Psie gówno
Moderator: RedScorpion
Psie gówno
- Merrrde!!! - ryknął Bastian, gdy solidna porcja śniegu spadła z jednej ze zwieszających nad nim świerkowych gałęzi prosto na jego kapalin i zsypała się po stalowym rondzie za kołnierz przeszywanicy. Jego towarzysze zaczęli rechotać, widząc jak dzikimi pląsami starał się wytrząsnąć lodowaty puch spod ubrania.
- Jeszcze zobaczymy kto się będzie śmiał ostatni, dziady cholerne - łucznik mruknął do siebie i przysunął się bliżej do stojącego wśród jego kolegów koksownika. Choć on i jemu podobni stali na samym dole społecznej i wojskowej drabiny, to jednak im było tego dnia najcieplej. Trzaskające w żelaznym koszu węgle służące w czasie bitwy do odpalania strzał dawały cenną możliwość ogrzania się na trzaskającym mrozie. Wszyscy łucznicy w armii jak jeden mąż trzymali dłonie wyciągnięte nad żarem, świadomi tego jak źle naciąga się łuk i chwyta strzały skostniałymi palcami. Nagle do grzejących się strzelców zbliżyła się okryta grubym futrzanym płaszczem postać. Łucznicy w momencie ucięli rozmowy i skłonili się, poznając barona Gotfryda.
- Zróbcie miejsce - rzucił, przysuwając się do ognia i głośno pociągając czerwonym od mrozu nosem. Nie miał jeszcze na sobie zbroi - pod płaszczem widać było uszyte z chabrowego sukna cote, haftowane w srebrne lwy, czarne nogawice i wysokie jeździeckie buty wykładane futrem bobra. Na wygolonej w charakterystyczny rondel głowie widniał bogaty chaperon z czarnego aksamitu, o brzegach wycinanych w kształt dębowych liści. W towarzystwie barona łucznicy, którzy normalnie nie zachwycali ubiorem czy ekwipunkiem, wyglądali jeszcze obskurniej - pordzewiałe i powgniatane hełmy, ubrania z prostego, samodziałowego sukna i wyplamione przeszywanice upodabniały ich nieco do strachów na wróble. Wszyscy milczeli, nie podnosząc wzroku - bezczelność - a za taką uchodziło odzywanie się bez pytania w obecności pana - była karana co najmniej chłostą lub odebraniem dziennej racji obiadowej. W końcu baron sam przełamał mroźną ciszę, robiąc coś, co zszokowało każdego łucznika w oddziale bez wyjątku. Spytał ich o zdanie.
- Co sądzicie o elfach?
Rycerz zastygł w niecierpliwym oczekiwaniu, wodząc wzrokiem po nieogolonych twarzach. W końcu Bastian, który zawsze uchodził wśród innych za najbardziej wygadanego, mruknął:
- Księża gadają...
- Co? Głośniej! Nic nie rozumiem co tam mamlasz pod nosem.
- Księża gadają - tym razem głos łucznika był mocniejszy - że elfy są chytre i przebiegłe. Że im ufać nie wolno, bo kuszą do złego.
- I że porywają dzieci, a w zamian podkładają chochliki - dodał Hubert, sierżant oddziału.
- A ich królowa to ladacznica, bo co roku bierze sobie innego męża, a starego każe za każdym razem zrzucić ze skały - zawołał inny.
Padały kolejne zasłyszane gdzieś plotki, a z każdą kolejną uśmiech na twarzy barona robił się coraz szerszy. W końcu, po usłyszeniu tego, że w dzień przesilenia letniego elfy spółkują z końmi, co ma tłumaczyć pochodzenie jednorożców, szlachcic wybuchnął gromkim śmiechem. Łucznicy zamilkli jak jeden mąż, ale Gotfryd jedynie rzucił pobłażliwym tonem:
- Chyba żaden z was nigdy nie spotkał elfa. Ani tym bardziej z żadnym nie walczył...
- Ja walczyłem - mruknął Niels, najstarszy łucznik w oddziale. - Broniliśmy murów L'Anguille przed ich najazdem. Mieli wielkie, czarne statki z proporcami czerwonymi jak krew. Mieli bladą skórę, pogardę na twarzach i lód w oczach.
- Mówisz o czarnych elfach, kmieciu - odparł baron. - To korsarze i łowcy niewolników, lubują się w torturach i karmią strachem przeciwnika. Ale ich cele są proste - zabić, porwać, zrabować, udręczyć, poniżyć. Z elfami z Wielkiej Wyspy jest inaczej. Kręcą i oszukują, kryjąc się tym, że działają dla dobra świata i walki ze złem.
- A nie jest tak? - łucznicy spytali jeden przez drugiego, ośmieleni otwartością swego pana.
- Chuja mnie to obchodzi. Wiem, że nikt jeszcze dobrze nie wyszedł na układach z nimi. Wiem też, że wciąż uważają te ziemie za swoje własne, bo ponoć mieszkali tu zanim moi przodkowie na nie przybyli. A ja się pytam was, czy gospodarz porzucający swoje pole by zarosło chwastami jest dobrym gospodarzem?
- Niii, kiep, won z takim ze wsi - odkrzyknęli łucznicy chórem.
- No. Tak więc przechodzimy do sedna. Zamierzam ich ze wsi wyjebać na zbity pysk, a wy macie pilnować, żeby mi żadne gówno w rodzaju harcowników nie tarasowało drogi. Jak się który im wyrwie przed szereg - pal go w łeb! Zrozumiano?
