ARENA ŚMIERCI NR 34 - KRÓLESTWA MANANNA

Wszystko to, co nie pasuje nigdzie indziej.

Moderatorzy: Fluffy, JarekK

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

ARENA ŚMIERCI NR 34 - KRÓLESTWA MANANNA

Post autor: GrimgorIronhide »

ARENA ŚMIERCI NR 34 - KRÓLESTWA MANANNA, W NIEZNANE I JESZCZE DALEJ

Opadający, biały trap z poręczami z rzeźbionych, srebrnych łańcuchów wzbudził kolejną falę zachwytu tłumów zgromadzonych na nadbrzeżu. Średniego wzrostu mężczyzna przeszedł szpalerem gwardii w błyszczących pancerzach. Jego niezwykle bogate szaty, w kolorach bieli, błękitu i srebra oraz wypolerowany kirys ze złotymi rzeźbieniami harmonizowały z prostymi, opadającymi lnianymi włosami i przenikliwymi, jasnoszarymi oczami. Tłum rozstępował się przed nim i jego świtą, prowadząc do centralnego punktu przystani Erengradu, gdzie pospiesznie wychodziła im naprzeciw delegacja urzędników i wojskowych miejscowego włodarza. Postawny człek z ogromną, futrzaną delią na pastelowym kontuszu skłonił się i powitał przybyszy.
- W imieniu mego pana, wielkiego kniazia Piotra witamy was w naszej przystani. Powiedziano nam o celu waszej wizyty i radziśmy gościć waścine statki choćby przez tak krótki czas, jednakże...
Przybyły zamienił słowo z trzymającym zwoje przybocznym w szatach Hierofanty i zmarszczył brwi. Zaraz jednak dłonią w kremowej, skórzanej rękawicy sięgnął białego kapelusza z długimi piórami i wykonał dworny ukłon.
- ...jednakże i tak będę zmuszony uiścić wasze opłaty portowe, i jak mniemam nie najmniejsze. Mój sekretarz wszystkim się zajmie, a my tymczasem pogadajmy o obiecanych ludziach.
- Tak jak sobie życzyłeś, książę stu czternastu lekkich lansjerów czeka na rozkazy.
- Dobrze. Rozdaj każdemu po symbolu pokoju i zwoju z tamtego stosu, dostaną też po mieszku srebra i butelce najlepszej wódki na głowę, jeśli wyruszą przed wieczorem.
- Paaanie, jeśli zapłacisz im teraz to popiją się niecnoty i na koń nie wsiądą, chybaż tyłem. Zamiast tego na koszt kniazia będą pić po powrocie. To najszybsi jezdni, na rączych koniach, sprawią się godnie...
Rozmawiając, obydwaj skierowali się do wielkiego budynku, górującego nad portem, podczas gdy ich świty rozeszły się do swoich zadań. Tłum Kislevitów z wolna rozchodził się, by przepuścić przybyłych, lecz część wciąż wpatrywała się w ich statki, szczególnie jeden - gigantyczny okręt z wybudowaną na środku okrągłą monolityczną konstrukcją z kamienia. Moloch właśnie zarzucał kotwicę wielkości domu na jedną ze skał Półwyspu Woron. Był zbyt wielki by wpłynąc do doków.

W ostatnich promieniach słońca przez rzeźbione miejskie bramy z brązu wyjeżdżali lansjerzy ungolscy, żegnani wiwatami strażników. Jedni w gromadkach, inni parami jeszcze inni pojedynczo. Każdy przypiął do uprzęży uniwersalny znak pokoju i Areny Śmierci, zapewniający przynajmniej teoretyczną wolność od targających światem konfliktów. Niezrównani jeźdźcy rozproszyli się na wszystkie strony świata, niosąc zapowiedzi największych i najkrwawszych jego zawodów. To te właśnie niepozorne pergaminy miały wkrótce skupić największych i najstraszniejszych czempionów tego padołu, obeznanych ze śmiercią zabijaków chętnych sięgnąć po nagrodę, czymkolwiek by była.

Witajcie!
Witam serdecznie, jako gospodarz i Mistrz Areny numer 34 mam zaszczyt gościć tu Was oraz Waszych bohaterów. Zachęcam i wedle możliwości będę całym sobą wspierał ciekawy Rolplej i pisanie historii postaci. Przewidziane niespotykane dotąd atrakcje. Zachęcam do przejrzenia zasad, list umiejętności, ekwipunku i tak dalej gdyż pozwoliłem sobie nieco je zmienić.
Powodzenia i niech wygra najlepszy!

W celu zgłoszenia na Arenie swojego udziału należy podać informacje o swojej postaci w taki sposób, w jaki zapisano to poniżej:
-Imię postaci
-Informacje dotyczące tego, kim jest Twój Bohater-(dla przykładu, Empire Captain, Dwarf Thane)
-Broń
-Zbroja lub jej brak, wliczając hełmy, tarcze i opancerzenie wszelakie.
-Ekwipunek, wybierany z listy Ekwipunku.
-Umiejętności specjalne, wybierane z sekcji Umiejętności. W tym miejscu dopisujemy też Mutacje, jeśli dotyczą postaci.
-Historia Postaci, Jest to punkt najważniejszy i decydujący, jak najbardziej obowiązkowy. Zachęcam do pisania ciekawych i klimatycznych historii, bo jak już zapewne niektórzy wiedzą to popłaca, gdy otrzyma się za nią coś ciekawego i przydatnego.
-Limit graczy wynosi 16. Każdy gracz może wystawić tylko jedną postać.

Zasady podstawowe:
- Każdy może zgłosić jedną postać.
- Postać może być przedstawicielem dowolnie wybranej myślącej (tak trolle liczą się) rasy (oprócz bestii niezaprzeczalnie monstrualnych) z uniwersum Warhammera.
- ! Magowie Approved !
- Każdy zawodnik startuje z wybraną z listy oręża bronią. Na uzbrojenie ma 2 "sloty". Każda broń jednoręczna lub strzelecka zajmuje jeden slot. Broń dwuręczna wykorzystuje 1 slot ale dwie ręce.
- Rozwój Postaci- po wygranej walce postać w ramach awansu może wybrać kolejną Umiejętność, albo Mutację lub Piętno, jeśli dotyczą postacii (w miarę możliwości z fluffowym uzasadnieniem).
- Na Arenę nie zgłasza się lordów z żadnej z ras. Są zbyt dumni i zajęci niszczeniem/ratowaniem świata by bawić się w coś tak utracjańskiego.

Zasady dodatkowe:
Umiejętności przynależne do rasy są respektowane w pełnej rozciągłości.
- Magowie posługują się jedną domeną, którą wybierają spośród dostępnych ich rasom domen magii. Każdy mag na potrzeby walki na Arenie zna jedno zaklęcie ofensywne, jedno defensywnei jedno zaklęcie "ostateczne" (pokroju pitki, meteoru, przywołania czegoś potężnego itp). Siła i skuteczność tych zaklęć różnią się w zależności od Umiejętności Specjalnych, Ekwipunku, Domeny oraz rasy maga. W razie nieopisania używanych zaklęć Mistrz Areny sam wymyśli coś klimatycznego.
- Postacie z zasadą Armed to da Theef mogą wziąć dwa razy tyle oręża, co 'normalnie' (4 sloty).
- Skinki, Skaveny nie będące Bohaterami, Gnoblary, Ludzie maści wszelakiej, Gobliny, Krasnolud Kultu Zabójców posiadają dodatkową Umiejętność Specjalną.
-Zabójcy Skaveńscy i Mrocznoelficcy nie mogą nosić zbroi cięższych niż lekka.
-Saurusi-Weterani, Grobowi Książęta i Asrai nie mogą nosić zbroi cięższych niż średnia.
-Wiedźmy Mrocznych Elfów nie noszą zbroi cięższej niż lekka.
-Krasnoludzki Zabójca nie może mieć żadnej zbroi ani tarczy.
-Driady oraz Branchwraith nie używają broni ani zbroi ani ekwipunku. Posiadają za to 3 umiejętności do wyboru.
-Demony nie mogą wybierać broni ani zbroi. Rekompensuje im to możność wyboru dwóch Umiejętności Specjalnych. Demony wszelkiej maści zawsze walczą za pomocą broni naturalnej. Dotyczy to wszystkich demonów, nie tylko heraldów (tak, można grać np. zwykłą demonetką).
- Gnoblary, Niziołki oraz Snotlingi z bazy zyskują umiejętność Niesamowite Szczęście.
- Demony zawsze posiadają piętno odpowiednie do ich pochodzenia od jednego z Bogów Chaosu

Oręż:
(Broń strzelecka wszelkiego rodzaju liczy się jako jedna broń jednoręczna)
(Umiejętność czarowania liczona jest jako jedna broń strzelecka)
(Domyślnie każda postać wyposażona jest w nóż (nie jest to sztylet!), którym walczy w razie utraty broni) (W przypadku braku wybranej broni do walki wręcz postać używa ^noża^ choć może walczyć kolbą albo tłuc łukiem)

Wszelka konwencjonalna broń występująca i mogąca wystąpić w uniwersum (miecze, topory, łuki, muszkiety, halabardy itd itp... dostępna dla wszystkich. Wybierajcie dowolnie z tego arsenału, oraz:
Oręż naturalny (kły, szpony itp.)
Młot białych wilków (tylko rycerze białego wilka oraz Middenlandczycy)
Rembak (tylko orkowie)
Kostur bitewny (tylko dla magów)
Okuta różdżka (tylko dla magów)
Bastard
Draich (tylko Druchii)
Kadzielnica Świętego Ognia (tylko Ludzie z Imperium)
Kadzidło zarazy (tylko klan Pestilens)
Krasnoludzki muszkiet (tylko krasnoludy)
Ognista Glewia (tylko Dawi Zharr)
Blunderbuss (tylko Dawi Zharr)
Ostrza toporów na łańcuchu (tylko Doomseekerzy)
Topór Białego Lwa (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
Kusza pistoletowa (Tylko Mroczne Elfy i Łowcy Czarownic)
Miecz Podwójny
Topór Podwójny
Kula Fanatyka (tylko Goblińscy Fanatycy)
Miotacz Ołowiu (tylko Ogry)
Łuk Strażnika Polany (tylko Asrai)
Eksperymentalna Broń (patrz Ekwipunek)

Zbroje:
(Magowie oprócz magów chaosu nie mogą nosić zbroi cięższej niż lekka)
Talizmaniczne Tatuaże (tylko Asrai)
Ceremonialna Szata (tylko kapłani i magowie)
Lekka zbroja
Średnia zbroja
Ciężka zbroja
Pełna Zbroja Płytowa (tylko Imperium oraz Czarne Orki)
Zbroja z Ilthimaru (tylko wysokie Elfy)
Zbroja z Gromrilu (tylko Krasnoludy)
Zbroja Chaosu (tylko Wywyższeni Wybrańcy i Krasnoludy Chaosu)
Tarcza:
-Żelazna Pięść (tylko Ogry)
-Puklerz (pozwala walczyć przy użyciu dwóch broni)
-Tarcza Średnia
-Tarcza Ciężka
-Hełm:
-Lekki (tudzież czapka, kawał szmaty, zapewniający minimalną ochronę)
-Średni (Łuskowy, Stożkowy etc.)
-Ciężki (Garnczkowy etc.)

Wierzchowiec:
(Posiadanie wierzchowca nie jest wliczane do ekwipunku. Można wyruszyć do walki wierzchem nie wykorzystując żadnego limitu. Ma to swoje wady i zalety)
(Wierzchowca można utracić. Możliwa jest sytuacja, w której zawodnik wygra walkę, ale jego wierzchowiec zginie. Wtedy przepada on bezpowrotnie, chyba że zaznaczono inaczej)

Krasnoludy
- Kuc
- Niosący tarczę (nie dla Inżynierów, Zabójców i Kowali Run)
- Lekki żyrokopter bojowy (tylko dla Inżynierów)

Gobliny
- Wilk
- Pajonk
- Squigg (tylko Nocna odmiana)
- Rydwan z dwoma wilkami/pająkami i gobliński woźnica (zabiera miejsce w ekwipunku)
- "Mangler" Squiggi (tylko Nocne Gobasy, wymaga Umiejętności: Kompletny Szaleniec)
Orkowie
- Dzik bojowy

Ludzie
- Kuc
- Rumak
- Byk Korridera (tylko Estalianie, wymaga Umiejętności: Władca zwierząt)
- Kislevski niedźwiedź bojowy (tylko Kislevici, wymaga Umiejętności: Władca zwierząt)
- Mechaniczny Koń (tylko Inżynierowie)
- Rumak rycerski (tylko te Bretończyków zachowują swą zasadę specjalną)
- Demoniczny wierzchowiec (tylko wojownicy chaosu z piętnem odp. boga - zabiera miejsce ekwip)
- Dysk (tylko magowie Tzeencha)
- Demoniczny rumak (tylko wojownicy chaosu)

Nieumarli (wszystko podlega zasadzie "zapasowy wierzchowiec")
- Zombi wierzchowca
- Szkieletowy koń
- Zmora (tylko wampiry)
- Lekki rydwan bojowy

Elfowie
- Lekki rumak elficki
- Ciężki bojowy rumak elficki (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
- Młody Górski Orzeł (zabiera miejsce w Ekwipunku, nie dla Mrocznych Elfów)
- Zimnokrwisty (tylko Mroczni Elfowie)
- Wielki Jeleń (tylko Leśne Elfy)
- Jednorożec (tylko Leśne Elfy)

Ogry:
- Żałobny Kieł (zabiera miejsce ekwipunku)
Gnoblary:
- Gnoblar wierzchowy (zawsze podlega zasadzie "zapasowy wierzchowiec")

Jaszczuroludzie:
- Zimnokrwisty (tylko Saurusy)
- Tichi-Huichi (tylko Skinki)
- Młody Pterodaktyl (zabiera miejsce ekwipunku, tylko Sknki)

Szczuroludzie:
- Lektyka i niewolnicy
- Szczur wierzchowy
- Dekapi-sieko-masakrator [Doom-Flayer] (tylko Spacz-inżynierowie)
- Ogroszczur wierzchowy (zabiera miejsce w ekwipunku postaciom innym niż Moulderowie)

Demony:
- Behemot (tylko demony Khorne'a)
- Dysk (tylko demony Tzeencha)
- Ścigacz (tylko demony Slaanesha)
- Ropucha/Truteń (tylko demony Nurgle'a)

Ekwipunek:
Amulet Trzykrotnie Błogosławionej Miedzi
Pierścień Protekcji
Gwiazda energetyczna (tylko dla magów)
Maska ochronna
Święty Oręż
Bomby zapalające
Bomby dymne
Paraliżująca Toksyna
Bugman XXXXXXX (tylko Krasnoludy- reszta zachlała by się na śmierć)
На посошок Oгровaя 160% (nie dla elfów i jaszczuroludzi)
Obręcz Szybkości
Eliksir refleksu
Eliksir odurzający
Eliksir mutagenny
Eliksir zdrowia
Eliksir siły
Eliksir precyzji
Eliksir odporności
Eliksir mocy (tylko dla magów)
Grzybek kapelusznik (tylko nocny goblin)
Święta/Przeklęta Ikona
Korzeń wielkiego dębu (tylko Asrai i Branchwraithy)
Lwi płaszcz (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
Okular z górskiego szkła (tylko Krasnoludy)
Obsydianowe wykończenie broni
Wampiryczny Oręż
Mięso trolla ( tylko gobliny)
Pożeracz mocy
Płaszcz Mrozu (tylko Norsmeni oraz Białe Wilki)
Lustrijskie zioło odurzające
Ametystowa biżuteria
Mistrzowska zbroja
Mistrzowska broń
Płaszcz z morskiego smoka (tylko Druchi)
Księga Tajemnic (tylko magowie)
Personalna Księga Krzywd (tylko Krasnoludy)
Żałobne Ostrze
Spaczeniowe ostrze
Podręczne Kowadło Run (tylko Kowal Run)
Płonąca broń
Piekielny proch
Przeklęta broń
Runiczny Oręż (tylko Krasnoludy i Norsmeni)
Stymulant
Gwiazda Chaosu
Korona Z Czarnego Metalu
Trucizna Jadowa
Trucizna Czarny lotos
Iskra z ogona Fenika (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
Trucizna Mantikory
Płaszcz Strażnika Ścieżek (tylko Asrai i Wojownicy Cienia)
Usypiacz
Woda Święcona
Wyostrzenie broni
Ząbkowane Ostrze
Zapasowy wierzchowiec (utrata wierzchowca powoduje zastąpienie go nowym)
Wzmacniany kropierz (dostępne niezależnie od rodzaju wierzchowca)
Gwiazda zaranna (tylko istoty z ras zaliczanych do Ładu)
Zwój rozproszenia (jednorazowy)
Zwój z zaklęciem ofensywnym (jednorazowy)
Zwój z zaklęciem defensywnym (jednorazowy)
Eksperymentalna Broń
(tylko Skaveni nie skrytobójcy, Krasnoludy wszelakie i Ludzie z Imperium- Pozwala pobrać jedną eksperymentalną broń z listy poniżej):
-Personalna Hochlandzka Eksperymentalna Rusznica (tylko Ludzie)
-Obrotowy Pistolet/Muszkiet von Meinkopta (tylko Ludzie)
-Krasnoludzka Niezawodna Strzelba Dwulufowa (tylko Krasnoludy)
-Trójnóg z obrotowym zestawem luf średniego kalibru (tylko Krasnoludy)
-Mechaniczny Młot Parowy (tylko Dawi Zharr i Inżynierowie Krasnoludów)
-Mini-Miotacz Spaczo-Płomienia (tylko Skaveny)
-Generator i Skraplacz eteru (tylko Skaveny)
-Kule Morowego Wiatru (tylko Skaveny)
-Mechaniczna Sowa/Gołąb Kamikadze (tylko ludzie i krasnoludy)
-Granaty/Bomby z zapalnikiem/Wybuchowe Bełty (te ostatnie wymagają kuszy)

