns armen Landsknecht
ein' warme Sonnen!
Lass uns nicht erfrieren
wohl in des Wirtes Haus
ziehen wir mit vollem Sackel
und leerem wieder aus!
Kilka chwil później wojenna symfonia rozbrzmiała w pełnej krasie - na rytmiczne preludium grane na imperialnych werblach Bretończycy odpowiedzieli tęsknym zawodzeniem rogów i wojennych trąb. Tempo muzyki skoczyło błyskawicznie gdy do gry po obu stronach włączyły się brzękające cięciwy łuków i kusz, a chór ludzkich i khazalidzkich gardeł wydał z siebie straszliwe responsorium krzyków i jęków. Wtem przez inne dźwięki przebiło się narastające crescendo - bretońscy rycerze zerwali się do galopu, a kopyta ich rumaków załomotały o zmrożoną ziemię. Jak w jakiejś straszliwej, pisanej ręką szaleńca operze, dziesiątki okrytych stalą tenorów zakrzyknęło "Montjoieee!!!" i runęło w krwawy balet ze swoimi przeciwnikami. Niczym na obrazie Hieronima Boscha śmierć wiodła makabryczny korowód w te i nazad po zaśnieżonych polach. Radosny bojowy śpiew to wznosił się w chwilach triumfu, to znów cichł zagłuszany ponurym pogrzebowym marszem granym na krasnoludzkich organach i lufach averlandzkiego piekłomiotu. Jedna z armatnich kul wściekłym, gwiżdżącym akordem na zawsze uciszyła chrapliwy, nieczysty bas hrabiowskiego hipogryfa. Gdyby ktoś podjął się wyzwania i spróbował rozłożyć ów kakofoniczny utwór na pojedyncze głosy, usłyszałby dziesiątki krótkich, urywanych cięciem miecza arii, ginące w brzęczeniu zbrój inwokacje do wszystkich bogów jakich wyznają śmiertelne dusze, przypominające falset kwiki padających koni i wszechobecny basowy szum, zupełnie, jak gdyby na pola pod Stiegau wyroiły się pasieki całego Averlandu.
Wkrótce okazało się, że batuta leży w rękach bretońskiego generała i nikt nie zdoła mu jej odebrać. Choć pozbawiony kilku muzyków i chórzystów, nadal dyrygował. Rycerze na pegazach, po początkowym rajdzie na wrogie działa i szalonym pościgu za pierzchającymi artylerzystami, powróciły na scenę i uderzeniem na tyły zepchnęły z niej swych rywali. W triumfalnej finalnej kodzie głosy averlandzkie i krasnoludzkie oddały pole Liliowej Koronie. Koncert dobiegł końca, lecz upiorny, entuzjastyczny aplauz kruków i wron nie milkł długo po tym, jak zapadła kurtyna.