- Tak, panie - łucznicy pokiwali entuzjastycznie głowami.
- Sprawcie się ładnie, to dostaniecie po pół bochenka na głowę i garniec miodu do podziału - baron rzucił na odchodnym i skierował swe kroki w stronę namiotów. Po drodze dopadł do niego Arthur, chorąży armii.
- Bratasz się z pospólstwem?
- To zwykła zapobiegliwość. Jak ci pies narobi w holu, to też każesz służbie sprzątnąć gówno z drogi.
* * * * * * * * * * *
Elfy zjawiły się w południe, lśniąc w zimowym słońcu jak niebiański zastęp - przetykane złotem i srebrem szaty, polerowane pancerze i jedwabne sztandary aż kłuły w oczy migotliwym blaskiem. Choć zjawił się ich niemały tłum, to cała armia szła w drażniącej Bretończyków ciszy - bez krzyków, machania bronią, rzucania obelg czy upiornego wycia. Śnieg niemal nie ubijał się pod ich lekkimi krokami, a szeregi były równe jakby je narysowano. Bastian stojąc na sporym wzniesieniu, widział całe pole bitwy jak na dłoni - sporą równinę, upstrzoną dwoma jedlinowymi zagajnikami, skuty lodem staw należący do pobliskiego opactwa i parę przypominających garby wzniesień, które okoliczni mieszkańcy zwykli nazywać "cyckami Violetty", ponoć od porastających je na wiosnę fiołków. Łucznik uśmiechnął się, uświadamiając sobie, że stoi właśnie na jednym z nich, wraz z dwoma potężnymi trebuszami i połową strzelców, podczas gdy druga połowa okupowała podnóże wzniesienia. Chorągwie rycerstwa zajęły już swoje miejsca skrajnie na flankach, pozostawiając centrum szyku piechocie. Za zbrojnymi usadowił się na potężnym hipogryfie sam baron, wzbudzając w podkomendnych tyleż inspiracji, co obawy, że skrzydlaty wierzchowiec zacznie szaleć i kłapać dziobem po własnym wojsku. Póki co generał panował jednak nad nim całkowicie, choć bestia rzucała co jakiś czas niespokojnie łbem i syczała jak rozzłoszczony gąsior, tyle, że mierzący dwanaście stóp.
Chwilę po tym, jak bretońskie wojsko zaczęło śpiewać hymn "Ici, je vous servir fidelement", od strony wroga nadleciał rój strzał i wielkich bełtów z samopowtarzalnych balist. O dziwo, zdecydowana większość z nich zaryła w śnieg lub z głośnym stuknięciem utkwiła w tarczach lub belkach nośnych trebuszy.
- I to mają być elfy? Strzelają gorzej od mojej babki! - zaśmiał się Hugo, a reszta łuczników zawtórowała mu, wyzywając przeciwnika od sodomitów, zezowatych kurew i psich synów.
- Bo patrzą pod słońce! - zawołał baron, wskazując palcem w niebo. - A wy na co czekacie? Strzelać do kurwy nędzy, za co wam płacę?!
- Ale w co, wasza miłość? Dużo ich...
- Choćby w tego rozrośniętego indora - odparł szlachcic, kierując czubek miecza w stronę szybującego nad centrum pola ogromnego orła. Łucznicy chwycili za strzały i napięli sześćdziesięciofuntowe łuki, biorąc cel na dostojnego władcę ulthuańskich przestworzy. Jego powolny i płynny lot nagle zmienił się w konwulsyjne drgawki, a z gardzieli wydarł się pełen bólu skrzek, gdy kilkadziesiąt strzał utkwiło w jego piersi i skrzydłach. Gdy ciało wielkiego ptaka uderzyło o ziemię, baron spiął hipogryfa do lotu, kierując się w stronę przemykających na granicy jednego z zagajników wojowników cienia. Na odchodnym krzyknął jedynie do kmieci "Łuczników też się pozbądźcie", po czym zanurkował na wroga z nastawioną kopią. Wojownicy cienia już chcieli uskoczyć na boki, by uniknąć potężnego uderzenia, gdy rycerz wstrzymał wierzchowca i zmusił go do zawiśnięcia kilka stóp nad ziemią. Hipogryf bił ciężko skrzydłami, wzbijając tumany śnieżnego pyłu, a baron wymierzył kopią w stronę jednego z przeciwników, jakby chciał rzucić wyzwanie. Elficcy zwiadowcy zamarli w nerwowym oczekiwaniu, a na ich twarzach pojawił się cień zdziwienia. Nagle kopia barona rozjarzyła się czerwoną łuną, jakby w całości była zbudowana z żarzących się węgli. Wojownicy cienia zorientowali się co się święci i rzucili do ucieczki o ułamek chwili za późno - z czubka kopii rzygnął strumień karmazynowych płomieni, a bretoński generał zaśmiał się, widząc jak czarodziejski ogień ogarnia jego przeciwników podpalając im włosy i zmieniając skórę w czarne, zwęglone wióry.
- Myślicie, że macie wyłączność na magiczne zabawki, obszczybruzdy? - zawołał do wijących się na śniegu ciał i ponownie wzbił się w przestworza w poszukiwaniu nowych wrogów.