Chowańce:
(Każda postać ma prawo wziąć zamiast ekwipunku chowańca.)
(Chowaniec może polec w walce na takich samych zasadach jak wierzchowiec)
(Nie działa na chowańca zasada "zapasowy wierzchowiec")
(Dla nieumarłych wszystkie chowańce niezastrzeżone dla innych ras mogą występować w "wersji nieumarłej" i są zawsze "zapasowymi wierzchowcami")
- Ptak
- Nietoperz
- Pies/wilk
- Białe Lwiątko (młody Biały Lew - tylko dla Elfów Wysokiego Rodu)
- Ulubiony Niewolnik (tylko dla Skavenów)
- Pajonk Przyjaciel Goblina (tylko dla goblinów)
- Gnoblar Ostrzegawczy (tylko dla ogrów i gnoblarów - wyjątkowo podlega zasadzie "zapasowy wierzchowiec")
- Chochlik/lalka manekin (tylko postaci na usługach Bogów Chaosu)
- Nurgling (tylko dla naznaczonych piętnem Nurgle'a)
- Wąż (tylko Jaszczuroludzie)
- Skorpion (Khemrijczycy i Arabowie)
- Kulawy Goblin (tylko dla orków)
- Zmutowany szczur (tylko Skaveni)
- Leśne liszko (tylko Asrai)

Specjalne Umiejętności:
Niekontrolowany Szał
Chwytny Ogon (tylko Skaveni, Skrytobójcy mogą wziąć tę umiejętność za darmo)
Onieśmielający
Wytrawny Demagog
Wirujący Atak
Mistrz Prochu, Wystrzału i Przeładowania (tylko ludzie i krasnoludy)
Niezmącona Samokontrola (nie dla Demonów)
Błogosławiony przez Panią (tylko Bretończycy)
Honor i Cnota (tylko Bretończycy i Kapitanowie Imperium)
Defensywny Styl Walki
Ofensywny Styl Walki
Szaleńczy Styl Walki
Błogosławiony przez Duchy Lasu (tylko Asrai i Branchwraith'y)
Wytrawny Taktyk
Mistrz Oręża
Obrońca Pokrzywdzonych
Kensai (tylko Najemnik, pochodzący ze Wschodu)
Kompletny Szaleniec
Nie Jedno Widział W Swym Życiu
Celne Ciosy
Hycel
Mistrz Fechtunku
Żołnierz Od Dziesięciu Pokoleń (tylko ludzie)
Strzelec Doskonały
Skrytobójca
Odporny na magię
Naznaczony bliznami
Nieprawdopodobne Szczęście
Najlepszy przyjaciel chowańca
Tarczownik
Pogromca kawalerii
Wilk Morski
Sadysta
Wytrzymały
Dekapitator
Błyskawiczny Blok
Sprawny Kontratak
Tysiącletnie Wyszkolenie ( tylko Elfy maści wszelakiej, Dawi i Saurusi oraz Nieumarli)
Chaos Niepodzielony
Fanatyzm
Socjopata
Jeździec Doskonały (lub pilot, woźnica czy poganiacz - odpowiednio do posiadanego wierzchowca)
Łowca
Wszechwiedzący (tylko magowie)
Zguba Demonów
Zło wcielone
Skłonności Masochistyczne
Zguba Śmiertelnych (tylko Nieumarli i Demony)
Łaska Bogów
Niekontrolowana Potęga (tylko magowie)
Błyskawiczny Unik
Kusiciel
Niezwykle Silny
Treser chowańców
Wytrwały Niczym Góra [Która jeździ :) ]
Kontrola nad mocą (tylko magowie)
Łowca Nagród/Głów (tylko ludzie i Druchii)
Mutant
Mały ciałem, wielki duchem (Niziołki, Gnoblary i Snotlingi)
Rasista
Władca zwierząt
Truciciel
Prekognicja
Starożytny Władca (tylko Wampiry i Książęta Grobowców)
Zabójcza Klątwa (tylko Książęta Grobowców)
Dłoń Losu
Intrygant
Kontakty z Półświatkiem
Omen
Syn Słońca, Brat Księżyca
Opętanie
Równie Głupi Co Odważny
Łowca Czarownic (tylko Ludzie)
Nemesis Nieumarłych (wszyscy oprócz nieumarłych)
Gladiator
Płomień Który Przynosi Zmiany
Odporny na choroby
Niewrażliwy na Ból
Sokole Oko
Mistrz Sztuk Czarnoksięskich
Medytacyjne Skupienie
Mistrz Magii Ofensywnej
Mistrz Magii Defensywnej
Mentor

Wampirza Linia Krwi (tylko Wampiry zamiast umiejętności specjalnej):
- Necrarch
- Krwawy Smok
- Lahmia
- Strigoi
- Von Carstein

Mutacje: (zamiast umiejętności specjalnej)
Obrzydliwie Opasły
Śluzowate Ciało
Dodatkowe Kończyny
Dodatkowe Paszcze
Podmieniec
Spaczona Wola
Zwierzęce Kończyny
Trująca Krew
Pasożytniczy Bliźniak
Podwojenie
Mechanoid
Głos Zagłady
Ogon
Psychopatyczna Mizantropia
Płomienne Ciało
Potężne Rogi
Macki
Teleportacja
Skrzydła/Lewitacja
Kryształowe Ciało
Bestia o Tysiącach Oczu
Likantropia
Żywiciel Tysiąca Plag
Odurzające Piżmo
Kły Jadowe
Oblicze Demona
Wywrócony na Wierzch
Przerażająca Aparycja
Ognisty Dech
Nienaturalny Refleks
Pożeracz Dusz
Syreni Śpiew
Hipnotyczne Spojrzenie
Spaczenie Bezcielesności

Piętna Chaosu: (w ramach umiejętności specjalnej) :
- Piętno Khorna
- Piętno Nurgla
- Piętno Tzeentcha
- Piętno Slaanesha

Awatar użytkownika
Mistrz Miecza Hoetha
Falubaz
Posty: 1011

Post autor: Mistrz Miecza Hoetha »

Portret:
Obrazek
Imię: Elithmair z Yvresse
Rasa/klasa: Szlachcic Elfów Wysokiego Rodu
Broń: Miecz Jastrzębi (długi miecz)
Łuk z białego drzewa (długi łuk)
Pancerz: pancerz z Ithilmairu
Średni Hełm ozdobiony skrzydłami drapieżnego ptaka
Chowaniec: Jastrząb (ptak)
Umiejętność: Tysiącletnie Wyszkolenie
Opis wyglądu: Elithmair ma kruczoczarne długie włosy i ostry orli nos. Jego oczy są koloru morza zaś jego skóra jest wyjątkowo blada.
Jest chudy i wysoki jak każdy elf warte jest także zaznaczenia iż posiada długą bliznę na lewej łopatce.

Elithmair z Yvresse naciągnął łuk, musnął cięciwą policzek. Lotka połaskotała go w ucho, delikatne jastrzębie pióra nadawały się wręcz idealnie do strzał. Łuk syknął cicho, gdy puścił cięciwę. Sarna padła powalona pojedynczą strzałą, sterczącą jej teraz pomiędzy oczami.
Elf podbiegł do martwej zwierzyny, delikatnie wyciągnął strzałę po czym podniósł dorodne zwierzę i ruszył w stronę swego dworu.

Uczta udała się zacnie, białe wino z Lothern było jednym z najlepszych napitków podawanych na ulthuańskich dworach. Sarna zaś upieczona przez elfich kuchmistrzów byłą prawdziwym arcydziełem sztuki kulinarnej. Elithmair zjednał sobie straszyznę swego rodu i teraz nie musiał się iż nigdy niczego nie osiągnie w politycznej wojnie domowej swego rodu. A
A był to ród stary i potężny pamiętający jeszcze wojnę o brodę i posiadający w swych skarbcach ilości złota za które można by kupić całe miasto w Imperium. Wiele starożytnych pamiątek należało do jastrzębi Yvresse i ciszyli się łaską samego Finiubara. Elithmair zasiadł na altanie i pociągnął łyk wina z kielicha. Zamyślił się, był jednym z najlepszych łuczników elfów jakich nosił świat, jego łuk był pamiątką rodową wartą więcej niż niejedno miasto człeków.
Już nie raz brał udział w bitwach, jego strzały zwiastowały śmierć wrogom Ulthuanu samotnie odstrzelił już ponad dwudziestkę mrocznych. Ostatnio zapragnął jednak prawdziwej wolności której jego dwór nie mógł mu zapewnić. Zbyt wmieszał się w politykę, zbyt zapomniał o wolności, sprzedawał i obiecywał, knuł i spikował układając skomplikowane intrygi. A więc co ma zrobić? Zaśmiał się w duchu, czyż to nie oczywiste? Ruszyć się ze swego dworu, iść w świat! Ale on nie chciał, zbyt lubił politykę, intrygi i spiski aby je teraz porzucić. Ale równocześnie miał ich dość, może powinien wyjechać na pewien czas? Nie to głupie, w czasie wojny tak tęsknił za spokojnym życiem a teraz hulanki mu się zachciało? Po za tym zwiedził już góry, las i morza, bywał nawet w Lustri. Z jednym wyjątkiem. Olśniło go nagle, tam go przecież jeszcze nie było a mógł tam dojechać w ciągu miesiąca! Krótka eskapada, za trzy miesiące z powrotem. Akurat trafi na wybory generałów Yvresse! Tak to dobry pomysł, musi tylko znaleźć kilku towarzyszy podróży gdyż cóż to za radość podróżować samemu? Tak więc wyśle parę listów i rusza w góry Caledoru!

Irthilius medytował. Miecz był tylko smugą, zaś ciało tylko pustym pojemnikiem liczył się umysł. Ktoś obserwujący go z boku widziałby tylko tancerza ze srebrną smugą w ręce. A o nie był tancerzem, był wojownikiem mistrzem i mędrcem. Miecz i umysł, zaprawdę wspaniałe połączenie. Ostrze rozmazywało się dla postronnego widza, gdy z niezwykłą elfią szybkością wykonywał piruety, cięcia i skoki. Coś wyrwało go jednak z transu. Jastrząb przelatujący nad nim upuścił coś. Koperta cicho plasnęła o ziemię . Irthilius uspokoił oddech i odłożył miecz. Pochylił się i otworzył kopertę. Przeczytał szybko delikatne elfie runy, po czym zamyślił się. List był od jego przyjaciela Elthmaira który zwracał się do niego z zapytaniem czy chciałby wyruszyć w góry. Mędrzec zamyślił się bywał już w Caledorze i nie miał zbytniej ochoty na powtórną wycieczkę. Bardziej odpowiadała mu Biała Wieża z jej spokojem i dotojnością, mimo to przyjaciołom się nie odmawia i elf szybkim ruchem zaczął kreślić odpowiedź.

Atheis śpiewał, jego czysty elfi głos niósł się echem po salach pałacu księcia Imrika.

-Bracie, -rzekło mu czterech- rządzić będziemy wspólnie,
Ulegnij przeto Ciemności, prawdzie skrytej na serca dnie.
W dłoni jego miecz Khaina-niezwykłej mocy zaranie,
A Światła Bóg i Bóg Mordu toczyli o duszę zmaganie,
Jeden po drugim padały Demony, a Elfi Pan dumnie stał,
Wszak gdyby zawiódł, na zawsze, sczezł by śmiertelny świat.
Nad wyspą, nad szczęk oręża, wzniosły się magów czary
Wraz z wyciem Demonich sługusów na potępienie skazanych.
I dzień ów czcimy ku chwale zbawcy świata naszego,
Aenariona Dumnego Obrońcy, Aenariona Dzielnego.

Goście, książę i wielki stary smok przysłuchiwali mu się z ciekawością on zaś kontynuował trzecią sagę, gdy doszedł już do końca nagrodzony został gromkimi brawami i mieszkiem złota wręczonym mu przez księcia.
Gdy później wracał już do domu przed jego drzwiami ujrzał list. Pisał Elithmair...

Trójka starych przyjaciół z zaciekawianiem przyglądała się prastarym górom. Ośnieżone szczyt wspaniale kontrastowały z bez chmurnym niebem, zaś pojedyncze drzewa wyrastały ze zboczów gór niczym wieże. Śnieg pruszył delikatnie, zaś Elithmair podziwiał zimne piękno ojczyzny smoków. Atheis i Irthilius szli w milczeniu oglądając zaśnieżone szczyty. Szli wiele godzin wspinając się po górach i mijając rozsiane gdzieniegdzie dwory Caledorskiej szlachty. W pewnym dworku zatrzymali się noc, zaś kolejnego dnia wyruszyli w stronę kowadła Vaula. Szli do niego cały dzień podziwiając górskie krajobrazy. Gdy jednak ujrzeli samo kowadło wszyscy zamarli z podziwu. Na wulkanie, ponad morzem wrzącej lawy wznosił się czarny zamek. Do zamku prowadziły cztery mosty z czarnego obsydianu, nie wspartę niczym unoszone tylko siłą magii tego miejsca. Elithmair z zachwytem oglądał mistrzostwo elfich architektów. Zatrzymali się w świątyni na dwie noce, przypatrując się ślepm kowalom kującym pancerze dal elfich lordów. Rankiem wyruszyli w stronę smoczych jaskiń.

Gdy zbliżali się już ujrzeli siódemkę postaci idących im naprzeciwko. Gdy jedna z nich ich podniosła dłoń w geście pozdrowienia. Elithamirl również ją pozdrowił lecz w tym samym momencie usłyszał świst. Jeden z nieznajomych wystrzelił do niego z kuszy. Irthilius wślizgnął się przed niego i jednym ciosem swego dwuręcznego miecza odbił strzałę. Inne postacie dobyły charakterystycznych ostrzy.
-Druhii!-krzyknął Atheis w tej samej chwili ugodził go bełt, padł na ziemię brocząc krwią.
Elithmair wyćwiczonym ruchem sięgnął po łuk... lecz przecież nie zabrał go ze sobą na przechadzkę po górach. Dwójka mrocznych rzuciła się na Irthilusa, kolejna dwójka podbiegła w jego stronę, jeden z Druhii zaczął uciekać w stronę jaskiń. Nie zdążył, postać odziana w srebro wypadła z pobliskiego lasku, miecz świsnął w jej dłoniach i dwójka mrocznych straciła głowy.
W tej samej chwili Irthilius wykonując gwałtowny ruch dłonią obrócił w popiół kolejną dwójkę. Elithmalir dobył miecza i starł się z kolejnymi druhii. Nie docenił ich, mimo swego dobrego wyszkolenia ni zdołał odbić choćby jednego ciosu. Poczuł jak ostrze zagłębia się w jego boku. Drugi doskoczył do niego celując w twarz, lecz Irthilius jednym zgrabnym ciosem miecza odrąbał mu łeb. Ten który ugodził Elithamira nie zdążył nawet krzyknąć gdy rytualny miecz mędrca rozpłatał go na dwoje. Ostatni ten który uciekał również nie pożył długo. Postać odziana w srebro rzuciła swym mieczem, który wbił się w plecy mrocznego elfa. Elithmair upadł na śnieg i zemdlał.

Elithmalir ocknoł się nieznanym sobie pomieszczeniu. Klnąc wstał z łoża na którym leżał, wypił puchar wina stojący na stoliku obok łoża i ruszył w stronę drzwi. Rana na boku bolała go dość mocno, ale ie martwił się tym zbytnio i tak zastanawiał się co przywróciło go do życia, taka rana powinna zabić. Nie zdołał jednak otworzyć drzwi ponieważ gdy do nich podszedł te otworzyły się na oścież. Stał w nich nieznany m elf o białych niczym śnieg włosach,niebieskich oczach i ostrych rysach twarzy.
-Kim jesteś?-zapytał Elithmalir.
-Jestem Caladris-odpowiedział z wyczuwalnym akcentem nieznajomy.
-Gdzie ja jestem?
-Na dworze mego ojca Lathina.
-Dzięki ci za ratunek
-Nie mi dziękuj lecz mojej matce. Jest magiczką i uzdrowicielką.
-Co z moimi przyjaciółmi?
-Czekają na ciebie na dole.
-Chodźmy więc tam.
Elithmalir ruszył w korytarzem, następnie zszedł po schdach i wkroczył do rozległego salonu. W środku siedzieli Atheis i Irthilius oraz nieznany mu elf o białyh włosach i tak przenikliwych oczach iż zdawały się przewiercać na wylot duszę tego kto w nie patrzył.
-Nareszcie się obudziłeś.- powiedział zadowolony Atheis.
-Witam cię w mym dworze Elithmairze z Yvresse , jestem Lathain pan tego miejsca.-powiedział nieznajomy mu elf o białych włosach.
Nagle Elithmair przpomniał sobie pewien stary skandal który wybuchł paręnaście lat temu na Ulthuanie.
-Ten Lathain?-zapytał.
-Niestety tak-odpowiedział ze smutkiem elf.
-Wygnany kowal Vaula? Ten który porzucił świątynie naiwnie wierząc iż ojciec uchroni go przed gniewem kapłanów? Ten który został wygnany z Ulthuanu?
-Tak. Zostałem wygnany, porzucony i odtrącony. Mimo to złamałem królewski nakaz i żyje dalej w górach Caledoru.
-Czy mógłbyś opowiedzieć mi całą swoją historię? Z tego co mi waidomo była ona dość niezwykła ja za jestem bardem i mógłbym na jej podstawie ułożyć pieśń.-zapytał Atheis.
-Oczywiście, posłuchajcie..
Lathain opowiedział im smutną historię o śmierci swego brata który poległ w miejscu zwanym Areną, o zaklęty ostrzu które wyrznęło magiczną moc z Nagasha i o brutalności starego świata.
Wysłuchali jej z zaciekawieniem, w tym samym czasie Caladris rozniósł pomiędzy nimi puchary wina i przysiadł się wysłuchując historii swego ojca która znał już prawie na pamięć.

