Plan wydaje się być idealny, a na drodze do jego realizacji nie widać większych przeszkód. Jak jednak głosi pierwsze prawo Murphy'ego, żadne plany nie przetrwają pierwszego kontaktu z wrogiem...
Choć rdzeniem powieści jest opisany powyżej konflikt, to postaram się nie zaniedbać innych elementów świata WFB. Myślę więc, że o swoich armiach czy ulubionych rasach znajdą coś nie tylko gracze Bretonnii i Imperium

*********************
Schönfelde umierało, dusząc się kłębami smolistego dymu. Okolone potrzaskanymi murami miasto z oddali przypominało olbrzymich rozmiarów obozowe ognisko, wesoło strzelające snopami iskier i kuszące bijącym od żaru ciepłem. Po bliższym przyjrzeniu się pierwsze, mylne wrażenie znikało jednak szybko, odsłaniając całą grozę i majestat szalejącego pożaru. Wijące się wściekle płomienie niczym karmazynowe, wielogłowe hydry pożerały dom za domem, obracając w popiół i zgliszcza każdą rzecz na swojej drodze. Krokwie i belki w kratownicowych ścianach, kryte gontem dachy, meble, ubrania, wreszcie sami mieszczanie – wszystko ginęło w gorejącej paszczy pożogi, która rosła i potężniała z każdą chwilą. Płomienie pełzły po ulicach i skakały z budynku na budynek jak chochliki, w błyskawicznym tempie pokonując kolejne uliczki w drodze na rynek. W morzu ognia i dymu zniknął browar wraz ze swoimi miedzianymi kominami, potem szkoła, kupieckie magazyny, karczma Pod Złotym Bocianem, wreszcie ratusz i budynek wagi miejskiej, kramy na targu, jatki rzeźników i kościół. Ten ostatni bronił się najdłużej swymi kamiennymi murami, ale i tu pożar okazał się w końcu zwycięzcą. Przez pękające od gorąca witraże do wnętrza świątyni wleciały iskry i strzelające węgle, padając na rzeźbione stalle, ławki, zwisające ze ścian chorągwie i zasłany obrusami ołtarz. Najpierw niemrawo, potem coraz śmielej pierwsze płomyki rozpełzły się po nawie i prezbiterium, łapczywie sięgając po kolejną zdobycz – iluminowane księgi, kodeksy, psałterze i ewangeliarze. W końcu, wspinając się po ścianach i kolumnach, dotarły pod sklepienie gdzie czekał na nie największy smakołyk. Nasmołowana więźba dachu zajęła się błyskawicznie, a cały kościół rzygnął z okien i lukarn ognistymi strumieniami. Chwilę później, z przeciągłym jękiem pękającego drewna i przy kakofonii roztrzaskujących się o posadzkę dachówek, resztki dachu runęły do wnętrza kościoła, zmieniając go w ogromnych rozmiarów wypaloną, kamienną trumnę pośrodku pogrzebowego stosu, jakim stało się Schönfelde.
Szlakiem wiodącym na wschód od miasta z wolna ruszyła potężna kolumna ludzi, koni i wozów obładowanych zrabowanym dobrem. Setki zbrojnych darły się, wyśpiewując sprośne piosenki, całkowicie upojone pierwszym zwycięstwem. Zdobyli miasto szturmem, wyłamali jego bramy i wycięli obrońców, nie dając nikomu pardonu zgodnie z królewskim rozkazem. Przy salwach śmiechu zdarli z otyłego burmistrza bogaty przyodziewek, po czym rozpruli go jak rzeźne prosię. Wynieśli z domów wszystko co przedstawiało jakąkolwiek wartość, w zamian wrzucając pochodnie. Zgwałcili baby, wyrżnęli chłopów, a na koniec oddali miasto we władanie ogniowi, który z radością po nich posprzątał, po czym ruszyli dalej.
O ile jednak proste żołdactwo fetowało swój triumf, o tyle dowodzący armią baronowie byli dużo bardziej powściągliwi w wyrażaniu swojego entuzjazmu. Wiedzieli, że muszą się spieszyć, że nie wolno im przystanąć z wojskiem choćby o dzień za długo. Miasto musiało padać za miastem, zamek za zamkiem. Nie wolno było dopuścić, by elektorzy zdążyli przekonać gnuśnego cesarza Wilhelma do podjęcia konkretnych obronnych działań. Bretończycy musieli dotrzeć pod Altdorf wraz z wiatrem niosącym swąd spalenizny. Słodką woń zwycięstwa.