Z lotu ptaka pole bitwy wyglądało jak plansza do gry, po której dziesiątki pionków i figur przesuwały się to w jedną, to w drugą stronę. Bretończycy parli do przodu, zmuszając przeciwnika na prawej flance do panicznego odwrotu - lekka kawaleria z Ellyrionu, lwi rydwan, a nawet dumni smoczy książęta pierzchali jak króliki przed rozszalałym hufcem błędnych rycerzy, których jedynie autorytet chorążego armii powstrzymywał przed rzuceniem się na każdego wroga w zasięgu wzroku. Części uciekających elfów wydawało się, że zdołają znaleźć schronienie wśród iglastych zarośli, ale wtem złowrogi cień rozwiał w nich wszelką nadzieję - z nieba niczym grom spadli na nich rycerze na pegazach, bez litości siekąc mieczami dopóki ostatni z wrogów nie leżał martwy.
Baron Gotfryd głośno zaśmiał się, widząc jak zmienia się sytuacja w dole. Szala zwycięstwa przechyliła się wyraźnie na jego korzyść - łucznicy chmurą strzał praktycznie unicestwili wrogich strzelców, załoga jednej z balist rzuciła się do ucieczki widząc śmierć własnej kawalerii i pędzących do boju Bretończyków, a pozostała część armii elfów za chwilę miała znaleźć się w zupełnym okrążeniu, niezdolna do kontrataku.
- Naprzód, zmiażdżyć ich! - zawołał, posyłając do boju piechotę i kolejny oddział rycerzy w samym centrum szyku. Nagle usłyszał świst gdzieś bardzo blisko i poczuł dziwne ciepło rozlewające się po całym ciele. Oczy zaszły mu mgłą i zdołał dostrzec jedynie grube drzewce potężnego bełtu do balisty sterczące mu z brzucha i cieknącą strumieniami z rany krew. Z ust wydobył mu się pełen żalu jęk:
- Słodka Pani...jaką podłą śmierć dla mnie wybrałaś...
Baron zachwiał się w wykładanym aksamitem siodle i runął bezwładnie głową w dół, jak ptak trafiony kamieniem z procy. Jego hipogryf wciąż unosił się jednak nad równiną i po chwili, wiedziony instynktem, rzucił na załogę feralnej balisty. Bretońskie wojsko wydawało się jednak nie zauważyć śmierci swojego przywódcy, całkowicie pochłonięte szlachetnym i przynoszącym chwałę zadaniem, jakim było eksterminowanie wroga. Pomiędzy zagajnikiem a wzgórzem w centrum pola wszystko miało się rozegrać. Zwarte szeregi mistrzów miecza i białych lwów zastygły w oczekiwaniu na szarżę bretońskich rycerzy i piechurów, ufne w to, że setki lat doświadczenia i mistrzostwo we władaniu bronią pozwolą zmienić losy bitwy.
Nadzieja okazała się jednak płonna - tuż przed szarżą spadł na nich grad strzał, dziesiątkując zdyscyplinowane szeregi i burząc ciasny obronny szyk. Pozbawieni tarcz wojownicy mogli jedynie pochylić głowy, chroniąc twarze przed grotami.
- Ale fajnie giną! - zawołał Bertram, najmłodszy z łuczników, ledwo siedemnastoletni odrostek, po czym wybuchnął głupkowatym śmiechem i posłał kolejną strzałę w stronę wroga.
- Wstrzymać ostrzał! Trafimy w naszych! - zawołał sierżant, widząc jak rycerze zbliżają się do elfów w błyskawicznym tempie z pochylonymi kopiami. Łucznicy opuścili ramiona i odetchnęli, rozluźniając zmęczone mięśnie i rozmasowując obolałe od cięciw palce.
- A ty czego rżysz jak kretyn? - Bertram usłyszał nad sobą głos dowódcy i poczuł silne uderzenie w tył głowy. - Wiesz jak ty byś fajnie ginął, gdyby tu doszli? Łeb by ci upierdolili przy samej dupie tymi toporami!
Tym razem śmiech wyrwał się z gardeł wszystkim łucznikom bez wyjątku.
Elfom bynajmniej do śmiechu w tym momencie nie było - bretońska jazda władowała się w ich szeregi z takim impetem, że zmasakrowane ciała latały w powietrzu jak szmaciane lalki. Chwilę po rycerzach w wyrwy we wrogim szyku wlała się piechota, wywijając glewiami i wszelakimi innymi odmianami broni drzewcowej. Nagle jeden z elfickich fechtmistrzów, chcąc na moment przerwać rzeź i ocalić resztki honoru swojego oddziału, który padał wycinany jak bór przez ekipę drwali, wystąpił naprzód i zawołał:
- W kupie to jesteście silni i odważni! Ale który się odważy stanąć ze mną do pojedynku?
Pośród bretońskiej szlachty rozeszła się fala szeptów i pomruków. Czempion błędnych rycerzy już chciał przyjąć wyzwanie, gdy kolega chwycił go za rękę i syknął:
- Pogłupiałeś? Nie dostoisz mu, potnie cię na sztuki. Takich lepiej na kopię, z daleka, najlepiej we czterech...
Elfi mistrz miecza stał pośród tłumu z szyderczym uśmiechem na twarzy, niedbale opierając dwuręczne ostrze na ramieniu. Nagle przez szeregi przecisnął się ktoś, wołając przepitym głosem:
- Aaaa tam, pitolenie! Cho no tu, męska cipo, to cię nauczę jak się macha!