Spędzili w dworze wiele dni, Elithmair leczył pod okiem Ishili potężnej magiczki, Atheis układał pieśni zaś Irthilus trenował z młodym Caladrisem szermierkę. Weteran pomógł także odnieść Caladrisowi do smoczych jaskiń jajo które próbowali wykraść asasyni druhi. Gdy rozstawali się po wielu dniach Lathain podarował im wszystkim pancerze ręcznej robot oni sam zaś odeszli w stronę Lothern.

Po czternastu dniach wędrówki ujrzeli białe miasto, wielką stolice Ulthuanu. Setki kupców, uczonych i wojowników przybywało do tego miejsca aby zarobić pieniądze, zgłębić tajniki magi i sztuki. Elithmalir miał szczęście. Za dwa dni zaczynały się wybory generałów, w których zamierzał wystartować. Przechadzając się po mieście ujrzał przybitą do słupa kartkę. Napis u góry głosił: 34 Arena Śmierci zaprasza! Zerwał ogłoszenie i schował d kieszeni.
ooo
Stół był okrągły i gigantyczny. Ponad pięć setk elfów zasiadło przy nim by przez cały dzień dyskutować o sprawach wojskowych. Zasady tej politycznej gry były proste: wybierana jest tylko trójka elfów z danego królestwa, o tym kto zostanie wybrany decyduje król Feniks. Elithmalir spojrzał po twarzach zebranych. Oczywiście było parę elfów który już z góry miały zapewnione to iż zostaną generałami. Zaliczali się do nich: Tyrion i Teclis z Nagarythe, Imrik z Caledoru, Eltharion z Yvresse, Korhil z Chrace i Asulin władca mórz. Mimo to wiele było niewiadomych. Do białego stołu podano wino i owoce morza oraz kawior. Nie tknął jedzenia, wiedział iż choć nie zostanie struty na śmierć to pomieszanie języka, odwrócenie zmysłów czy zwyczaje opicie niezbyt dobrze wpłynęły by na jego pozycję na dworze. Król Feniks powstał.
-Książęta, szlachcice, księżniczki, szlachcianki proszę o wypowiedzenie swych pełnych imion idąc od mojej lewej.
Wypowiedzenie wszystkich imion i tytułów zajeło zgromadzonym elfom trzy godziny. Gdy doszli do Elithmira ten jednym dechem wypoiedział.
-Elithamir z Yvresse z rodu jastrzębi, dowódca oddziału łuków przez dwanaście długich lat, pan północnych lasów Yvresse i i dziedzic hrabiego Filthilusa,
Król skinął głową i przeszli do kolejnych osób. Łącznie po pięciu godzinach gdy wszyscy skończyli się przedstawiać powstał Finubar i skinął głową.
-Teraz proponuje abyście spożyli posiłek, następnie musimy podjąć temat opłacalności naszego wojska.
Elithamlir nie tknął jednak ani grama jedzenia pamiętając o truciźnie która mogła być zawarta choćby w jednym kęsie. Jedynym który bez wahania wypił puchar wina i przekąsił kawior był książę Tyrion który jak głosiła plotka bał się jedynie gniewu swojej żony. Gdy po godzinie przybył król zaczęły się obrady na temat opłacalności wojska Ulthuanu. Elithamlir ze zdziwieniem dowiedział się iż utrzymanie jednego włócznika na Ulthuanie kosztuje dziesięć razy więcej niż jego odpowiednika w Imperium. Jeden z lordów nawet zaproponował bzdurną ustawę aby obciąć koszty, obcinając rację i białe pieczywo na kaszę zaś łososia na mięso co dziesięć dni. Na całe szczęście została ona odtrącona przez szlachtę z oburzeniem Potem doszło do długiej dyskusji w której zastanawiano się czy jet sens utrzymywać przyjazne stosunki z Jaszczuroczłekami . Oczywiście zdecydowano się kontynuować sojusz. Wiele godzin później wreszcie podjęto temat generałów.
Najpierw zostali wybrani ,,pewniacy” Tyrion, Teclis Eltharion itp. później wszyscy z rodziny królewskiej w tym także Gilead z Yvresse (tym samym zostało już tylko jedno miejsce). Później ogłoszono kolejnych. Gdy król doszedł do królestwa jastrzębi zawahał się, spojrzał na Elithmaira i na jego rywala Kirniliusa. Jego zimne, czarne oczy przebiegły po ich twarzach i król wypowiedział wiążące słowa.
-Kirniliusie mianuje cię gene....
Nie zdążył jednak.
-Odwołuje się do twej decyzji panie. -wykrzyknął Elithmair.
Król zmierzył go surowym wzrokiem.
-Dobrze rozpatrzymy tę sprawę gdy skończę wybory.
I wtedy Elithmair pojął co to dla niego oznaczało. I zawył w duchu jak zbity pies.
Gdy król skończył chwycił puchar i podniósł go do ust mówiąc:
-Za pomyślność moich rządów i za was bracia.-po czy haustem wypił go do dna.
Elithmair zgrzytając zębami ze złości wypił swój puchar i spojrzał na Kirniliusa. Ten uśmiechał się paskudnie.
-A teraz rozpatrzymy twoje odwołanie Elithmairze- zapowiedział król – czemóż uważasz iż będziesz lepszym generałem niźli obecny tutaj Kirnilius?
-Nie przewyższa mnie w umiejętnościach dowodzenia, prawie mi dorównuje ale słowo prawie jest tutaj kluczowe panie. - odpowiedział Elithmair.
-Owszem nie jestem lepszym strategiem od ciebie ale ,bez urazy, w mieczu pokona cię nawet lord Teclis!-odpowiedział z jadem w głosie jego rywal.
Elfowie roześmiali się, nawet Eltharion ponury uśmiechnął się pod nosem.
-Za to ty strzelasz z łuku jak jakiś ludzki barbarzyńca!-zakpił z Kirniliusa.
W tej samej chwili specyfik dodany do jego wina zaczął działać i ręce Elithmaira wpadły w drgawki.
-Chodźmy na strzelnice, niech okaże się kto ma rację!-zakrzyknął Kirnilius.
Ruszyli więc Elithmair jego rywal i świadek. Gdy ręce elfa chwyciły łuk zadrgały spazmatycznie. Z trudem utrzymał strzały i napiął cięciwę. Strzała mineła cel o całe dziesięć kroków. Kirnilius zaśmiał się, jego strzała z hukiem wbiła się w bok tarczy. Dwa strzały później był załamany. Nie trafił ani razu zaś dwie strzały jego rywala tkwiły w boku tarczy zaś trzecia majestatycznie wbita sterczała na środku. Gdy wrócili świadek zeznał prawdę (choć Elithamir próbował mu wcisnąć sakiewkę złota drżącymi rękami), król przemówił zaś do Elithamira.
-Generał musi stać bok swych żołnierzy, a ty Elithmairze nie dasz sobie rady, ni w łuku, ni w mieczu z przykrością wręcz oświadczam iż nie zostaniesz generałem Yvresse.
Elf zmielił przekleństwo.
-Jestem wspaniałym strzelcem i dobrym szermierzem!
-Właśnie tam to udowodniłeś!-zakrzyknął Kirnilius.
-Ty...-zaczął Elithmair, ale zatrzymał się pod wpływem wzroku Króla Feniksa.
Przez chwile zaczął się zastanawiać czy nie ujawnić, że został struty ale wiedział iż w ten sposób obrazi służbę dworu Króla a tym samym jego samego. Był bezsilny, gdy nagle wpadł na genialny pomysł. Zainspirowany opowieścią Lathaina wyszarpnął z kieszeni zwitek papieru i rzucił go na stół. Imrik zamarł, Teclis przyglądał się z zaciekawieniem zaś Kirnilius przeklął. Na papierze dużymi literami widniał napis 34 Arena Śmierci Zaprasza!
-Toż to turniej dla barbarzyńców i prostaków!-zakrzyknął Król.
-Ale można tam spotkać dobrych szermierzy i wspaniałych strzelców, ja zaś jeśli ich pokonam udowodnię, że jestem w stanie sobie poradzić i z mieczem i z łukiem, czyż nie?
-Owszem potwierdzisz, ale nie możesz być pewien że wygrasz.-odpowiedział mu swym słabowitym i chrapliwym głosem Teclis.
-Mimo to zaryzykuje. Czy jeśli wygram to rozpatrzysz moją sprawę ponownie królu?
-Tak Elithmairze.
-A więc postanowione, po zakończeniu obrad ruszę na Arene.
-A wrócisz kolejnego dnia, w kawałkach -szepnął mu do ucha Kirnilius.

-Teraz poruszymy inną ważną kwestie, norsmeni atakują nasze wybrzeża
bezkarnie od długiego czasu, czy pozwolimy sobie pluć w twarz? Choć ich król został przekuty przez lorda Tyriona niczym wieprz, ci nie zmądrzeli! Ich okręty od setek lat atakują nasze wybrzeża, czas z tym skończyć! Bracia moi czy nie powinniśmy zorganizować wyprawy odwetowej na większą skale? Czemuż tym razem nie u nich miałby zapłonąć czerwony kur?-zakrzyknął pytająco zwany ze swej porywczości władca mórz.
-Rozumiem twe rozgorączkowanie Asillinie, ale czyż mamy takie siły aby pozwolić sobie na odwet? Czyż nie brakuje nam żołnierzy?-Zapytał lord Tyrion.
-Wystarczy dziesiątka-zapowiedział lord Imrik.
-Nie możemy sobie pozwolić na wysłanie dziesięciu setek żołnierzy na obce ziemie-powiedział Elithmair.
-Nie zrozumiałeś mnie Elihmairze, nie dziesięć setek, słownie dziesięciu żołnierzy. I ani jednego statku.-odpowiedział Imrik.
-Jak?!-odezwały się setki głosów.
-Dawniej, elfy mogły liczyć na pomoc swych sojuszników tak potężnych iż nie raz odwrócili oni losy wojny. Starsi niźli ziemia, pochodzący z czasów gdy na firmamencie rodziły się gwiazdy. To oni pomogli Aenarionowi pokonać demony i to od nich pochodziła moc mojego królestwa...
-Smoki-przerwał ktoś z tłumu.
-Owszem! Niosę radosną nowinę! Udało się nam przebudzić dziesiątkę smoków! Ich ogień wymierzy sprawiedliwość norsmeną!-Zakrzyknął Imrik.
-Toż to wspaniała wiadomość!-wykrzyknął uradowany Finubar.
-Tak panie, wybrałem dziesiątkę elfów z mego królestwa, którzy poprowadzą je do boju.
-A więc dobrze wyślij ich niechaj sieją postrach w Norsce, nakaż jednak aby pokaz potęgi nie zamienił się w pogrom, zatapiać statki wojenne, niszczyć arsenały i składy broni, rozbijać armię. Ale nie mordować niewinnej ludności cywilnej chyba, że ci sami zaatakują.
-Będzie jak każesz królu-odpowiedział Imrik.

Obrady trwały jeszcze wiele godzin, jak zwykle elfy kłamały snuły intrygi i doskonale się bawiły. Omówiono wiele spraw i wprowadzono wiele reform. Niektóre z nich były rewolucyjne inne mniej, wprowadzono specjalny podatek wojenny i dotkliwie omówiono problem braku żołnierzy. Mimo to sytuacja elfów zaczynała się poprawiać po raz pierwszy od ponad tysiąclecia.

Gdy Elithmair wrócił do swego dworu, zdecydował się odpowiednio uzbroić. Długo przeglądał swą zbrojownie wybierając ostrza i strzały, korciło go aby wypróbować naginatę, broń z dalekiego Nipponu zaś do walki ruszyć na elfim rumaku, po dłuższych przemyśleniach zrezygnował z tego rodzaju walki. Gdy po wielu godzinach w zbrojowni w końcu wybrał oręż składał się na niego: Miecz Jastrzębi ostrze o wielkiej mocy, wykute dla jego pradziada o ostrzu z czystego ithilmairu, rękojeści z najlepszego gatunku morskiego złota w którą wkuty rubin rozmiarów orzecha. Długi łuk wykonany przez najlepszych łuczarzy elfów, kosztujący mniej więcej wieś w Imperium, oraz ciężki pancerz wykonany z ithilmairu (w skład którego wchodził hełm ozdobiony piórami drapieżnego ptaka) ozdobiony motywami jastrzębiów. Oprócz tego zabrał ze sobą swego najlepszego jastrzębia łownego. Majestatyczny ptak usiadł na ramieniu swego pana i zaskrzeczał głośno jakby nie mógł doczekać się zbliżającej walki.


Gdy chłodnym rankiem wychodził z dworu, zadziwił się widząc dwójkę konnych przed jego dworkiem. Byli to Irthilius i Atheis w pełnym rynsztunku.
-Witajcie bracia czegóż tu poszukujecie?-zapytał swych przyjaciół.
-Jedziemy z tobą Elithamirze, chyba nie myślałeś że puścimy takiego bałwana jak ty samego?-odpowiedział mu Atheis.
-Ładnie będzie wyglądać dwójka bałwanów i szlachcic z Yvresse, jedźmy więc.
Gdy odjeżdżali Elithmair spojrzał na swój dwór, być może ostatni raz w życiu...

Dodatek:
Karty postaci Irthilusa i Atheisa
Imię:Irthilius
Rasa/klasa:Mędrzec Hoetha (loremaster)
Broń: Dwuręczny miecz rytualny Sethai
Pancerz: Ciężki pancerz z Ithilmairu
Ekwipunek:Wyostrzenie broni
Umiejętność: Mistrz Fechtunku

Imię: Atheis
Rasa/klasa:Elfi poeta
Broń:Brak
Pancerz:Brak

Portrety:
Atheis:
Obrazek
Lathain:Obrazek
Caladris II:Obrazek
Irthilius:Obrazek
Ostatnio zmieniony 23 maja 2013, o 16:02 przez Mistrz Miecza Hoetha, łącznie zmieniany 1 raz.
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony

Awatar użytkownika
Grent
Wałkarz
Posty: 61

Post autor: Grent »

Imię: Arnus
Klasa/Rasa: Dark Elf, Widmo
Broń: Sztylet i kusza powtarzalna
Zbroja: Lekka
Ekwipunek: Trucizna mantikory
Zasada specjalna: Truciciel