Na niewielką przestrzeń wydzieloną do pojedynku wyszedł sierżant zbrojnych. Oddał swoją halabardę jednemu z ludzi w oddziale, chwycił zawieszoną na plecach pawęż i wyszarpnął zza pasa poszczerbiony tasak. Elfy ryknęły śmiechem, a bretońscy rycerze zaczęli nerwowo wołać:
- Hańba!
- Skandal!
- Nie godzi się!
- Cicho, kurwa! - ryk chorążego armii był na tyle donośny, że wszystko umilkło jak ucięte nożem. - Boczycie się, a sam żaden nie wystąpił! Dajcie mu walczyć, może być zabawnie.
Sierżant skłonił głowę w podzięce w stronę paladyna, po czym poprawił pas przy tarczy i przyjął bojową postawę, wystawiając zza krawędzi pawęży jedynie hełm i oczy. Elf zaczął chodzić lekko to w jedną, to w drugą stronę, nieco zaskoczony całą sytuacją. Nie był pewien, czego może spodziewać się po przeciwniku. W końcu jednak zdecydował się nie dać wrogowi szansy na przejęcie inicjatywy i błyskawicznym ruchem wyprowadził serię cięć. Zbrojny zasłaniał się jednak wielką tarczą, czekając na dogodny moment do kontrataku. Nagle mistrz z Hoeth zrobił głęboki wypad do przodu, kierując sztych w żebra przeciwnika. Sierżant, ku zdziwieniu wszystkich obecnych, okazał się jednak szybszy i złapał ostrze przeciwnika pod pachę, po czym docisnął ręką do boku, jednocześnie okręcając się wokół osi. Siła dźwigni dosłownie wyrwała elfowi broń z rąk, ten zaś pisnął z bólu cienkim głosem, gdy żołnierz opuścił mu pawęż prosto na stopę. Sekundę później zbrojny odchylił się i rąbnął osłoniętą hełmem głową w twarz fechtmistrza - stalowe rondo kapalina trzasnęło wysokiego elfa prosto w zęby, gruchocząc je jak porcelanę. Asur zawył jak zbity pies i upadł, trzymając się za szczękę, przy ogólnej wesołości bretońskiej części widowni. Yeoman stanął nad nim i bezceremonialnie opuścił tasak wrogowi na głowę. Poobijane ostrze z brzękiem rozłupało ozdobny hełm i wbiło się w czaszkę. Elf bluznął krwią z ust i uszu i zwiotczał.
- Ja pierdolę... - syknął Bretończyk, próbując wyszarpnąć zaklinowaną broń i tarmosząc się z trupem. Rycerze i piechurzy pokładali się tymczasem ze śmiechu. W końcu baron Arthur zdołał wyrzęzić:
- Dam ci nowy...tylko powiedz coś, co warto napisać w kronice po takim honorowym pojedynku.
- A co tu gadać - rzucił sierżant, w końcu wyrywając ostrze ze zmasakrowanej głowy, pomagając sobie butem. - Te elfy to cipy a nie wojsko. Psie gówno, mówię wam.
Histeryczny śmiech Bretończyków słychać było aż w Couronne.
- Jeszcze zobaczymy kto się będzie śmiał ostatni, dziady cholerne - łucznik mruknął do siebie i przysunął się bliżej do stojącego wśród jego kolegów koksownika. Choć on i jemu podobni stali na samym dole społecznej i wojskowej drabiny, to jednak im było tego dnia najcieplej. Trzaskające w żelaznym koszu węgle służące w czasie bitwy do odpalania strzał dawały cenną możliwość ogrzania się na trzaskającym mrozie. Wszyscy łucznicy w armii jak jeden mąż trzymali dłonie wyciągnięte nad żarem, świadomi tego jak źle naciąga się łuk i chwyta strzały skostniałymi palcami. Nagle do grzejących się strzelców zbliżyła się okryta grubym futrzanym płaszczem postać. Łucznicy w momencie ucięli rozmowy i skłonili się, poznając barona Gotfryda.
- Zróbcie miejsce - rzucił, przysuwając się do ognia i głośno pociągając czerwonym od mrozu nosem. Nie miał jeszcze na sobie zbroi - pod płaszczem widać było uszyte z chabrowego sukna cote, haftowane w srebrne lwy, czarne nogawice i wysokie jeździeckie buty wykładane futrem bobra. Na wygolonej w charakterystyczny rondel głowie widniał bogaty chaperon z czarnego aksamitu, o brzegach wycinanych w kształt dębowych liści. W towarzystwie barona łucznicy, którzy normalnie nie zachwycali ubiorem czy ekwipunkiem, wyglądali jeszcze obskurniej - pordzewiałe i powgniatane hełmy, ubrania z prostego, samodziałowego sukna i wyplamione przeszywanice upodabniały ich nieco do strachów na wróble. Wszyscy milczeli, nie podnosząc wzroku - bezczelność - a za taką uchodziło odzywanie się bez pytania w obecności pana - była karana co najmniej chłostą lub odebraniem dziennej racji obiadowej. W końcu baron sam przełamał mroźną ciszę, robiąc coś, co zszokowało każdego łucznika w oddziale bez wyjątku. Spytał ich o zdanie.
- Co sądzicie o elfach?
Rycerz zastygł w niecierpliwym oczekiwaniu, wodząc wzrokiem po nieogolonych twarzach. W końcu Bastian, który zawsze uchodził wśród innych za najbardziej wygadanego, mruknął:
- Księża gadają...
- Co? Głośniej! Nic nie rozumiem co tam mamlasz pod nosem.
- Księża gadają - tym razem głos łucznika był mocniejszy - że elfy są chytre i przebiegłe. Że im ufać nie wolno, bo kuszą do złego.
- I że porywają dzieci, a w zamian podkładają chochliki - dodał Hubert, sierżant oddziału.
- A ich królowa to ladacznica, bo co roku bierze sobie innego męża, a starego każe za każdym razem zrzucić ze skały - zawołał inny.
Padały kolejne zasłyszane gdzieś plotki, a z każdą kolejną uśmiech na twarzy barona robił się coraz szerszy. W końcu, po usłyszeniu tego, że w dzień przesilenia letniego elfy spółkują z końmi, co ma tłumaczyć pochodzenie jednorożców, szlachcic wybuchnął gromkim śmiechem. Łucznicy zamilkli jak jeden mąż, ale Gotfryd jedynie rzucił pobłażliwym tonem:
- Chyba żaden z was nigdy nie spotkał elfa. Ani tym bardziej z żadnym nie walczył...
- Ja walczyłem - mruknął Niels, najstarszy łucznik w oddziale. - Broniliśmy murów L'Anguille przed ich najazdem. Mieli wielkie, czarne statki z proporcami czerwonymi jak krew. Mieli bladą skórę, pogardę na twarzach i lód w oczach.
- Mówisz o czarnych elfach, kmieciu - odparł baron. - To korsarze i łowcy niewolników, lubują się w torturach i karmią strachem przeciwnika. Ale ich cele są proste - zabić, porwać, zrabować, udręczyć, poniżyć. Z elfami z Wielkiej Wyspy jest inaczej. Kręcą i oszukują, kryjąc się tym, że działają dla dobra świata i walki ze złem.
- A nie jest tak? - łucznicy spytali jeden przez drugiego, ośmieleni otwartością swego pana.
- Chuja mnie to obchodzi. Wiem, że nikt jeszcze dobrze nie wyszedł na układach z nimi. Wiem też, że wciąż uważają te ziemie za swoje własne, bo ponoć mieszkali tu zanim moi przodkowie na nie przybyli. A ja się pytam was, czy gospodarz porzucający swoje pole by zarosło chwastami jest dobrym gospodarzem?
- Niii, kiep, won z takim ze wsi - odkrzyknęli łucznicy chórem.
- No. Tak więc przechodzimy do sedna. Zamierzam ich ze wsi wyjebać na zbity pysk, a wy macie pilnować, żeby mi żadne gówno w rodzaju harcowników nie tarasowało drogi. Jak się który im wyrwie przed szereg - pal go w łeb! Zrozumiano?
- Tak, panie - łucznicy pokiwali entuzjastycznie głowami.
- Sprawcie się ładnie, to dostaniecie po pół bochenka na głowę i garniec miodu do podziału - baron rzucił na odchodnym i skierował swe kroki w stronę namiotów. Po drodze dopadł do niego Arthur, chorąży armii.
- Bratasz się z pospólstwem?
- To zwykła zapobiegliwość. Jak ci pies narobi w holu, to też każesz służbie sprzątnąć gówno z drogi.
* * * * * * * * * * *
Elfy zjawiły się w południe, lśniąc w zimowym słońcu jak niebiański zastęp - przetykane złotem i srebrem szaty, polerowane pancerze i jedwabne sztandary aż kłuły w oczy migotliwym blaskiem. Choć zjawił się ich niemały tłum, to cała armia szła w drażniącej Bretończyków ciszy - bez krzyków, machania bronią, rzucania obelg czy upiornego wycia. Śnieg niemal nie ubijał się pod ich lekkimi krokami, a szeregi były równe jakby je narysowano. Bastian stojąc na sporym wzniesieniu, widział całe pole bitwy jak na dłoni - sporą równinę, upstrzoną dwoma jedlinowymi zagajnikami, skuty lodem staw należący do pobliskiego opactwa i parę przypominających garby wzniesień, które okoliczni mieszkańcy zwykli nazywać "cyckami Violetty", ponoć od porastających je na wiosnę fiołków. Łucznik uśmiechnął się, uświadamiając sobie, że stoi właśnie na jednym z nich, wraz z dwoma potężnymi trebuszami i połową strzelców, podczas gdy druga połowa okupowała podnóże wzniesienia. Chorągwie rycerstwa zajęły już swoje miejsca skrajnie na flankach, pozostawiając centrum szyku piechocie. Za zbrojnymi usadowił się na potężnym hipogryfie sam baron, wzbudzając w podkomendnych tyleż inspiracji, co obawy, że skrzydlaty wierzchowiec zacznie szaleć i kłapać dziobem po własnym wojsku. Póki co generał panował jednak nad nim całkowicie, choć bestia rzucała co jakiś czas niespokojnie łbem i syczała jak rozzłoszczony gąsior, tyle, że mierzący dwanaście stóp.
Chwilę po tym, jak bretońskie wojsko zaczęło śpiewać hymn "Ici, je vous servir fidelement", od strony wroga nadleciał rój strzał i wielkich bełtów z samopowtarzalnych balist. O dziwo, zdecydowana większość z nich zaryła w śnieg lub z głośnym stuknięciem utkwiła w tarczach lub belkach nośnych trebuszy.
- I to mają być elfy? Strzelają gorzej od mojej babki! - zaśmiał się Hugo, a reszta łuczników zawtórowała mu, wyzywając przeciwnika od sodomitów, zezowatych kurew i psich synów.