Arnus usłyszał zimnokrwistych. Były to odgłosy, których nie można pomylić z niczym innym. Ni to porykiwanie, ni warczenie. Typowo gadzie. Rozejrzał się, sprawdzając ponownie pozycje innych Widm. Nie zauważył nikogo z ośmiu Widm, które powinny być po tej stronie ścieżki. To go właśnie upewniło, że jest idealnie. Skoro nawet on nie może ich dostrzec, to jak niby mieliby to zrobić rycerze, którzy byli do tego oślepieni pochodniami. Oprócz tego ta eskorta została przydzielona tylko ze względów formalnych, więc nie spodziewali się żadnego ataku. W końcu kto ośmieliłby się atakować najemników Mrocznego Konwentu? Noc naprawdę była idealna do zasadzki.
Tylko jedna rzecz go denerwowała. Nenzar, czarodziej, którego wynajmuje już od dawna spóźniał się. Mag mrocznych elfów właściwie nie był potrzebny. Jednak od czasu pierwszej śmierci Arnusa ten wolał mieć go przy sobie podczas każdej walki. Musiał płacić mu diamentami znalezionymi w Podziemnym Morzu, za to, by ożywiał go jeśli zginie. Ponieważ Nenzar, swoją drogą, też badał tą podziemną sieć jaskiń i odkrył tam pewną, nie za potężną, ale strasznie przydatną rzecz. Każdy słyszał o pierścieniu tworzącym kulę ognia. Jest to zaklęty przedmiot, jeśli do którego wprowadzi się energię magiczną, on rzuca jakieś zaklęcie. I on właśnie coś takiego znalazł. Tylko, że to nie była jakaś tam kula ognia czy strumień palącego światła. Ten przedmiot rzucał najpotężniejszy czar z domeny życia. Odrodzenie. Wymagał bardzo wiele energii, ale kto jak kto, mroczny elf używa jej tyle, że może w każdej chwili wybuchnąć. Nenzar nie przekazał, jak powinien, tego kamienia w ręce Mrocznego Konwentu, a chciał go zachować dla siebie. Czarodziejki dosyć szybko dowiedziały się o jego nieposłuszeństwie i chciały go zabić, wcześniej torturując go trochę dla zabawy. Jednak on, nie czekając aż go zabiją, uciekł do czarnego lasu.
Będąc tam poznał Arnusa, który dowiedziawszy się wcześniej o jego historii zatrudnił go. Życie Widma jest straszliwie niebezpieczne, cały czas na krawędzi, między wrednymi szlachcicami z Clar Karond, urozmaicającymi sobie życie polowaniami na Widma, a bestiami, na które poluje, albo one polują na niego. Widmo cały czas patrzy śmierci w twarz. Czasami pod postacią ogromnej, wypełnionej kłami paszczy, a czasami widoku kuszy od złej strony. Czarodziej ożywiał go, gdy ginął. Nie żądał jakichś ogromnych pieniędzy, chociaż początkowo próbował wymusić całkiem sporo. Jednak kiedy Widmo udało, że odrzuca ofertę zupełnie, on kompletnie zmienił nastawienie. Arnus był jego jedyną szansą przetrwania. Żaden niedoświadczony człowiek, elf czy krasnolud nie przeżyłby w Czarnym lesie jednego dnia.
Nenzar nie musiał się zbytnio wysilać, Widmo było naprawdę trudne do zabicia. Jednak pewnego dnia ktoś nasłał na niego asasynów. Zdołał zabić jednego, ale drugi wbił mu sztylet w plecy. Kiedy mag go ożywił, domyślił się czego chcieli ludzie wynajmujący zabójców. Znikła jego pieczęć rodowa. Wielki diament, wielkości męskiego jądra, oprawiony w złoto, był starożytną pamiątką, pamiętającą jeszcze czasy wojen z demonami. A ukradziono go, najpewniej z powodu jego wartości symbolicznej. Należała bowiem do założyciela Clar Karond, przodka Arnusa. Jego posiadacz mógł uchodzić za potomka założyciela, co dawało mu pretekst do objęcia władzy w mieście i pozyskania zwolenników. Właściwie Arnusa mało to wszystko obchodziło, mógłby ją po prostu sprzedać za odpowiednią sumę. Ale od razu zabijać! Na to zgodzić się nie mógł. Dlatego zebrał kompanów i zaczął kupować informacje. Kopalnia diamentów, którą znalazł w Podziemnym Morzu nareszcie się do czegoś przydała.
Informacje, zakupione u Kultu Khaina, okazały się bardzo interesujące. Ich asasynów wynajął Mroczny Konwent, jako zapłatę dla Haisneia z Clar Karond, w zamian za jakieś informacje. Jakie one były, nawet oni nie wiedzieli. Tak samo jak dlaczego Czarodziejki po prostu nie wydobyły z Haisneia wszystkiego co chciały swoimi bardzo znanymi metodami. Oprócz tego nie wiadomo gdzie się on podział. Zniknął.
Mroczny Konwent natomiast zaczął się bardzo interesować pewnym turniejem, o nazwie „Arena Śmierci”. Jedna z czarodziejek, Morriana z Ghrond, wynajęła najemnika i zamierzała na nią pojechać. Wszystkie jej prawdziwe powody były tak straszliwie tajne, że wiedziały o nich tylko Najwyższe Czarodziejki z Morathi na czele. Oficjalne powody były trochę naiwne. My wielkie, potężne, straszliwe Mroczne Elfy pokażemy tym barbarzyńcom jak się walczy i zwycięża. Dobra, strasznie naiwne.
A teraz Arnus, razem z Widmami czekał w zasadzce na właśnie tego najemnika, którego Morriana wynajęła. Nigdy go nie widziała, więc w planach było podszycie się pod niego i zdobycie informacji u samego źródła.
Zza zakrętu ukazał się pierwszy rycerz. W prawej ręce trzymał pochodnię, druga zwisała mu bezwładnie u lewego boku, zawadzając lekko o rękojeść miecza. Widać było, że jest bardzo zmęczony cało dzienną jazdą w ciężkiej zbroi i ciągłym powstrzymywaniem swojego zimnokrwistego od zrzucenia go i pożarcia. Na hełmie miał ozdobne rogi wykonane ze złota. A raczej jakiegoś pozłacanego metalu. Mało było mrocznych elfów, którzy stroili by się jak ich jaśniejsi kuzyni. Dla mrocznych elfów najpiękniejszym strojem jest krew rozsieczonego wroga. Przy boku zimnokrwistego wisiała tarcza z wymalowaną hydrą, herbem rycerza.
Tuż za nim jechała reszta rycerstwa i najemnik, zwący się Khalis. Poruszali się niemrawo, powoli. Byli zmęczeni i znudzeni monotonną podróżą. Gdyby spotkali innych podróżników, pewnie przypuściliby szarżę, ot tak dla zabawy, dla urozmaicenia dnia. Nikt nawet nie wyobrażał sobie, że ktoś mógłby ich zaatakować. Przecież eskortowali najemnika wynajętego przez sąm Mroczny Konwent. Któż by się ośmielił narażać na jego wściekłość? „Ja.” pomyślał Arnus. Na jego twarzy, pierwszy raz od dawna zagościł uśmieszek. Za chwilę rozpocznie się mord. Ku chwale Khaina! Widmo spojrzało na Khalisa i przez chwilę czuło mocny niepokój. Najemnik siedział na zwyczajnym, czarnym (swoją drogą, widział ktoś kiedyś mrocznego elfa na białym koniu?) wierzchowcu. Ubrany zaledwie w (znowu czarny) płaszcz i jakieś kawałki zbroi, które poddawały myśl, że ich właściciel obdzierał trupy na pobojowisku. Jeśli by wnioskować tylko na podstawie ubioru była to hiena szukająca zarobku obdzierając trupy. To się właśnie myślało dopóki nie zobaczyło się twarzy. Poorana bruzdami twarz nosiła bliznę biegnącą prawego ucha do lewej kości policzkowej. Nikt nie mógłby przeżyć czegoś takiego. Cięcie, które stworzyło tą bliznę musiało prawie przerąbać mu twarz na pół. Takie twarze Arnus widywał tylko u Widm, które nie otarły się, ale trzymały za dłoń samą śmierć. On sam podobno tak wyglądał, ale nie miał lustra. Ponieważ on już umarł i niektóre elfy z dobrym wyczuciem magii dziwnie na niego reagowali. Zwyczajni mieli tylko wrażenie, że coś jest nie tak.
Jednak słyszał, że najgorsze jest spojrzenie Khalisa. Podobno paraliżował ofiarę wzrokiem, tak jak wąż swoją ofiarę. Ale to pewnie bujda, jak większość plotek.
Pochód powoli się zbliżał. Arnus przygotował kuszę. Po lekkich ruchach, widocznych kątem oka, poznał, że inni robią to samo. Napięcie zwiększało się, Widma zaczęli już mierzyć w swoje cele. Chwila idealna, tamci niczego się nie spodziewają.
Nagle ze wszystkich stron rozległy się brzęknięcia kusz. Arnus też strzeli i z satysfakcją obserwował rycerza zsuwającego się z siodła z bełtem umieszczonym idealnie między płytami zbroi, w szyi. Tak właściwie normalny ostrzał ciężkozbrojnych wojowników zdałby się na nic. Większość strzał powinno odbić się od ich grubego pancerza. Jednak tutaj strzelali mistrzowie, istni władcy kusz. Do tego strzelali z bardzo małej, jak na tą broń, odległości. Większość bełtów wbijała się głęboko w kolczugę, między płytami zbroi. Tak to podczas pierwszej salwy zginęła połowa eskorty. I jeszcze, Widma nie dysponowali normalnymi, jednostrzelnymi kuszami. To były kusze powtarzalne, zdolne do wypuszczenia dwóch bełtów w czasie, gdy normalna strzelała raz.
Druga salwa zmiotła z siodeł kolejnych dziesięciu. Czterech jeszcze żyjących zaczęło uciekać. Rozsądna decyzja jego zdaniem. Jednak przewidział to. Zniknęli już za zakrętem. Z daleka, po chwili, dobiegł przyciszony wrzask. Harren wykonał dobrze swoje zadanie.
Widma zeskoczyły z drzew i zaczęły dorzynać rannych. Po chwili z lasu wyłonił się Harren z nowym naszyjnikiem. Z języków.
- Wszystko poszło idealnie. Powinniśmy częściej to robić. – rzeźnia wprawiła go w naprawdę dobry humor. - Wiesz co? Jadę z tobą. - w planie było co prawda, że pojedzie tylko Arnus i Nenzar, ale zaufany podwładny zawsze się przyda.
- Dobra, ale wiesz, że będziesz musiał udawać kulturalnego miastowego? Pa pa robienie takich ozdób. Tylko obdzieranie ze skóry. - Arnusowi też dopisywał całkiem dobry humor. Idealnie sprawdzający się plan naprawdę dawał powód do radości.
- I tak jadę. Nie ominie mnie zabawa, która cię czeka. Nie odwiedziesz mnie od tego. A obdzieranie ze skóry, mimo że mało pomysłowe, też może być.
- Dobra, dobra. Jedziesz. Kończmy dożynanie, wrzućmy ciała głębiej do lasu i jedziemy – wyciągnął sztylet i poderżnął gardło jakiemuś udającemu trupa rycerzowi. - Kto by pomyślał? Tacy honorowi a martwych udają. - poszedł dalej szturchając niektóre podejrzane zwłoki. Zauważył Khalisa, leżącego w kałuże posoki i zadumał się. Taki potężny, jednym cięciem zabijał najlepszych wojowników, a teraz leży martwy, zabity z kuszy, nie dającej mu nawet szansy obrony. Kto by pomyślał, że czeka go taki koniec.
Nagle usłyszał dudnienie kopyt. To pewnie Nenzar, spóźniony, cholera, jak zawsze. Ta niepunktualność kiedyś go zabije. Mężczyzna galopował na Mrocznym Rumaku, z rozwianymi, czarnymi włosami i łopoczącym płaszczu (czarnym).
- Przepraszam za spóźnienie! Nie mogłem znaleźć konia. - wybełkotał trochę niezrozumiale. Arnus czuł zapach alkoholu nawet z takiej odległości.
- Byłeś pijany aż tak? - cóż, czarny koń w ciemnym zaułku mógł być trochę trudny do zauważenia. Chociaż główny powód był umiejscowiony w bukłaku (czarnym) przytroczonym do jego wierzchowca. Nenzar zszedł, a raczej spadł na ziemię. Arnus wyjął korek i upił trochę zawartości.
- Piwo krasnoludzie? Dobrze żeś nie wykitował – powiedział do właśnie wymiotującego na jakiegoś trupa czarodzieja. Napitek palił tak, że u każdej innej rasy uznano by go za wódkę. Przywiązał bukłak z powrotem i sięgnął po szklaną manierkę. Łyknął odrobinę. Nagle wybałuszył oczy. Potężny trunek palił usta, jakby mu tam nalano roztopionego żelaza. Rozpylił go na jakieś dwa kroki. Jednak trochę spłynęło do gardła. Łzy naszły mu do oczu i zaczął uderzać się w pierś. W końcu przełknął i złapał oddech. Zauważył, że pojemnik, mieszczący jakieś pół litra płynu jest tylko w połowie pełny. Spojrzał w niemym podziwie na schlanego czarodzieja, który właśnie chwiejnie próbował wstać, ocierając przy tym brodę. Rękawem nie trafił, wytarł sobie czoło, a kiedy udało mu się w końcu jako tako stanąć, potknął się o własną nogę i wywalił w błoto.
- Wypiłeś połowę? I żyjesz? Trzy łyki krasnoludzkiej wódki przecież zwala z nóg największych opojów! To powinno się zapisać w kronikach! - śmiejąc się Arnus wyjął z juków małą buteleczkę, specjalnie na takie okazje. Wyciągnął korek i łapiąc głowę w stalowym uścisku zmusił go do wypicia kilku łyków. Potem puścił i pozwolił mu osunąć się w błoto.
Po chwili czekania Nenzar podniósł się jak trzeźwy człowiek. Choć brudny i śmierdzący alkoholem jego oczy iskrzyły się teraz ponurą inteligencją.
- Wsiadaj na konia i jedziemy. - Arnus zniknął na chwilę w lesie i pojawił się po chwili prowadząc dwa konie. - Harren, umiesz właściwie jeździć konno?
- Oczywiście, że tak, przecież to bardzo łatwe – nie chciał ujawnić że jeszcze nigdy tego nie robił. Arnus podał mu wodze i sam usadowił się w siodle własnego wierzchowca.
- No to w drogę! - Harren na szczęście był dość inteligentny by pozwolić swojemu koniowi iść po prostu za innymi.

***

Po dwóch dniach drogi ich oczom ukazało się Clar Karond. Ogromne miasto powitało ich całą swoją okazałością. Na początku zobaczyli ogromne hordy niewolników, wycinające masowo wielkie sosny. Połacie ziemi ogołocone z drzew były naprawdę ogromne. Dzięki temu już z daleka zobaczyli miasto. Najbardziej rzucały się w oczy monumentalne stocznie, położone w pobliżu rzeki. Dalej widać było zamki i pałace szlachty, a na samych obrzeżach mieszkały mniej bogate elfy, tutaj poszukujące statku, na którym mogłyby rabować, palić i przede wszystkim zarabiać. Chociaż czasami zdarzali się tacy, którzy chcieli tyko zabijać. Najdalej od rzeki umiejscowione były klatki, ostrokoły i magazyny, w których przetrzymywano wszelkie łupy. W tym niewolników.
Wjechali do miasta. Panował ogólny harmider. Tłumy elfów, z których każdy miał jakąś sprawę, szły każdy w swoją stronę. One akurat zachowywały się całkiem cicho. To niewolnicy, pędzeni we wszystkie strony wprowadzali takie zamieszanie. Z pobliskiej świątyni Khaina dobiegały krzyki składanych w ofierze nieszczęśników, którzy dali się złapać w niewolę. Po schodach spływała krew i czasami toczyły się głowy. Rytuał trwa właściwie cały czas. Nigdy nie zabraknie ofiar. Na środku ulicy jakiś mroczny elf, z uśmiechem, biczował przypadkowego niewolnika.
Torując sobie drogę w tłumie drużyna w końcu dotarła do miejsca spotkania, pod bramą głównej stoczni. Była tak ogromna, że będąc przy niej miało się złudzenie optyczne. Potężna ściana wyginała się wyżej w ich stronę, powodując strach, że zaraz na nich runie. Zauważyli ozdobną lektykę, unoszoną przez czwórkę niewolników, pod dozorem mrocznego elfa, trzymającego bicz. Arnus uniósł rękę z kawałkiem czerwonej tkaniny,pokazując umówiony znak i podjechał do lektyki.
- Jedź za mną – dobiegł go lodowaty głos.
- Tak jest – mroczny elf uderzył niewolników z tyłu, nie za mocno, ot tak dla zachęty. Na plecach uderzonego pokazały się krwawe pręgi. Gdyby zrobił to mocniej, bicz oderwałby całą skórę. Lektyka ruszyła na przód, trzech „najemników” zaczęło podążać za nią. Na szczęście tłum już nie był taki gęsty, więc nie trzeba było torować drogi. Przeznaczony do tego niewolnik z pochodnią szedł przed konwojem, widocznie odpoczywając. Arnus zauważył coś dziwnego. Nad samą rzeką widniała wielka cytadela. Jednak nie to go zastanowiło. Przy tym zamku, od strony brzegu widać było budynek stoczni. Po co komu ona za tym zamkiem?
Kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, zrozumiał. Ten zamek to Czarna Arka. Ogromna forteca za sprawą potężnej magii utrzymywała się na wodzie. Po prostu nierealne. Umysł każdej istoty inteligentnej odmawia prawa istnienia czegoś takiego. Nieprawdopodobny jest ten świat.
Wjechali do jej środka przez bramę z mostem zwodzonym. Kusznicy mający wartę na murze stali na baczność, dopóki lektyka nie znikła z zasięgu wzroku. Arnus widział jak z ulgą wypuszczają powietrze, kiedy odjeżdżają. Morriana jest naprawdę osławiona. Dziedziniec wyglądał jak w każdym zamku. Na wieżach ustawione były wielkie balisty oblężnicze. Większe wersje rozpruwaczy, jeszcze bardziej zabójcze. Czarodziejka wysiadła z lektyki, ukazując się im. Długie, białe włosy, zaczesane do tyłu, opadały jej aż do bioder, odsłaniając lepiej twarz. Była piękna, o ostrych rysach i lekko wystających kościach policzkowych. Oczy miała szare, z połyskujących w nich okrucieństwem i, akurat teraz, wściekłością. Na sobie miała tyko przepaskę biodrową i metalową, specjalnie dopasowaną, zbroję zakrywającą piersi. Na głowie nosiła srebrny diadem, przytrzymujący włosy, z jaśniejącym rubinem, wprawionym pośrodku.
- Spóźniliście się! Trzeba było opóźnić wypłynięcie całej floty! Na kolana i błagać o wybaczenie! - na wściekłość każdego maga reagują wiatry magii. Wokół czarodziejki pojawiła się lekka aura chłodu. Arnus i Harren od razu rzucili się na kolana. Nenzar stał jeszcze przez chwilę, zbyt dumny, by się ugiąć, ale Harren zaraz pociągnął go w dół.
- Błagamy o wybaczenie. Jechaliśmy dzień i noc, ale...
- Milczeć! Kara was nie minie nawet jeśli będziecie skamleć o litość. Będziecie mieli zaszczyt być ukaranym przeze mnie. - Uniosła dłoń i skupiła się. Przez chwilę nic się nie działo. Nagle Arnusa uderzył ból. I to nie zwykły. Jakby był obdzierany ze skóry, jakby pływał w jeziorze kwasu, jakby ktoś pożerał jego wnętrzności. Padł w drgawkach na ziemię. Po paru sekundach spłynęła na niego łaskawa czerń braku przytomności. To samo działo się z pozostałą dwójką.
- Zanieść te ścierwa do ich kwater. Wypływamy natychmiast jak złożymy ofiarę Mathlannowi. - na Czarnej Arce rozległ się krzyk mordowanych ofiar. Jakiś czas potem pływająca cytadela, otoczona mniejszymi okrętami i ujarzmionymi potworami ruszyła w drogę. Ku Arenie Śmierci.
Ostatnio zmieniony 23 maja 2013, o 15:37 przez Grent, łącznie zmieniany 3 razy.
Nie chowaj nienawiści po wieczne czasy, ty, który sam nie jesteś wieczny