- Bo patrzą pod słońce! - zawołał baron, wskazując palcem w niebo. - A wy na co czekacie? Strzelać do kurwy nędzy, za co wam płacę?!
- Ale w co, wasza miłość? Dużo ich...
- Choćby w tego rozrośniętego indora - odparł szlachcic, kierując czubek miecza w stronę szybującego nad centrum pola ogromnego orła. Łucznicy chwycili za strzały i napięli sześćdziesięciofuntowe łuki, biorąc cel na dostojnego władcę ulthuańskich przestworzy. Jego powolny i płynny lot nagle zmienił się w konwulsyjne drgawki, a z gardzieli wydarł się pełen bólu skrzek, gdy kilkadziesiąt strzał utkwiło w jego piersi i skrzydłach. Gdy ciało wielkiego ptaka uderzyło o ziemię, baron spiął hipogryfa do lotu, kierując się w stronę przemykających na granicy jednego z zagajników wojowników cienia. Na odchodnym krzyknął jedynie do kmieci "Łuczników też się pozbądźcie", po czym zanurkował na wroga z nastawioną kopią. Wojownicy cienia już chcieli uskoczyć na boki, by uniknąć potężnego uderzenia, gdy rycerz wstrzymał wierzchowca i zmusił go do zawiśnięcia kilka stóp nad ziemią. Hipogryf bił ciężko skrzydłami, wzbijając tumany śnieżnego pyłu, a baron wymierzył kopią w stronę jednego z przeciwników, jakby chciał rzucić wyzwanie. Elficcy zwiadowcy zamarli w nerwowym oczekiwaniu, a na ich twarzach pojawił się cień zdziwienia. Nagle kopia barona rozjarzyła się czerwoną łuną, jakby w całości była zbudowana z żarzących się węgli. Wojownicy cienia zorientowali się co się święci i rzucili do ucieczki o ułamek chwili za późno - z czubka kopii rzygnął strumień karmazynowych płomieni, a bretoński generał zaśmiał się, widząc jak czarodziejski ogień ogarnia jego przeciwników podpalając im włosy i zmieniając skórę w czarne, zwęglone wióry.
- Myślicie, że macie wyłączność na magiczne zabawki, obszczybruzdy? - zawołał do wijących się na śniegu ciał i ponownie wzbił się w przestworza w poszukiwaniu nowych wrogów.
Z lotu ptaka pole bitwy wyglądało jak plansza do gry, po której dziesiątki pionków i figur przesuwały się to w jedną, to w drugą stronę. Bretończycy parli do przodu, zmuszając przeciwnika na prawej flance do panicznego odwrotu - lekka kawaleria z Ellyrionu, lwi rydwan, a nawet dumni smoczy książęta pierzchali jak króliki przed rozszalałym hufcem błędnych rycerzy, których jedynie autorytet chorążego armii powstrzymywał przed rzuceniem się na każdego wroga w zasięgu wzroku. Części uciekających elfów wydawało się, że zdołają znaleźć schronienie wśród iglastych zarośli, ale wtem złowrogi cień rozwiał w nich wszelką nadzieję - z nieba niczym grom spadli na nich rycerze na pegazach, bez litości siekąc mieczami dopóki ostatni z wrogów nie leżał martwy.
Baron Gotfryd głośno zaśmiał się, widząc jak zmienia się sytuacja w dole. Szala zwycięstwa przechyliła się wyraźnie na jego korzyść - łucznicy chmurą strzał praktycznie unicestwili wrogich strzelców, załoga jednej z balist rzuciła się do ucieczki widząc śmierć własnej kawalerii i pędzących do boju Bretończyków, a pozostała część armii elfów za chwilę miała znaleźć się w zupełnym okrążeniu, niezdolna do kontrataku.
- Naprzód, zmiażdżyć ich! - zawołał, posyłając do boju piechotę i kolejny oddział rycerzy w samym centrum szyku. Nagle usłyszał świst gdzieś bardzo blisko i poczuł dziwne ciepło rozlewające się po całym ciele. Oczy zaszły mu mgłą i zdołał dostrzec jedynie grube drzewce potężnego bełtu do balisty sterczące mu z brzucha i cieknącą strumieniami z rany krew. Z ust wydobył mu się pełen żalu jęk:
- Słodka Pani...jaką podłą śmierć dla mnie wybrałaś...
Baron zachwiał się w wykładanym aksamitem siodle i runął bezwładnie głową w dół, jak ptak trafiony kamieniem z procy. Jego hipogryf wciąż unosił się jednak nad równiną i po chwili, wiedziony instynktem, rzucił na załogę feralnej balisty. Bretońskie wojsko wydawało się jednak nie zauważyć śmierci swojego przywódcy, całkowicie pochłonięte szlachetnym i przynoszącym chwałę zadaniem, jakim było eksterminowanie wroga. Pomiędzy zagajnikiem a wzgórzem w centrum pola wszystko miało się rozegrać. Zwarte szeregi mistrzów miecza i białych lwów zastygły w oczekiwaniu na szarżę bretońskich rycerzy i piechurów, ufne w to, że setki lat doświadczenia i mistrzostwo we władaniu bronią pozwolą zmienić losy bitwy.
Nadzieja okazała się jednak płonna - tuż przed szarżą spadł na nich grad strzał, dziesiątkując zdyscyplinowane szeregi i burząc ciasny obronny szyk. Pozbawieni tarcz wojownicy mogli jedynie pochylić głowy, chroniąc twarze przed grotami.