Arystoteles

Awatar użytkownika
Rogal700
Chuck Norris
Posty: 429
Lokalizacja: Bieruń

Post autor: Rogal700 »

Khartox Krwawy Róg
Minotaur
Dwuręczny topór, broń naturalna (rogi)
Zbroja (średnia, po porostu kilka metalowych płyt tu i ówdzie)
Umiejętność specjalna: Dekapitator
Ekwipunek: Przeklęta broń

Obrazek

Potężny ryk przerwał grobową ciszę. Kapitan straży Henryk von Vintesteel trzymał swego rapiera w lewej ręce, w prawej natomiast pistolet z którego ciągle unosił się dym. Wielki minotaur stał przed nim nie wzruszony pociskiem. Bestia była ponad trzy metrowa. Potężne rogi, szramy na pysku i brak jednego oka sprawiały że monstrum było jeszcze straszniejsze. Henryk przyparty do ściany nie miał innego wyboru rzucił się na owłosioną bestie tnąc po pachwinie. Cięcie było sprawne i szybkie jednak potwór był nie wzruszony z zabójczą szybkością i siła zapachnął się potężnym dwuręcznym toporem. Który ściął bez problemu belki podtrzymujące daszek pobliskiego warsztatu. Kapitan jednak miał na tyle szczęścia że cios minął go o włos. Imperialista ruszył z kontrą, kolejny cios tym razem na poziomie uda. Bestia tym razem była gotowa i zamachła się rękom. Potężny cios odrzucił von Vintesteela który uderzy w wóz. Po chwili podniosła go potężna ręka. Kapitan nie miał szans już się wywinąć. Paszcza minotaura odgryzła mu głowę. Ludzkie mięso było przysmakiem tej potężnej bestii. Krwawy róg przywódca małego plemienia zwierzoludzi rozejrzał się po okolicy. Miasteczko płonęła a jego wysłannicy mordowali każdego kogo napotkali. Krwawy róg ruszył przed siebie miażdżąc przy okazji kopytem klatkę piersiową kapitana. Co jak co ale ten głupi człowiek dał mu ciekawą walkę. Minotaur jednak zauważył coś nie co mu nie pasowało. W jednym z zaułków świecił karmazynowy ogień. Bestia bez zastanowienia podeszłą do niego jak ćma do ognia. Nagle do jego zwierzęcych uszów doszedł chrapliwy dźwięk wydobywający się z czaszki która była źródłem płomienia.
- Mam dla ciebie ofertę Krwawy rogu. Pokaże ci miejsce gdzie krew leje się strumieniami, gdzie kości się kruszeją i gdzie zbiorą się najznamienitsi wojownicy.
- KREW! Pójdę wszędzie gdzie można posmakować mięsa pokonanych, wszędzie gdzie mój topór może spotkać stal mego przeciwnika, ale nie teraz. Teraz musze poprowadzić me stado.- rzekł minotaur waląc się w pierś.
-A więc niech tak będzie. Ale nim miną trzy dni zgodzisz się na moją ofertę.– po tych słowach czaszka zgasła.
***
Krwawy róg przemierzał las trzymając na ramieniu swój topór. Za nim kroczyli jego kamraci. Gory i Ungory. Minotaur zdobył władze nad tym plemieniem siła, dekapitując swojego poprzednika. Nagle Krwawy róg został zatrzymany przez jednego ze szamanów swojego plemienia.
- Nie przemiał do ciebie karmazyn ale zmienny płomień. Widziałem to. Zostałeś oszukany.
-Nikt nie oszukuje Khartoxa Krwawego Roga.
- Jeśli przyjmiesz ofertę staniesz się tylko marionetką. Zostaniesz wpleciony w spisku i perfidnie oszukaa..- szaman nawet nie dokończył kiedy potężny topór przerąbał go na pół. Minotaur spojrzał tylko na krew spływającą z jego magicznej broni. Pamiątki po wielkiej bitwie o północne knieje.
- Mówiłem! Nikt nie będzie oszukiwał Khartoxa!.- widząc to gory odsunęły się od swego wodza.- A teraz szybko do obozu! Jestem głodny!.
***
Wieczór dnia następnego był deszczowy Krwawy róg stał na wzniesieniu nieopodal kolejnej ludzkiej osady. Sapanie jego podkomendnych było coraz głośniejsze. Zapach strachu był coraz silniejszy. Bestie zaczęły pomału wyrywać się do przodu, były niecierpliwe. Nagle padł rozkaz, potężny ryk był sygnałem. Gory ruszyły a na ich czele pędził z furią Khartox. Chciał krwi, mięsa i brutalnej walki. Bestie wpadły na ulicę. Rozszedł się szczerk metalu i huki pistoletów. Ludzie byli przygotowani. Jednak na Krwawym rogu nie zrobiło to wrażenia. Była to dla niego tylko i wyłącznie kolejna przeszkoda. Przeszkoda której pokonanie da mu satysfakcje. Nagle przed wściekłym minotaurem stanęła postać skrywająca swe lico pod kapeluszem.
- Urwę ci głowę człeku.- krzyknął Krwawy róg wykonując zamach swym toporem.
Jednak postać wykazała się wręcz kocią gracjom. Unikając ostrza zaledwie o kilka centymetrów przy okazji wyciągnęła rapier. Kapelusznik ciął z obrotu po nodze bestii. Cięcie było głębokie. Khartox odruchowo cofnął nogę i uderzy z góry. Niestety i tym razem cięcie minęło postać. Która sprawnym pchnięciem trafiła minotaura w ramię. Bestia z istną furią ponowiła atak jednak że i tym razem ostrze nie trafiło celu. Imperialista sprawnym ruchem przeszedł za plecy bestii. Która usłyszała tylko potężny huk i poczuła ból na wysokości prawej łopatki. Minotaur wykonał potężny zamach, ostrze ponownie minęło swój cel. Który za pazuchy wyszarpał kolejny pistolet. Kolejny huk. Krwawy róg zobaczył tylko czerwień przed oczami. Kula trafiła go tuż nad okiem. Khartox skoczył do przodu i uderzył od góry. Zobaczył tylko że udało mi się odciąg kawałek płaszcza. Postać imperialisty widząc że bitwa nie idzie po stronie ludzi, uciekł. Khartoxa wypełniała furię, jednak rana głowy która otrzymał odebrała mu siły. Upadł na kolana warcząc. Nagle do jego uszu doszedł ponownie głos z płomieni.
- Padasz ranny. Niczym zwierze na rzeź. Zgódź się to nie tylko podniosę cie z kolan ale dam ci możliwość zemsty.
-A więc niech tak będzie! Pokaż gdzie i kogo mam zabić!- rzekł Krwawy róg widząc jak postać w kapeluszu znika między płonącymi domami.
Nagle karmazynowo-fioletowe światło błysło. Khartox nadal klęczał ale rany był zagojone, czuł się pełny sił. Bestia rozejrzała się po okolicy nigdy nie widziała takiego miejsca. Ale do jej nozdrzy doszedł specyficzny zapach..zapach wojowników który mięso będzie soczyste. Khartox spostrzegł także dwa gory z jego plemienia stojące nie opodal niego.
-A wy tu czego?- rzekł wściekle.
-Pochłonął nas płomień.
-A więc dobrze przydacie mi się, Cichoskoku i Żelazna skóro.
Ostatnio zmieniony 23 maja 2013, o 15:40 przez Rogal700, łącznie zmieniany 4 razy.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35

Awatar użytkownika
Pluskwa225
Plankton
Posty: 3

Post autor: Pluskwa225 »

Portret:
Obrazek
Imię: Deliere z Lothern
Elfka Wysokiego Rodu Szlachcianka
Broń: Orli Szpon (krótki miecz)
Kopia Wschodzącego Słońca
Pancerz z Ilthimaru
Średnia tarcza
Ekwipunek: Ciężki bojowy rumak elficki, Święty Oręż
Umiejętność: Celne Ciosy
Historia:Była zwykła gwieździsta noc, Deliere wraz ze swoim oddziałem liczącym trzydziestu dziewięciu konnych jeźdźców wracała z Lothern gdzie odbyła się konklawe na temat wybrania nowych Elfickich Generałów oraz dalszych działań militarnych. Będąc w pobliżu Tor Ignus usłyszeli potężny dźwięk rogu, który oznaczał że zbliża się niebezpieczeństwo i by każdy elf który zdolny jest do walki by dobył broni i bronił miasta aż do ostatniego tchu ku chwale Aeneriona. Nie tracąc ani chwili dłużej Deliere oraz jej oddział podążyli galopem w stronę mieściny.
***
Gdy dotarli nieopodal celu wschodziło słońce a miasteczko było oblegane przez podłe Mroczne Elfy. Konni jeźdźcy ustawili się w szeregu na zboczy góry, a Deliere wystąpiła przed szereg i przemówiła w stronę jeźdźców.
-Nie lękajcie się wrogich zastępów bowiem jesteśmy mądrzejsi i silniejsi od naszego nieprzyjaciela a co najważniejsze nigdy nie zostawimy brata w potrzebie i tym razem wesprzemy rodaków w krwawej bitwie. Dobądźcie kopi, uspokójcie konie i oczyśćcie umysł!
Po chwili czterdzieści srebrno niebieski kopi wyciągniętych w Prost na nieprzyjaciela ujrzało promienie wschodzącego słońca. Deliere dobyła jasno niebieskiego miecza przyozdobionego złotymi elementami, po czym przejechała kłusem wzdłuż jeźdźców obijając mieczem o kopie i krzycząc.
-Po śmierć lub chwałę! A jak może przeżyjemy ma tu nie być ani jednego plugawego Mrocznego Elfa. Zrozumiano!
-Tak! Na śmierć lub chwałę!!!- Wykrzyczeli Elfi jeźdźcy.
Następnie Deliere wróciła do szeregu schowała miecz do srebrzystej pochwy z wielkim niebieski diamentem na środku, dobyła kopię z wyglądu przypominała złotą szyję smoka na końcu znajdował się smoczy pysk zaś z jego pyska wyglądało smukłe, długie czerwone ostrze, które miało imitować ogień. Jeźdźcy ustawili się po obu stronach Deliere. Waleczna Elfka ubrana w złoto srebrzysty pancerz z niebieskimi dodatkami, dosiadająca konia przyodzianego w niebieski pancerz. W promieniach wschodzącego słońca pierwsza rozpoczęła samobójczą szarżę na plugawe jednostki nieprzyjaciela, następnie z prawej strony dwudziestu jeźdźców a po lewej dziewiętnastu jeźdźców zaszarżowało za nią w bitewny zamęt. W tym Momocie rozpoczęło się piekło (oczywiście dla Mrocznych Elfów).Pod wpływem siły Ulthuańskich kopi pancerze nieprzyjaciela zaczęły pękać a ostrza rozpruwały im parszywe ciała. Deliere wleciała na wroga z taki impetem że na jej kopie nabiło się trzech wojowników Mrocznych elfów. Nie utrzymała tak wielkiego ciężaru więc puściła kopię i odbyła miecza który aż promieniował niebieski światłem, w tej samej chwili ostrze Exekutora przeszyło ciało jej konia. Deliere zwinnym ruchem zeskoczyła z konia. W locie rozpruła jednemu z wrogich wojowników klatkę piersiową. Gdy wylądowała na ziemi zobaczyła koło siebie dwa truchła z jednemu wypływały flaki z torsu a ze zwłok jej konia wytryskiwała krew. Deliere zmarszczyła brwi a jej oczy wpatrywały się w Exekutora który zgładził Elfce konia. Parszywy Mroczny Elf jedynie uśmiechnął się drwiąc z Elfki. Deliere wpadła w szaleńczy amok podczas którego Deliere wpadła w szaleńczy amok, cios za ciosem wyrąbywała sobie drogę wśród mrocznych elfów, strumienie posoki ochlapywały jej twarz zaś miecz ściekał krwią. Na jej drodze stanęła czarodziejka, wzniosła ręce do rzucenia jakiegoś uroku ale nie zdążyła. Deliere jednym płynnym ruchem przeszyła ją mieczem. Ta jęknęła cicho i padła na ziemie brocząc krwią. Deliere przestąpiła nad jej martwym ciałem. Ale nie wpatrywała się w nią długo lecz zobaczyła jakiś list przy jej ciele podniosła go i zaczynała mordować każdego nie przyjaciela który wszedł jej na drogę do zabójcy konia. Gdy zbliżyła się do niego na cztery metry, plugawiec założył hełm i rzucił się na waleczną Elfke. Deliere zaszarżowała w Prost na Mrocznego Elfa z wyciągniętym przed siebie mieczem. Nieprzyjaciel chciał ugodzić Elfke dwuręcznym mieczem jednak ona była szybsza, wykonała półobrót przy jego ciele i zwinnym ruchem prawej ręki ugodziła go w okolicę nerki. W tym samym Momocie Exekutor przeraźliwie wrzasną poczym zamachną się mieczem w stronę korpusu Deliere. Elfka szybko zareagowała i przyjęła całe impet uderzenia na swój niebieski miecz. Przeciwnik zdziwiony że jego zamach nic nie zrobił przeciwniczce postanowił spróbować jeszcze raz. Zamachną się mieczem i w tej samej chwili nieco doskoczył do Elfki. Deliere odskoczyła ale ostrze przecięło jej pancerz pod lewym żebrem. Obok niej stał wielki kamień, pobiegła na niego i z niesamowitą szybkością odbiła się do niego, przeskoczyła nad Exektuorem a w tej samej chwili przecięła jego plecy, gdy wylądowała na skrwawionej ziemi przymierzała się do ostatecznego ciosu ale Exekutor uciekł a Deliere trafiła w innego plugawego Elfa. Poczym ruszyła na innych wrogów. Żołnierze którzy walczyli na murach miasteczka odzyskali nadzieję że mogą wygrać z takiej racji że widzieli jak jednostki wroga zaczęły się wycofywać. Po paru minutach walki usłyszeli doniosły dźwięk Elfickiego rogu, po czym za gór wyłonił się oddział liczący setkę Straży Morskiej. Mroczne elfy spanikowały zaczęły uciekać, ale niewielu bowiem zostało żywych ponieważ pomoc która nadeszła z gór wystrzeliła salwę z łuków i tylko nieliczne Mroczne Elfy przeżył a te które przeżyły zapewne schowały się w lesie. Elfy na murach zaczęły wiwatować i cieszyć się z wygranej lecz tylko jeden elf pogrążył się w żałobie była nią Deliere która przyrzekła sobie że kiedyś dopadnie tego Exekutora i zemści się z przyjaciela.
***
Po bitwie Deliere wyciągnęła list i zaczęła czytać.
34 Arena Śmierci zaprasza.
Gdy pył bitewny opadł na ziemię Deliere z pozostałymi jeźdźcami który przeżyli udała się do Lothern by pomówić z królem Feniksem.
***
Po długiej drodze w końcu dotarli do Lothern gdzie zostali posileni i opatrzeni a Deliere nie tracąc cennego czasu udała się do króla Feniksa. Po długiej drodze w końcu dotarli do Lothern gdzie zostali posileni i opatrzeni a Deliere nie tracąc cennego jej czasu udała się do króla Feniksa. Niestety musiała zaczekać by Król Feniks zakończył narada z Lordem Tyrionem
Deliere uklęknęła przed królem, ten zaś niedbałym ruchem ręki pokazał jej, że może wstać.
-Szlachetny Finubarze z Lothern, chciałam ci donieść iż wraz z moim oddziałem rozgromiłam dwa regimenty mrocznych elfów panoszące się pod Tor Ignus, w czasie walki poległa czarodziejka naszych plugawych kuzynów, przy jej truchle odnalazłam ten oto list. Po czym wręczyła go Królowi.
-OOO! Te parszywe stworzenia zaczęły się interesować nie swoimi sprawami, trzeba będzie to zbadać.- Oznajmił Król Feniks.
-Była bym zaszczycona gdybym to ja właśnie otrzymała takie rozkazy.- Odpowiedziała Deliere
-Deliere, z mojego punktu widzenia mogłabyś podjąć się temu zadaniu ale chciałbym znać powód z którego jesteś tym tak zainteresowana.- Powiedział Król Feniks
- Chciała bym zemścić na tych parszywych Druhii.
- Storo tak nic nie stoi na przeszkodzie byś podjęła się temu zadaniu. Na drogę powiem służbie by dali ci jakiegoś Ciężkiego bojowego rumaka Elfickiego ,bo słyszałem że podczas bitwy twojemu coś się stało ?
- Niestety tak poległ w czasie bitwy, a za tego konia stokroć dziękuje.- Odpowiedziała Elfka
- Niema za co Deliere to drobiazg.- Oznajmił Król Feniks.


Opis Postaci : Deliere jest młodą Elką o nadludzkiej urodzie, jej włosy są koloru zachodu słońca. Oczy ma niebieskie jak poranna rosa a ciało smukłe i gibkie jak nimfa.
Ostatnio zmieniony 24 maja 2013, o 17:57 przez Pluskwa225, łącznie zmieniany 2 razy.

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3749
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

Portret.
Obrazek




Imię– Finrandil
Rasa – High Elf
Klasa – Sword Master Captain ( traktować jak elfickiego szlachcica)
Uzbrojenie :

- Miecz dwuręczny Seregil (Z Sindarińskiego - "Krwawa Gwiazda") Obrazek

Zbroja – zbroja z ilthimaru, ciężki hełm (ze skrzydłami orła), jedwabna szata (pod zbroją)
Ekwipunek – Mistrzowska Broń
Umiejętności specjalne – Tysiącletnie Wyszkolenie
Wygląd - Finrandil ma 190 cm wzrostu, długie blond włosy, piwne oczy, jest umieśniony i ma dobrą kondycję. Ma około 240 lat.