- Ale fajnie giną! - zawołał Bertram, najmłodszy z łuczników, ledwo siedemnastoletni odrostek, po czym wybuchnął głupkowatym śmiechem i posłał kolejną strzałę w stronę wroga.
- Wstrzymać ostrzał! Trafimy w naszych! - zawołał sierżant, widząc jak rycerze zbliżają się do elfów w błyskawicznym tempie z pochylonymi kopiami. Łucznicy opuścili ramiona i odetchnęli, rozluźniając zmęczone mięśnie i rozmasowując obolałe od cięciw palce.
- A ty czego rżysz jak kretyn? - Bertram usłyszał nad sobą głos dowódcy i poczuł silne uderzenie w tył głowy. - Wiesz jak ty byś fajnie ginął, gdyby tu doszli? Łeb by ci upierdolili przy samej dupie tymi toporami!
Tym razem śmiech wyrwał się z gardeł wszystkim łucznikom bez wyjątku.
Elfom bynajmniej do śmiechu w tym momencie nie było - bretońska jazda władowała się w ich szeregi z takim impetem, że zmasakrowane ciała latały w powietrzu jak szmaciane lalki. Chwilę po rycerzach w wyrwy we wrogim szyku wlała się piechota, wywijając glewiami i wszelakimi innymi odmianami broni drzewcowej. Nagle jeden z elfickich fechtmistrzów, chcąc na moment przerwać rzeź i ocalić resztki honoru swojego oddziału, który padał wycinany jak bór przez ekipę drwali, wystąpił naprzód i zawołał:
- W kupie to jesteście silni i odważni! Ale który się odważy stanąć ze mną do pojedynku?
Pośród bretońskiej szlachty rozeszła się fala szeptów i pomruków. Czempion błędnych rycerzy już chciał przyjąć wyzwanie, gdy kolega chwycił go za rękę i syknął:
- Pogłupiałeś? Nie dostoisz mu, potnie cię na sztuki. Takich lepiej na kopię, z daleka, najlepiej we czterech...
Elfi mistrz miecza stał pośród tłumu z szyderczym uśmiechem na twarzy, niedbale opierając dwuręczne ostrze na ramieniu. Nagle przez szeregi przecisnął się ktoś, wołając przepitym głosem:
- Aaaa tam, pitolenie! Cho no tu, męska cipo, to cię nauczę jak się macha!
Na niewielką przestrzeń wydzieloną do pojedynku wyszedł sierżant zbrojnych. Oddał swoją halabardę jednemu z ludzi w oddziale, chwycił zawieszoną na plecach pawęż i wyszarpnął zza pasa poszczerbiony tasak. Elfy ryknęły śmiechem, a bretońscy rycerze zaczęli nerwowo wołać:
- Hańba!
- Skandal!
- Nie godzi się!
- Cicho, kurwa! - ryk chorążego armii był na tyle donośny, że wszystko umilkło jak ucięte nożem. - Boczycie się, a sam żaden nie wystąpił! Dajcie mu walczyć, może być zabawnie.
Sierżant skłonił głowę w podzięce w stronę paladyna, po czym poprawił pas przy tarczy i przyjął bojową postawę, wystawiając zza krawędzi pawęży jedynie hełm i oczy. Elf zaczął chodzić lekko to w jedną, to w drugą stronę, nieco zaskoczony całą sytuacją. Nie był pewien, czego może spodziewać się po przeciwniku. W końcu jednak zdecydował się nie dać wrogowi szansy na przejęcie inicjatywy i błyskawicznym ruchem wyprowadził serię cięć. Zbrojny zasłaniał się jednak wielką tarczą, czekając na dogodny moment do kontrataku. Nagle mistrz z Hoeth zrobił głęboki wypad do przodu, kierując sztych w żebra przeciwnika. Sierżant, ku zdziwieniu wszystkich obecnych, okazał się jednak szybszy i złapał ostrze przeciwnika pod pachę, po czym docisnął ręką do boku, jednocześnie okręcając się wokół osi. Siła dźwigni dosłownie wyrwała elfowi broń z rąk, ten zaś pisnął z bólu cienkim głosem, gdy żołnierz opuścił mu pawęż prosto na stopę. Sekundę później zbrojny odchylił się i rąbnął osłoniętą hełmem głową w twarz fechtmistrza - stalowe rondo kapalina trzasnęło wysokiego elfa prosto w zęby, gruchocząc je jak porcelanę. Asur zawył jak zbity pies i upadł, trzymając się za szczękę, przy ogólnej wesołości bretońskiej części widowni. Yeoman stanął nad nim i bezceremonialnie opuścił tasak wrogowi na głowę. Poobijane ostrze z brzękiem rozłupało ozdobny hełm i wbiło się w czaszkę. Elf bluznął krwią z ust i uszu i zwiotczał.
- Ja pierdolę... - syknął Bretończyk, próbując wyszarpnąć zaklinowaną broń i tarmosząc się z trupem. Rycerze i piechurzy pokładali się tymczasem ze śmiechu. W końcu baron Arthur zdołał wyrzęzić:
- Dam ci nowy...tylko powiedz coś, co warto napisać w kronice po takim honorowym pojedynku.
- A co tu gadać - rzucił sierżant, w końcu wyrywając ostrze ze zmasakrowanej głowy, pomagając sobie butem. - Te elfy to cipy a nie wojsko. Psie gówno, mówię wam.