Historia postaci:
Dokładne pochodzenie Finrandila nie jest znane, gdy miał 12 lat został przyniesiony przez gwiezdnego smoka Firskailira do wieży mistrzów miecza. Elfy zaopiekowały się nim i nadały mu przydomek Gwiezdnego Dziecka. Chłopak nie wykazywał talentu do magii więc wziął go pod opiekę wiekowy elf o imieniu Fyrwenn. Był jednym z najlepszych szermierzy na całym świecie. Młodzieniec zaczął długi i mozolny trening, który miał trwać następne 200 lat. Czas płynął a młody wówczas Finrandil wyrósł na silnego i przystojnego mężczyznę. Pod okiem swojego mistrza stał się jednym z najlepszych wojowników wśród wszystkich elfów. Gdy miał na karku 220 lat wyruszył na swoją pierwszą bitwę. Wówczas Elfy wojowały z barbarzyńcami z północy. Zwiadowcy donieśli, że na północnym wybrzeżu wylądowało około 5 tysięcy maruderów z północy pod wodzą Gnorga Ułamanego Roga. Naprzeciwko nim stanęło 2,5 tysiąca elfów. Bitwa zaczęła się o świcie. Obie strony nie znały litości i nie zamierzały się wycofać. Zaledwie po pierwszej godzinie walki, morze przy brzegu zmieniło kolor na czerwony. Ludzie północy przewyższali Elfy liczebnością i najprawdopodobniej wygrały by to starcie, gdyby nie jeden incydent. Bitwa trwała już cały dzień i właśnie zapadał zmrok. Obie armie wykrwawiały się na plaży. Gnorg za każdym uderzeniem miecza zabijał jednego przeciwnika, gdy zachodziło słońce, naprzeciw niego stanął Finrandil i rzucił mu wyzwanie. Wymieniali cios za ciosem i czekali na błąd przeciwnika. Elf ciężko ranny i coraz szybciej tracił siły, jego przeciwnik o tym wiedział i coraz bardziej na niego napierał. Finrandilowi został już tylko jeden as w rękawie. Udał, że się potknął i gdy Gnarg podniósł topór aby uderzyć. Elf pchnął swoim mieczem prosto w klatkę piersiową przeciwnika. Ostrze przebiło napierśnik i z mlaśnięciem weszło w ciało, przebijając przy tym serce przeciwnika. Pojedynek był skończony. Wieść o śmierci generała szybko rozeszła się wśród maruderów a ich morale załamało się. Elfy wygrały a Finrandil wrócił do domu jako bohater. Minęło kolejnych parę lat.

Nasz bohater siedział właśnie w swojej komnacie i palił fajkę wodną, gdy ktoś zapukał do drzwi.

-puk puk!!
-wejść!

Do środka wszedł młodzieniec z listem w reku.

- Panie, przyszło wezwanie do walki dla najlepszych wojowników Ulthanu, pomyślałem że może cię to zainteresować.
- Podaj go i odejdź, pamiętaj tylko, żeby zamknąć za sobą drzwi.
- Tak jest!

Finrandil siadł na swoim Fotelu z Arabii, zaciągnął się fajką i otworzył list.
Po przeczytaniu go uśmiechnął się pod nosem. W końcu przyszedł czas udowodnienie całemu światu kto jest prawdziwym mistrzem.
Jednak przed podróżą musiał zrobić jeszcze jedną rzecz. Udać się po błogosławieństwo mistrza. Dla Finrandila było to najtrudniejsze zadanie ponieważ sędziwy elf był dla niego jak ojciec a udział w Arenie był tak jakby wyrokiem śmierci. Jednak nie było innego wyjścia, do wyprawy potrzeba statku i załogi. Fyrwenn posiadał jedno i drugie. Elf wstał i udał się do swego mistrza po drodze rozkazując służącym spakowanie jego rzeczy. Po dotarciu do apartamentu mieszkalnego zapukał:

- puk, puk!
- Wejść

W środku znajdowało się olbrzymie pomieszczenie umeblowane w stylu Elficko- Arabskim, Na podłodze leżały bogato zdobione dywany z Arabii, meble były wykonane przez elfy. Po obu stronach pomieszczenia znajdowały się drzwi najpewniej prowadzące do innych komnat. Na przeciwko było umiejscowione wielkie zaszklone okno, przy nim stał olbrzymi wygodny fotel w którym siedział sędziwy elf.

- Witaj mistrzu
- Witaj Finrandilu, zgaduję, że przyszedłeś do mnie z jakąś prośbą i zapewne jak zwykle, nie spodoba mi się ona.
- Zapewne jak już wiesz ogłoszono nową arenę. Zamierzam wziąć w niej udział.
- Ehh... Młody jesteś i głupi, ale cóż znam cie jak mało kto. jak już w twojej głowie zrodzi się jakiś pomysł to nawet młot bojowy ci go z głowy nie wybije.
- Tak, pamiętasz może jak chciałem oswoić dzikiego dorosłego Hipogryfa.
- Aż za dobrze, wtedy ledwo uszedłeś z życiem. Gdyby nie moja pomoc to wąchał byś kwiatki od spodu. No cóż, jesteś już dorosły i moja opieka nad tobą się kończy. Nauczyłem cię wszystkiego co sam umiem, jednak muszę wykonać jeszcze jedno zadanie.
- Jakie?

Fyrwenn podniósł się z fotela i ruszył w stronę niewinnie wyglądającej ściany. Wcisnął na niej 20 kamieni w specjalnej kombinacji. Po chwili ściana otworzyła się. W środku znajdował się pięknie zdobiony miecz. Mistrz wziął go w ręce i wyszedł z ukrytego pomieszczenia.

- Uklęknij, mam ci do przekazania kilka ważnych informacji.

Finrandil klęknął i czekał na dalsze słowa swojego mentora.

- Ten miecz to Seregil, smok Firskailir przyniósł go razem z tobą i rozkazał abyśmy ci go przekazali, gdy będziesz na to gotowy. Uznałem, ze to najodpowiedniejszy moment. w tym ostrzu została zaklęta krew smoków i daje niezwykłą siłę i wytrzymałość temu, kto ją dzierży. Chroni też duszę jego posiadacza przed mocą chaosu, więc mutacje ci nie grożą. To tyle, oto przekazuje ci to gwiezdne ostrze. Walcz dzielnie i zwyciężaj lub zgiń w chwale!!!

Po tych słowach Fyrwenn złożył ostrze w ręce Finrandila.

- dziękuje staruszku, że opiekowałeś się mną przez ten cały czas i nie martw się. WRÓCĘ!!
- Trzymam cię za słowo młokosie,dam ci statek i ludzi, którzy zabiorą cię na wyznaczone miejsce.

Dwa dni później Finrandil wyruszył ku swemu przeznaczeniu.
Ostatnio zmieniony 23 maja 2013, o 21:31 przez Matis, łącznie zmieniany 9 razy.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Awatar użytkownika
Byqu
Masakrator
Posty: 2683
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Byqu »

Imię: Loq-Kro-Gar
Rasa: Scar-veteran
Broń: Buzdygan
Zbroja:Średnia, średni hełm, średnia tarcza
Ekwipunek: Pierścień protekcji
Umiejętność: Tysiącletnie wyszkolenie
Portret: Obrazek

Historia:
Zmierzchało. Powietrze było ciężkie i wilgotne, czuć było zapach ozonu. Armael westchnął. Tylko deszczu brakowało. Nie żeby był zaskoczony, padało każdego wieczora. Miał, jednak wszystkiego serdecznie dość. Shaela obiecywała góry złota, a tymczasem łupy były liche, w dżungli wszystko chciało ich zeżreć albo było piekielnie jadowite, a na dodatek ścigali ich jaszczuroludzie. Na złote miasto popatrzył sobie tylko z daleka. Teraz z licznej wyprawy łupieskiej wróci do Nagaroth mniej niż jedna trzecia elfów. Armael był w straży tylnej, osłaniał odwrót tych przeklętych korsarzy. Mają się za Khaine wie kogo, a uciekali przed jaszczurami szybciej od kawalerii... Oddział posuwał się powolnym krokiem przez dżunglę, wiedząc, że nawet kolorowy kwiat może kryć jadowitego pająka, a liana okazać się żararaką czy innym wężem. Nagle zerwał się gwałtowny wiatr, ołowiane chmury zakryły niebo, przez co zrobiło się jeszcze ciemniej. Umilkł ptasi gwar, zapadła upiorna cisza. Zagrzmiało, a z nieba spadły pierwsze krople deszczu.
-Cudownie...-mruknął Armael. Któryś z włóczników zaklął. Wszyscy chcieli już znaleźć się z powrotem na morzu, byle dalej od tej przeklętej dżungli. Żołnierze rozmawiali o tym co zrobią po powrocie, rzucając co jakiś czas jakimś dowcipem. Nagle wszyscy umilkli. Z oddali dobiegł odgłos, który zmroził im krew w żyłach http://www.youtube.com/watch?v=wyC9o2JRqN0
Jak na komendę chwycili za broń, usiłując wypatrzeć nadchodzącego wroga, nic jednak nie dostrzegali. Ciężkie krople padały coraz gęściej, przeradzając się w końcu w ulewę. Elfy wytężały wzrok i słuch, jednak wszystko wskazywało na to, że nikt nie nadchodził. Wtedy jeden z włóczników zniknął z wrzaskiem w zaroślach, jakby niewidoczna siła porwała go w mrok dżungli. Chwilę potem zniknął kolejny, z przeciwnej strony. Armael przełknął gęstą ślinę, z trudem powstrzymując się od ucieczki. Wiedział jednak, że bieg na oślep przez las deszczowy nie może się skończyć dobrze. Włócznicy cofali się, aż wreszcie zetknęli się plecami. Słychać było ich nerwowe oddechy, zimny pot kapał na liście mimoz. W każdej chwili spodziewali się, że wyskoczy na nich banda żądnych krwi saurusów.
Nadszedł tylko jeden.
Wypadł z pomiędzy wysokich krzewów prosto na ich formację, za nic mając mur tarcz. Armael nie wiedział co się dzieje. Widział tylko, jak elfy ginęły jeden po drugim. W końcu stwierdził, że został sam. Z rozpaczliwym krzykiem skoczył na zielonołuskiego diabła. Kątem oka zobaczył opadający buzdygan. Potem była ciemność...
Loq-Kro-Gar ponownie ryknął. Dzisiejsze łowy były obfite, dżungla spłynęła krwią ku chwale Soteka. Armia najeźdźców była w odwrocie, miasta-świątynie zostały obronione, jednak Loq-Kro-Gar łaknął krwi. Skoczył w dżunglę. Miał tylko nadzieję, że zdąży, nim elfy odbiją od brzegu. Inni wojownicy z Hexoatl zostali z tyłu, masakrując tych, którzy nie zdołali się wycofać. Loq-Kro-Gar lubił samotne łowy, wybór więc był oczywisty.
Wkrótce w oddali zamajaczyły sylwetki naggarockich okrętów. Spośród nich dostrzegł smukłą postać elfiej czarodziejki wydającą podniesionym głosem krótkie rozkazy. Loq-Kro-Gar wypadł z pomiędzy drzew, tratując każdego na swej drodze. Czarodziejka wrzasnęła, lecz od razu uderzyła w napastnika mroźnym podmuchem. Saurus zasłonił się okrągłą tarczą, jednak czuł, jak lód spowalnia jego ruchy. W ostatniej chwili dostrzegł zdradzieckie cięcie i uniósł tarczę. Za wolno. Ciemne ostrze zatopiło się w piersi gada, przebijając serce. Elfi szlachcic z satysfakcją patrzył, jak saurus pada na kolana przebity jego mieczem. Wzrok gada zakryła mgła, przytępiła zmysły. Wystarczyło poddać się i osunąć w mrok, a ból i wszystko inne ustąpi. Takie proste... Coś jednak kazało Loq-Kro-Garowi powstać i iść do przodu. Odrzucił mrok, wstrząsnął łbem i powstał. Chwycił elfa za nadgarstek, i brnął do przodu, nadziewając się głębiej na miecz. Szlachcic szarpnął się nie mogąc się uwolnić ręki, drugą sięgnął po sztylet. Wstrząsnął nim ból, gdy żelazny uchwyt zacisnął się na jego karku. Loq-Kro-Gar patrzył przez chwilę w oczy adwersarza, czując jego przerażenie. A potem zatopił w nim zęby. Chwilę potem elf legł z rozszarpanym gardłem i zmasakrowaną twarzą. Loq-Kro-Gar wyszarpnął miecz z piersi i chciał uczynić krok, lecz ciemność powróciła, pętając go na dobre. Jak przez mgłę słyszał rozgorączkowane głosy, a potem poddał się mrokowi...
Obudził się na pełnym morzu. Wiatr dmuchał w ciemne żagle, a morska bryza gryzła w oczy. Znów słyszał czyjeś głosy.
-...do brzegu. Tyle, że nie za bardzo jest się czym szczycić, co? Z łupami krucho.
-My chociaż ocaliliśmy skórę. Mnóstwo chłopaków zginęło w tym zielonym piekle.
-A ten tu? Po kiego nam on?
-Nagroda pocieszenia. Shaela lubi błyszczeć w towarzystwie, a z tego co wiem nikt nie ma saurusa- niewolnika. Poz tym widziałeś sam. Kaleth przebił mu serce, a ten kurwi syn nie myśli zdychać.
-Więcej z nim będzie kłopotu, niż pożytku. Ja tam bym go wyrzucił za burtę.
-Jak go nie wytresują, to zawsze mogą z niego zrobić buty!
Wybuchły śmiechy. Loq-Kro-Gar znów stracił przytomność
***
W lochu było ciemno i wilgotno. Zewsząd słychać było pisk szczurów i jęki więźniów. Co jakiś strażnicy uciszali batogami zbyt głośne zawodzenia, lecz wkrótce koncert rozbrzmiewał na nowo. W jednej z cel jednak nikt nie jęczał. Jeśli przebić wzorkiem wszechogarniającą ciemność, dostrzec można by siedzącą w rogu postać. Ciężkie łańcuchy łańcuchy krępowały ręce, nogi i ogon, a na pysku założony był kaganiec, jednak klawisze czuli się niepewnie, gdy przechodzili obok. Loq-Kro-Gar nie pamiętał, ile dni tu spędził. Wilgoć mu nie przeszkadzała, a gruba łuska chroniła przed uwierającymi pętami, jednak głód dawał mu się we znaki. Rana na piersi swędziała, na szczęście goiła się dobrze. Saurus był zaskoczony, że wciąż żyje, widać Pradawni czuwali nad nim. Jego oprawcy najwyraźniej próbowali go złamać głodem. Cóż, batożenie na niewiele się zdało przeciw saurusowi, którego chroni naturalny pancerz. "Tresura" okazała się trudniejsza, niż się spodziewano, toteż wszystko wskazywało na to, że Loq-Kro-Gar zabawi tu długo. Wtem usłyszał kroki. Nadchodziła duża grupa strażników, słychać było krzyki, obelgi i dowcipy, Loq-Kro-Gar nie mógł jednak rozróżnić poszczególnych słów. Najwyraźniej kogoś prowadzili. Głosy stały się wyraźniejsze, słychać było brzdęk kajdan. Więzień upadał wiele razy, a gdy leżał słychać było liczne kopniaki i razy trzonkiem włóczni, lecz bity nie pisnął ni słowa skargi sprawiając tym zawód swym oprawcom. W końcu strażnicy zamknęli go w celi obok. Przez dłuższy czas nic nie było słychać oprócz cichych stęków nowo przybyłego. Loq-Kro-Gara niewiele to obchodziło. Poszedł spać.
Mijały kolejne dni. W końcu zaczęto podawać mu jedzenie. Była to licha polewka, ugotowana z Pradawni wiedzą czego, jednak Loq-Kro-Gar nie był wybredny. Miskę podsuwano mu włócznią, jakby obawiając się, że łańcuchu nie powstrzymają olbrzymiego saurusa. Loq-Kro-Gar czasem pozorował atak, zerwawszy się z miejsca, uśmiechając się w duchu na widok czmychających elfów. Kaganiec utrudniał mu jedzenie, wlewał więc zupę bezpośrednio do psyka, oblewając się przy tym niejednokrotnie. Smakowało gorzej od łajna stegadona, ale tylko to miał. Najgorsza jednak była bezczynność. Co jakiś czas wynoszono zwłoki z którejś z cel, klawisze znęcali się na więźniu w celi obok, ot proza więziennego życia. Którejś nocy usłyszał jednak szept za ściany. Słowa brzmiały melodyjnie i układały się w pewien rytm, jak modlitwa.
-Bogowie cię nie wydostaną z tej dziury- rzekł Loq-Kro-Gar. Początkowo była tylko cisza, jednak po chwili usłyszał odpowiedź.
-Mój lud wzywa naszych bogów, lecz nie oczekujemy odpowiedzi. To modlitwa dodaje nam sił, nie boska interwencja.
-Ulthuańczyk? Nic dziwnego, że strażnicy tak cię lubią.- stwierdził Loq-Kro-Gar
-Znasz zwyczaje mego ludu? Imponujące. Obawiam się jednak, że w naszym położeniu nie zda się to na wiele. Dobrze jednak wiedzieć, że spotkałem kogoś cywilizowanego. Jestem Althegor z Yvresse.
-Możesz mówić mi Loq.
-Loq? Dziwne imię. I akcent. Skąd jesteś?
-Ciszej tam! Mam was uspokoić?- przerwał im głos klawisza. Chwilę potem w lochu rozległ się trzask bicza.
***
Znów kolejne podobne do siebie dni. Rozmowy z Althegorem nieco urozmaicały czas, jednak jedna myśl nie opuszczała umysłu saurusa: ucieczka. Wyrwać się z tego więzienia, lub umrzeć próbując. Nie miał jednak pojęcia, jak się do tego zabrać. Jedyną wskazówką była wyczuwalna bryza morska niedługo po tym, jak wynoszono zwłoki któregoś z więźniów. Gdzieś tu musiał być szyb, którym pozbywano się ciał. Noc pozostawiła kolejną ofiarę. Tęgi krasnolud gorączkował przez ostatnich kilka dni, teraz dołączył do przodków.
-Czujesz?-zagadnął Loq-Kro-Gar
-Całe życie spędziłem na okręcie. -odparł Althegor nieco dotknięty.- Oczywiście, że czuję.
-To będzie nasza droga ucieczki.
-Jesteśmy skuci. Jak chcesz tego dokonać?
-Zostaw to mnie. Gdy już opuścimy loch, musimy zdobyć łódź. Tu zaczyna się twoja rola, ja nie mam pojęcia o żeglowaniu. Zaczynamy za trzy dni.
-Czemu wtedy?- zapytał Althegor
-Z tego co podsłuchałem od strażników, za trzy dni mają jakieś święto. To nasza szansa.
-Rozumiesz Starszą Mowę? Zaskakujesz mnie człowieku.
Loq-Kro-Gar nie wyprowadzał elfa z błędu. Chciał zobaczyć jego minę przy pierwszym spotkaniu twarzą w twarz...
***
Wszystko się pochędożyło. Rano w dniu ucieczki strażnicy wyprowadzili Althegora z celi. Nie wracał od kilku godzin. W dodatku podwoili warty. Nie da rady wymknąć się po kryjomu. Loq-Kro-Gar zaklął. Trzeba będzie zdać się na Quetzla...
Kilka godzin później słońce pochyliło się nad horyzontem, a zabawa miała się wkrótce rozpocząć. Loq-Kro-Gar wiedział, że zostało mało czasu. Pora rozpocząć przedstawienie. Wkrótce lochy wypełniły przeciągłe ryki i warczenie.
-Co jest? Czego ten zwierzak chce?-skrzywił się strażnik
-Nie mam pojęcia. Może zjadł coś?- odparł drugi.- zaraz łańcuchy zerwie.
-Poślijmy mu bełt z kuszy, to się uspokoi.
-Zwariowałeś? Shaela mało nas ze skóry nie obdarła za tego bretończyka tydzień temu.
-Zrzucimy go z klifu, a potem powiemy, że się zatruł.
-Ale najpierw go oskórujemy, będzie w sam raz na trzewiki.
-Komendant się dowie...
-Odpalimy mu coś, to nam wybaczy.
Jak uradzili, tak wzięli się do działania. Zdaj się na Quetzla- pomyślał Loq-Kro-Gar. Bóg-obrońca sprawia, że nasza łuska jest twarda, a nasze ciała wytrzymają każde ciosy. Silne uderzenie bełtu w pierś rozwiało jego nadzieje, że będzie łatwo. Omal nie zwymiotował z bólu. Ciało jego przeszło drgawkami i znieruchomiał. W końcu opadły znienawidzone okowy, a dwaj klawisze stękając i czerwieniąc się wywlekli saurusa z celi. Loq-Kro-Gar znów zapadł w mrok. Ocknął się gdy byli już przy szybie. Jeden ze strażników spojrzał w dół.
-Fiuuu, wysoko. Ale jest przypływ. Kraby będą miały wyżerkę
-Dobra, zrzucaj.
Mała zatoczka pełna była szczątków tych, co dokonali żywota w lochach powyżej. Dziś jednak morscy mieszkańcy będą musieli obejść się ze smakiem. Ciało Loq-Kro-Gara z pluskiem uderzyło o tafle wody. Bolało jak diabli. Saurus myślał, że wypluje płuca. Na szczęście było na tyle głęboko, by nie rozbić się o dno. Loq-Kro-Gar spojrzał w dół. Ciemna toń nęciła go, wołała. Porzuć trudy życia... Oddaj się w słodkie objęcia śmierci... Odpocznij... Inny ostrzejszy głos dobiegł z jego wnętrza. Głos woli walki, życia. Powstań Otworzył oczy. Walcz Machnięciem potężnego ogona wynurzył się na powierzchnię i spojrzał w górę. Klif był wysoki. Nie miał wyboru, Althegor na niego liczył. Powstań Wbił pazury w miękki pisakowiec i ruszył w górę. Kończyły bolały, brakowało tchu, lecz Loq-Kro-Gar nie mógł się poddać. Nie, dopóki nie puści tego miejsca z dymem.
Po wspinaczce, która zdawała się wiecznością, w końcu osiągnął szczyt. Wokół nikogo nie było, wszyscy poszli świętować. Doskonale Ruszył ścieżką do centrum, skąd dobiegały odgłosy tłumu. Miasto udekorowane było szkarłatnymi płachtami materiału, wszędzie płonęły pochodnie. Elfy zgromadziły się pod jakąś świątynią, Loq-Kro-Gar nie mógł jednak dostrzec, czemu się tak uważnie przyglądają. Trzymając się cienia, podkradł się bliżej. Wtedy zobaczył. I zaklął. Na podwyższeniu stała półnaga kapłanka, trzymając w ręku bogato zdobiony sztylet, wykrzykiwała coś w kierunku posągu Khaela Mensha Khaine'a. U stóp postaci klęczał spętany elf. Miał brudne, podarte szaty, jednak bystry obserwator zauważyłby Ulthuańskie wzory.
Althegor!- przeszło przez myśl Loq-Kro-Garowi. Musiał coś wymyśleć, i to szybko. Wtedy usłyszał charakterystyczny syk. Dobiegał z parterowego budynku opodal. Saurus zajrzał do środka i podziękował Itzlowi za pomyślny zbieg okoliczności. W środku stał czarny rydwan, a dwa zimnokrwiste siedziały uwiązane tuż obok. Nie zastanawiając się długo ruszył w ich kierunku.
Kapłanka właśnie skończyła modły do Khaine'a. Miękkim krokiem podeszła do związanego Althegora.
-Jakieś ostatnie słowa?- spytała z uśmiechem
-Chędoż się!- ulthuańczyk próbował splunąć, jednak rozbite wargi przeszkodziły mu i plwocina pociekła mu po brodzie.
-Żałosne.- mruknęła kapłanka.- Khainie Krwaworęki! Przyjmij tą ofiarę z serca naszego słabego kuzyna!- zakrzyknęła i uniosła sztylet do ciosu. Althegor zamknął oczy i czekał na cios. Oczami duszy widział Ulthuan, swego brata na polowaniu i słodką Irileth... Z zadumy wyrwały go okrzyki przerażonego tłumu. Rydwan z zaprzężonymi zimnokrwistymi uderzył w pełnym pędzie w tłum, szerząc chaos i śmierć. Zlepione włosy utrudniały mu widoczność, w końcu jednak dostrzegł postać w rydwanie. I zdumiał się.
Loq-Kro-Gar przebił się w końcu do ołtarza. Miał niewiele czasu, elfy rozpierzchły się, ale zaraz zwali im się na łeb cały garnizon. Kapłanka z wrzaskiem skoczyła na niego unosząc sztylet, jednak silny cios ogona powalił ją na ziemię. Saurus pochylił się nad nią i wyszeptał:
-Twoje serce nakarmi Soteka!- po czym wbił pazury w jej pierś, rozdzierając klatkę piersiową i wyrywając jeszcze bijące serce.
Althegor patrzył na niego zdumiony.
-Loq? Myślałem, że jesteś...- zaczął
-Nie czas na grzeczności Itz'xa'khanx. Zaraz tu będą żołnierze. Możesz biec?
-Mogę. - odparł elf podnosząc leżący opodal miecz.
-No to chodu! Do portu.
Nie przebiegli daleko, a za ich plecami rozległ się tętent kopyt. Ścigała ich lekka jazda. Syknęły bełty z kusz powtarzalnych.
-Nie dobiegniemy do portu. Dalej w boczne alejki!- krzyknął Loq-Kro-Gar
Althegor skręcił błyskawicznie, jednak saurus poślizgnął się na rozlanym winie i przytoczył przez ulicę, z hukiem wpadając przez okno do jakiegoś budynku. Okazało się, że to sklep.
-Przecież to...- Pradawni nad nim czuwali. Na stojaku, za ladą wisiała jego zbroja, tarcza i broń. Był nawet jego pierścień z symbolem Quetzla. Podziękował bogom za pomoc i jął się uzbrajać.
Althegor uciekał wąskimi uliczkami, jednak jeźdźcy go doganiali. Nie pomogły przeszkody, drewniane skrzynie czy kosze. Najbliższy jeździec wycelował z kuszy w uciekiniera... Wtem ściana pobliskiego budynku eksplodowała, a ze środka wyszedł żądny rozróby saurus.
-Kto umiera pierwszy?-warknął. Konni natarli, jednak wąska uliczka nie pozwalała im rozwinąć szyku. Lanca ześlizgnęła się po okrągłej tarczy, zdobiony buzdygan kruszył delikatne elfie kości. Althegor również nie pozostawał bierny. Zręcznym unikiem minął grot i popisowym sztychem rozpłatał lekkozbrojnego. Walka nie trwała długo. Niestety zbliżali się kolejni.
-Odcięli drogę do portu- krzyknął ulthuańczyk- co teraz?
-Z powrotem do zamku.
-Oszalałeś?!
-Chyba tak. Ale jest szansa, że się uda! Nie spodziewają się, że tam się skierujemy.
Rzeczywiście w zamku napotkali nikły opór, a łatwością przebili się na dziedziniec. Niestety, pogoń była zaraz za nimi.
-Co teraz?
-We wschodniej wieży jest zagroda...-zaczał Loq-Kro-Gar. Wtem uderzył między nich lodowy pocisk. To była Shaela, wściekła jak nigdy.
-Sądzicie, że tak po prosty pozwolę wam odejść? Nikt nie opuszcza moich lochów żywy, nikt!!!
-Prawdziwego syna Ulthuanu nie sposób zakuć w kajdany na stałe!
-Tak sądzisz? - zakpiła czarodziejka- pozwól, że wyprowadzę cię z błędu.
-Nie mamy na to czasu!- krzyknął Loq-Kro-Gar. Althegor nie zwrócił na niego uwagi.
-Za honor i Ulthuan!- krzyknął. Natarł na elfkę w pełnym rozbiegu, jednak ta zręcznie uniknęła ciosu i uderzyła kosturem znad głowy. Saurus warknął i natarł na nadchodzących włóczników. Wiedział, że jest ich za dużo, miał jednak nadzieję, że zajmie ich wystarczająco długo. Althegor zawirował w piuecie, z łatwoscią zbił uderzenie kostura i zaripostował.
-Pora umierać wiedźmo!-syknął i zatopił miecz w brzuchu czarodziejki. Elfka stęknęła i osunęła się na ziemię.- Loq! Zwiewamy!
Loq-Kro-Gar nie dał sobie dwa razy tego powtarzać. Z rozmachem uderzył w filar podtrzymujący bramę, która zawaliła się na głowy atakujących, spowalniając ich na pewien czas. Elf i saurus pobiegli do wschodniej wieży, ścigani bełatmi kusz. Na schodach Althegor potknął się i padł na kolana. Dopiero teraz Loq-Kro-Gar zauważył wystający a jego pleców pocisk. Z rany wydobywała się jasnoróżowa krew, a przy oddychaniu słychać było świszczący dźwięk.
-Dalej nie dam rady.-wysapał ciężko
-Nic nie mów. Bełt przebił płuco.
-Mnie już nic nie pomoże. Odchodzę tam, gdzie kwitną jabłonie... ale ty... Odnajdź mojego brata, Elithmaira. Powiedz mu...
-Powiem.
Elf uśmiechnął się, spojrzał jeszcze raz na ocean i skonał. Loq-Kro-Gar delikatnie ułożył jego ciało na posadzce, po czym ruszył bez słowa na górę.
W końcu znalazł to, czego szukał- górską mantikorę Shaeli, jego drogę ucieczki. Potwór momentalnie rzucił się na niego, lecz saurus grzmotnął go tarczą w łeb, po czym potężnym szarpnięciem wyrwał jej ogon zakończony kolcem jadowym. Wskoczył na bestię zgrabnym ruchem i chwyciwszy ją mocno za grzywę zmusł do posłuszeństwa. Mantikora zaryczała, lecz posłusznie wzbiła się w powietrze. Loq-Kro-Gar miał tylko nadzieję, że zanim bestia się wykrwawi, będzie daleko stąd.
***
Mantikora wytrzymała krócej niż by chciał, a Loq-Kro-Gar sapdł jak kamień i skąpał się w odmętach oceanu. Szybko jednak się wynurzył, parsknął i rozejrzał się. Wokół nie było nic, jedynie bezkres słonej wody. Walcz powiedział sobie. Płyń. Saurus machnął ogonem i zaczął płynąć. Nie miał pojęcia ile godzin płynął, lecz w końcu musiał ulec zmęczeniu. Stracił przytomność.
***
Próbował zanurkować w poszukiwaniu pożywienia, jednak nie natrafił ani na jedną rybę czy mątwę, nic. Czuł się rozbity. Czy przyjdzie mu tu umrzeć?
***
Stał po środku dżungli, czuł jej zapach, jej mokry grunt pod stopami, słyszał gwar rajskich ptaków, widział złote miasto-świątynię. Wrócił do domu! Chciał biec, lecz jego nogi były jak z ołowiu, ciężkie i słabe. Ocknął się. Wciąż dryfował po oceanie. Głód i wyczerpanie mąciły mu zmysły, nie mógł rozpoznać kierunków. Przestał płynąć. Pozwolił, by woda sama go niosła. Pozwolił, by ciemność znów go ogarnęła.
***
Słyszał... szum? Szum morza i krzyk mew? Czy to tylko kolejna ułuda? Czy doszczętnie stracił zmysły? A jednak czuł piasek, słyszał kwilenie morskich ptaków i zapach lądu. Bał się otworzyć oczy, by słodka wizja nie okazała się fałszem, by trwała choć sekundę dłużej. W końcu jednak jego wola zwyciężyła. Powstań Otworzył oczy. Rzeczywiście był na lądzie. Dźwignął się na kolana i usiłował rozeznać w sytuacji. Był jednak wciąż słaby. Jakieś dziewczęta bawiące się na plaży uciekły z piskiem na jego widok. To chyba byli ludzie. Wkrótce potem przybyli lansjerzy. To zdecydowani byli ludzie. Loq-Kro-Gar znów stracił przytomność.
Gdy ocknął się, leżał na posłaniu, zdołającym pomieścić nawet największego męża, dla Loq-Kro-Gara jednak było ono za małe. Wąsaty jegomość stał nieopodal, obserwując go bacznie.
-Gdzie... jestem?- zapytał słabym głosem saurus. Mimo, że władał wspólnym, lustriański akcent musiał być mało przyjemny w odbiorze.
-Zacny pan niech się nie trudzi, jeszcze słabowity. Żonka rosołu nagotuje, to i raz-dwa postawimy mospana na nogi. Jak to mówią gość w dom- bogi w dom. Jestem Józwa Raptusiewicz, do usług. Prowadzę tę oto karczmę, "Pod dziurawą balią". Zacny pan zapewne na Arenę ciągnie?
-A...Arenę?
-Ano tak. Arenę Śmierci. Tęgi chłopy tam ciągną sprawdzić, kto mocarniejszy. Jako, że zacny pan nie ułomek, mimo, że teraz słabuje, to pewnikiem też uczestniczyć chce. Niech się zacny pan nie kłopocze, na wikcie mojej żonki, Jadwigi szybko powróci do formy.- tu gospodzarz zakręcił wąsa i krzyknął- JADŹKA!!! Co z tą zupą?!
Loq-Kro-Gar zamyślił się.
-Arena powiadasz? Opowiedz mi więcej.
***
Nad trupem krążyły już kruki. Ciemna krew znaczyła zdradliwy gościniec, sącząc się z rozbitej głowy. Ubiór i rysy twarzy wskazywały na ungolskiego lansjera. Koń leżał niewiele dalej, dychając ciężko. Loq-Kro-Gar mógł się tylko domyślać przebiegu zdarzeń. Posłaniec śpieszył się, zapewne poprzedniej nocy popił, a na trakcie próbował nadrobić opóźnienie, wynikające z późnego wstawania. Po nocnej ulewie bruk był śliski, koń złamał nogę. Jeździec miał mniej szczęścia. Saurus przeszukał trupa. Oprócz manierki z wódką i kilku srebrnych monet miał przy sobie zwój. Było to zaproszenie na turniej, Arenę Śmierci, o której opowiadał mu Józwa. Skoro taka jest wola Pradawnych... pomyślał. Szybkim krokiem podszedł do konia i jednym uderzeniem w łeb skrócił cierpienia zwierzęcia.
***
Loq-Kro-Gar nigdy nie widział przedtem ludzkiego miasta. Panował tu gwar, smród i hałas, zupełnie inaczej niż w skąpanych w kosztownościach miastach-świątyniach. Pierwsze co postanowił zrobić, to zapoznać się z tutejszymi zwyczajami w pobliskiej tawerni. Kto wie, może również napotka któregoś z przyszłych rywali?
Ostatnio zmieniony 24 maja 2013, o 17:19 przez Byqu, łącznie zmieniany 15 razy.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN

Awatar użytkownika
Morti
Mudżahedin
Posty: 345
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: Morti »

-Ludwig
-(wampir)
-2 x podwójny miecz
-Ciężka zbroja, ciężki hełm.
-Wierzchowiec - Zmora
-Żałobne ostrze
-ofensywny styl walki
-jak przystało na wampira, magia musi być. - Magia Śmierci.