Histeryczny śmiech Bretończyków słychać było aż w Couronne.
Ostatnio zmieniony 25 gru 2009, o 00:23 przez Gniewko, łącznie zmieniany 4 razy.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
- Rakso_The_Slayer
- Postownik Niepospolity
- Posty: 5208
- Lokalizacja: Radom
- Kontakt:
Siedzę już w domu (czyli w Bielitz) na święta. A że roboty huk, to ni ma jak skończyć pisania. Bitwa była na 2100 z High Elfami, więc sobie kolega Indar poczyta o swoich co nieco. Na 90% skończę to dziś wieczorem.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
niecierpliwie czekamy ;]
Sprzedam Styrodur!!!Kervyn pisze:gobbosy na godzinie drugiej, o Pani!
Jak zwykle genialnie Gniewko
Super opis, genialna bitwa i baardzo dużo pecha po stronie biednego gracza HE
Oczywiście pomógł fakt, że graliście w niedzielę 
Wydaj swoje opisy drukiem i będziemy kwita jeśli idzie o wydane tytuły
No i oby tak dalej, bo niesamowicie ubogacasz to forum 



Wydaj swoje opisy drukiem i będziemy kwita jeśli idzie o wydane tytuły


www.marnadrukarnia.com - druki 3D i turnieje.
Super gniewko! mimo, że gram HE to fajnie się czyta 

https://idefly.pl - robimy koszulki, bluzy itd dla klubów!
W moim odczuciu bardzo dużo pogardy dla armii wroga i zero szacunku, to mi się nie podobało, wiem że to tylko raport napisany w tym stylu, ale wolałem Twoje poprzednie raporty. Napewno wielki pech gracza HE.
Ogólnie bardzo fajnie napisany raport, z pomysłem, ciekawym językiem. Powiem tak miałeś kurewskie szczęście chyba Gniewko w tej bitce
co mnie oczywiście nie zasmuca wcale a wcale.
Pozdrawiam
Ogólnie bardzo fajnie napisany raport, z pomysłem, ciekawym językiem. Powiem tak miałeś kurewskie szczęście chyba Gniewko w tej bitce

Pozdrawiam
Ja bym przenigdy nie zaszarżował mistrzów miecza zbrojnymi, co turę traciłbym tylu, że tylko dodawałbym przeciwnikowi gratisowe punkty do wyniku walki. Jak Ci się to udało? 
Raport przezacny, jak zwykle po marudzę tylko, że brakuje zdjęć

Raport przezacny, jak zwykle po marudzę tylko, że brakuje zdjęć

Vae victis!
- Mhroczny Rycerz
- Falubaz
- Posty: 1146
Wolfgar właśnie ta pogarda daje w tym raporcie najwięcej klimatu. A, że Gniewko jak zwykle stoi z humorem na wysokim poziomie to ten raport to majstersztyk 

Why so serious?White Lion pisze:Mam prośbę
Nie, nie masz. Chyba że znudziło Ci się to forum, to wtedy możesz kontynuować nakłanianie do piractwa -- Tomash

- Andronicus
- Chuck Norris
- Posty: 566
- Lokalizacja: Warszawa
Jak pisał twórca pewnego znanego cyklu książek fantasy, szansa jedna na milion sprawdza się w dziewięciu na dziesięć przypadkówOczywiście że klimat jest, to po prostu były moje odczucia po przeczytaniu, ogólnie to wypas, ale pokonanie w pojedynku SM to szansa jedna na milion, chciałbym czsem miec takiego farta![]()

Moj idol !!!!- Ale fajnie giną! - zawołał Bertram, najmłodszy z łuczników, ledwo siedemnastoletni odrostek, po czym wybuchnął głupkowatym śmiechem i posłał kolejną strzałę w stronę wroga.






Mi tez sie nie podoba ze nie ma opisu ani jednego zwycięstwa HE (oprócz zestrzelenia barona )
Gniewko... napisz ksiazke !! Proszzzzeeeeeeeeee!!!

Zaplace kazda cene
A jak ci pomysłów braknie to pisz na PW chetnie Ci podsune pare
PS: Mam nadzieje ze na wzglad na dobrego kumpla z forum uwzglednisz w ksiażce Elthariona ślepego mistrza miecza

Mówi się trudno i idzie się dalej ...
- Zaklinacz Kostek
- Falubaz
- Posty: 1346
- Lokalizacja: In Stahlgewittern
A mnie się właśnie bardziej podoba, to że Gniewko opisał bitwę tylko z perspektywy Bretonni, dzięki temu przeskakiwanie ze strony na stronę nie zakłóca przebiegu narracji. No i dodatkowym dla mnie atutem tego raportu jest też ta jawna wrogość i pogarda względem HE. Resztę zalet wymienili przedmówcy więc nie będę się powtarzał
Jednakże, żeby nikt mie nie zarzucił ślepej nienawiści wobec HE, dodam że nie przepadam również za Bretończykami
Cóż, tak to już jest jak się gra WoChem i Skavenami 



Lest we forget:


No i warto było czekać, genialne ;]
I napisz książkę... taką kronikę bretońską ;]
I napisz książkę... taką kronikę bretońską ;]
Sprzedam Styrodur!!!Kervyn pisze:gobbosy na godzinie drugiej, o Pani!