Ostatnie rozkazy dla Ludwiga nie zostały wypełnione. Drużyna mająca zdobyć magiczną bron zawiodła. Kiedy szczurze miasto wyruszało w swoją ostateczną podróż ,na jego obszarze nie sposób było znaleźć jakiegokolwiek wampira po za późniejszą zwyciężczynią. Wampiry opuściły ją tuż przed najazdem Chaośnickich oddziałów. Przenieśli się po za mury metropolii ,aby z góry obserwować rozwój wydarzeń i zareagować w odpowiednim momencie i odebrać zwycięzcy jego nagrodę. Plan najprostszy z możliwych, jednakże niespodziewane ponowne uruchomienie wielkiej maszynerii kompletnie pokrzyżowało zamiary Ludwiga. Arena znikała a wraz z nią do dziury zsuwała się znaczna część zbocza.

-Biegiem, łapcie się skał –wrzasnął nagle człowiek i energicznym susem wskoczył na litą skałę. Uczepił się z całych sił i czekał. Obok niego wylądowała Anna. Zgrabna wampirzyca z wdziękiem uczepiła się skały obok. Reszta nie miała tyle szczęścia. Osuwająca się mieszanka ziemi, śniegu i lodu pociągnęła ze sobą wrzeszczące z przerażenia ghule ,pozostałe wampiry i nekromantę. Ten ostatni zdążył jeszcze zaklinować się w jednej ze szczelin ,które gęsto pokrywały zbocze. Mógłby mówić o szczęściu gdyby nie pewien sporych rozmiarów odłamek skalny, pędząc rozsmarował pokryte mutacjami ciało. W tym momencie Ludwig zaklął ,uczepiwszy się jeszcze silniej odwrócił wzrok od czerwonej plamy. Nagle coś go uderzyło, poczuł przeszywający ból w okolicach klatki , następnie jedno i drugie szarpnięcie. To koniec pomyślał i stracił przytomność.



-Poruszył się – dotarł do niego delikatny kobiecy głos. Zdawało mu się ,że był bardzo odległy ,ledwie słyszalny, ale niezwykle wyraźny. Znał ten głos, słyszał go już kiedyś, chciał coś powiedzieć, zapytać. Nie starczyło sił, nagły ból przeszył jego pierś, w głowie rozległo się nieprzyjemne brzęczenie.

- Mistrzu Albercie, od się budzi.

- Nie dziecinko, znów ma napad. Przynieś proszę ręczniki i wody. Taak ,więcej wody. Tylko zimnej! – przyjemny i dźwięczny głos należący do Alberta powoli i starannie wypowiadał słowa. Ludwig nie chciał ryzykować kolejną dawką bólu, więc wyobraził sobie kogoś kto może mieć taki głos. Nie było to trudne, taką barwę mają zazwyczaj ludzie niscy, szczupli , ogólnie drobni. Albert najpewniej jest małym drobnym staruszkiem ,żyjącym samotnie w tutejszych górach. Po chwili usnął.

Obudził go czuły dotyk. Spróbował otworzyć oczy i ku swojemu wielkiemu zdumieniu udało mu się to. Pierwszym co zobaczył były błyszczące, zielone oczy Anny. Wyszczerzyła się do niego, odsłaniając imponujące uzębienie, po czym powróciła do mycia jego obolałego ciała. Robiła to z pasją, tak jak kiedyś robiła to jego matka. Ludwig doskonale wiedział dlaczego. Wampirzyca kochała opiekować się innymi, zajmować się i troszczyć. Mężczyzna czuł się bezpiecznie, choć większość jej podopiecznych kończyło swój żywot jako posiłek, to czuł się bezpiecznie. Wiedział, że z nim tak nie będzie, był dla niej kimś więcej niż tylko marnym ludzkim ścierwem. Zapragnął ją dotknąć, podniósł rękę lecz ta zaraz opadła uderzając z plaskiem o drewniane obramowanie łóżka ,na którym spoczywał. Anna podniosła głowę, odgarnęła włosy z czoła i wykrzywiła się.

-Jesteś jeszcze za słaby.

-Jestem wystarczająco silny.

-Ach, tak? – zapytała wyzywająco, wyprostowując się, wypinając okazałe piersi, postarała się aby lniana koszula ,w którą była ubrana, odsłoniła to co należało odsłonić. – To pokaż co potrafisz.

Ludwig po raz kolejny przecenił swoje siły. Zmotywowany podniósł się na chwilę do pozycji siedzącej ,po czym przechylił się na bok i runął z łóżka dokładając sobie kolejną dawkę cierpienia. Wampirzyca zaklęła po krasnoludzku i zabrała się za podnoszenie rannego z ziemi.

- Uparty jak zawsze – wyszeptała do ucha, wyciągając przy tym rękę spomiędzy swoich ud. Zachichotała i wyszła z pomieszczenia.

Pokój w którym się znajdował był niewielki. Obok łóżka stała rozpadająca się szafka nocna, popularna w niektórych prowincjach Imperium kilkanaście lat temu. Ludwig pamiętał jej reklamy, które rozwieszone były wszędzie w jego rodzinnym mieście. Według producenta miała wytrzymać wieczność w idealnym stanie, jak widać wieczność dla producenta to termin bardzo krótki. Na szafce znajdowała się miska wypełniona wodą, od której odbijały się promienie słoneczne wpadające do środka przez małe owalne okienko. Pachniało cebulą, której Albert niewątpliwie był miłośnikiem, bo wisiała na długich sznurach wszędzie gdzie tylko spojrzał. Czas tutaj dłużył się strasznie. Mężczyzna liczył na powrót swojej ukochanej ,ale ta musiała gdzieś się udać. Z izby obok słyszał miły męski głos gospodarza, któremu najwyraźniej zebrało się na śpiewanie. Powolna i smutna pieśń mówiła o wielkich czynach i smutnym końcu bohatera imieniem Karol. Następnej ballady Ludwig nie wysłuchał. Usnął wpatrując się w dyndającą przy suficie cebulę.


Kolejne dni Ludwig spędzał na kuracji, którą urządzili mu wampirzyca z Albertem. Ten ku wielkiemu zdziwieniu rannego okazał potężnej postury mężczyzną przypominającym bardziej małego ogra niż miejscowego kapłana Sigmara, choć tym był tylko z nazwy, Ludwig podejrzewał, że sam mianował się tym tytułem, podobnie jak tytułem mistrza, nie sądził bowiem, żeby jakikolwiek kapłan chciał się zapuszczać w tak wyludnione tereny, a tym bardziej żeby akceptował towarzystwo wampirzycy i podejrzanego jegomościa podróżującego razem z nią. Nie sugerował jednak niczego, miał w zwyczaju doceniać czyjąś bezinteresowną pomoc i o nic nie pytać, jeśli sytuacja tego nie wymagała, a ku jego radości nie było najmniejszych powodów, aby posądzać Alberta o jakiekolwiek złe zamiary. Był to po prostu człowiek o dobrym sercu, znający się na zielarstwie, uciekający przed brutalnym prawem któregoś z państw.

Leczenie dawało bardzo dobre wyniki. Już po dwóch tygodniach mogliby wyruszyć w drogę, tylko że nie mieli żadnego celu. Arena prawdopodobnie ruszyła na pustkowia chaosu, gdzie samotna wędrówka byłaby samobójstwem. Niepowodzenie misji blokowało im powrót do Sylwanii. Czekałoby ich tam tylko więzienie. Tutaj byli nie do odnalezienia, a towarzystwo kapłana bardzo im odpowiadało. Ten nie wiedzieć skąd, posiadał bardzo szeroką wiedzę, którą chętnie się dzielił. Udało mu się znacząco zmniejszyć kły jadowe, jak również spowolnić ich ciągłe odrastanie. Podarował też Annie różnego rodzaju maści, mające pomóc w ukrywaniu swojej mrocznej natury. Pewnego dnia, zielarz, stwierdził ,że ich polubił ,oznajmiając delikatnie ,że chętnie ruszyłby w dalszą podróż razem z nimi. Jedynym problemem było jego zamiłowanie do cebuli. Jadł ją codziennie, w ogromnych ilościach. W zasadzie cebula była jedynym warzywem ,które Albert spożywał. Ludwig nie pytał, dlaczego, nie interesowało go to. Starał się zaplanować przyszłość. Życie, jako banita lub najemnik nie było tym, czego pragnął, ale nie znajdywał innego rozwiązania.


-Wracamy na południe, do domu, zostaniemy najemnikami – oznajmił obojętnym głosem Annie. Ta skinęła głową. Mężczyzna doszedł do wniosku ,że wampirzyca była tego świadoma od dawna.
-taaaak, zostaniemy najemnikami – kontynuował – dorobimy się majątku i zamieszkamy gdzieś na wschodzie. Kupimy dom, drewniany, skromny. Zaszyjemy się tam, aż zapomną.

-Oni nie zapominają. – westchnęła smutno

Miała rację, oni nie zapominają. Pamiętają wszystko dokładnie, każdą urazę, zdradę, noszą to w sobie i pielęgnują, mają na to całą wieczność. Wiedział to i ona to wiedziała.

***
***
Potworne dźwięki dochodzące z wnętrza śnieżno-białej karocy, drażniły wrażliwe uszy Ludwiga, przeszkadzały w koncentracji. Głupie szlacheckie dziewki musiały wypaplać jakie skarby ze sobą wiozą. Teraz w środku lasu musieli odpierać ataki lokalnej grupy przestępczej. Zabrudzona posoką ziemia świadczyła o nie dawno rozegranej tu potyczce. Wszyscy byli świadomi, że to nie koniec kłopotów, najbardziej tego swiadome wydawały się pulchniutkie, różowe jak prosiaki, szlachcianki, wywrzaskujące nie zrozumiałe zdania.

-Cicho tam głupie suki! – ryknął Ronald, wymierzając przy tym karocy potężnego kopniaka, tworząc brzydkie wgniecenie na ochlapanej krwią, drewnianej obudowie pojazdu.

-Daj spokój. Baby już takie są. Paplają ile wlezie, a potem drą się jak ktoś chce im tą buzie czymś zatkać

-Wątpię, ktoś im chciał coś gdzieś wkładać. Jeszcze taka zgłodnieje i odgryzie. – rzekł rudowłosy mężczyzna. Roland wybuchnął śmiechem, a na ustach Anny wykwitł subtelny uśmiech.

-Zbliżają się – powiedział Ludwig, który jako jedyny cały czas pozostawał uważny.

-A niech przyłażą, czas im skopać dupy po raz drugi.

-Biorę tego największego – Roland sprawdził czy sztylet poprawnie wychodzi z pochwy i mocno chwycił dwuręczny młot.

Zbliżająca się banda rozbójników była liczniejsza niż poprzednio. Dwudziestu zbrojnych ludzi szarżowało w nieładzie wymachując uzbrojeniem, w większości beznadziejnym. Przewodził im pulchny człowieczek w śmiesznym kapeluszu z orlim piórem. Nawet nie opancerzony mógł wydawać się marnym wojownikiem. Prawda była jednak inna, znacznie przewyższał umiejętnościami swoją zgraję obdartusów, co udowodnił w poprzedniej potyczce. Wymachując swoja dziwną bronią z jednej strony zakończoną ostrzem jak przy długich mieczach ,a z drugiej, tam gdzie powinna kończyć się rękojeść wystawało kilkunasto calowe ostrze sztyletu.

Rozpędzona, rozwrzeszczana hołota zbliżała się nieuchronnie. Anna nagle zeskoczyła, z wdziękiem, z grzbietu konia lądując tuż przed jednym z chłopów. Pchnęła go mieczem przebijając na wylot i szybkim obrotem rozbryzgując wnętrzności na jego pobratymców, przyjęła uderzenie siekiery na dębową tarczę i kopniakiem posłała swojego nowego przeciwnika na ziemię. Zaraz dołączyli do niej pozostali. Roland z Albertem dziko wymachując swoimi oburęcznymi brońmy rozbijali formujące się grupki rozbójników, Ludwig pojedynkował się natomiast z przywódcą bandy. Skośne cięcie podwójnej broni zablokował klingą, uderzając jednocześnie opancerzoną pięścią w twarz grubego. Ten zachwiał się, ale zwinnie wykręcił piruet wyprowadzając przy tym kombinację szybkich cięć. Ludwig wykorzystując przewagę szybkości unikał szaleńczych wręcz ataków, po czym wykorzystując nadarzającą się okazję cisnął w grubasa kolczastym hełmem. Ten trafił w twarz miażdżąc noc i ogłuszając na moment. Ta chwila wystarczyła, potężne cięcie wyprowadzone z obszernego zamachu, przeorało grubasa od dołu do góry. Wojownik wypuścił broń próbując rękami zatrzymać wypadające wnętrzności, na nic to się zdało i powoli osunął się twarzą w błoto. Ludwig tego nie widział, podniósł broń przeciwnika i ruszył na pomoc innym najemnikom.

Całkowite rozbicie bandy zajęło nie więcej niż pięć minut. Źle uzbrojone i nie wyszkolone chłopstwo nie stanowiło wielkiego zagrożenia dla dobrze uzbrojonych najemników. Przeszukawszy zabitych jedyną rzeczą ,która zdecydowali się zatrzymać był podwójny miecz. Uprzątnąwszy drogę, ruszyli dalej jak gdyby nic się nie stało.

***

-Marvin. Miałem przyjść, więc przyszedłem. Mów do cholery, dlaczego tak bardzo chciałeś się ze mną zobaczyć?

-Mam zlecenie dla Ciebie.

-Wy i zlecenie… Dla mnie? Twoi pracodawcy uganiają się za mną od pamiętnej misji. Próbują zamordować, otruć, spalić i teraz mam wykonywać zlecenie... Dla was….
-Dokładnie tak. Na to liczę. – stwierdził obojętnie drobnej postury blondyn ubrany cały na fioletowo.

-Ty liczysz. Dobrze wiesz, że ty akurat nie masz tu nic do gadania.

-Może u nich nie, ale mam innych starych przyjaciół. Mogę zapewnić Ci nowy start. Zostaniesz sobie tym najemnikiem, albo założysz rodzinę. Zrobisz, co zechcesz. Wystarczy wykonać zlecenie.

-Ty naprawdę myślisz, że mółbym po tym wszystkim dla nich pracować? – zapytał z niedowierzaniem Ludwig

-Nie dla nich. Dla mnie. To ja ci zapewniam spokój, a ty zrobisz coś dla mnie.

-Wybacz, ale nie wierzę.

-Nie mam czasu się sprzeczać. Trzymaj – blond włosy mężczyzna wyciągnął z kieszeni płaszcza kopertę – tu masz wszystko rozpisane. Co masz zrobić, gdzie i jak zapewnię Ci to czego pragniesz. Weź ją. Otworzysz w spokoju, pomyślisz i dasz mi znać o swojej decyzji jutro o tej samej porze i w tym samym miejscu. – Marvin dopił kufel piwa i wyszedł zostawiając Ludwiga samego z kopertą.

-Kurwa mać – powiedział Ludwig do siebie i schował kopertę.

***

Witaj mój drogi przyjacielu. Zacznijmy od tego co miałbyś wykonać. Udasz się do Kislevu, tam organizowana jest kolejna arena śmierci. Twoim zadaniem będzie wygranie areny. Wystąpi w niej kilka niewygodnych dla mnie osób. Dobrze by było ,aby zniknęli w normalny sposób. Z pewnych względów tajemnicze wypadki nei wchodzą w grę, a więc skoro sami pchają się na śmierć mógłbyś im jej dostarczyć. Po za grodem czeka na ciebie twój dawny wierzchowiec oraz twoja rodowa broń. Weź je i udaj się od razu na arenę. Nie możemy się spotkać kolejny raz, bo nie jestem tu sam. Gdy wykonasz zadanie oferuję ci nową tożsamość. Upozorujemy twoją śmierć, będziesz oficjalnie martwy z czystą kartą zaczniesz życie. Oto moja oferta. Od Ciebie zależy czy ją przyjmujesz czy nie.

PS. Musisz mi kiedyś opowiedzieć jak to się stało, że zmieniłeś zdanie, co do wampiryzmu.
PS.2. Nie chwal się tak swoim uzębieniem.


-Kochana. Jedziemy do Kislevu. Na arenę. – powiedział do czuwającej obok Anny.
Ostatnio zmieniony 23 maja 2013, o 22:55 przez Morti, łącznie zmieniany 7 razy.

Awatar użytkownika
MikiChol
Chuck Norris
Posty: 565
Lokalizacja: Poznań

Post autor: MikiChol »

[ gdzie wlaściwie znajduje sie Arena? Bo nie ogarniam gdzie jest to królestwo mananna.]

Awatar użytkownika
GrimgorIronhide
Masakrator
Posty: 2723
Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin

Post autor: GrimgorIronhide »

[ BŁAGAM NA BOGÓW PRZECZYTAĆ FLUFF ARENY I ZASADY BO POZABIJAM NA STARCIE !!!!
Organizacyjnie:
- na razie proszę o brak rolpleju do czasu pojawienia się listy zapisanych, ofc będzie to trwać krótko a chodzi o przejrzystość. Na razie same historie.
- Naviedzony ma zaklepane miejsce. to nam na razie daje już ośmiu zapisanych.
Pozdro wasz MG (hua ale fajnie jest mieć władzę :twisted: ) ]

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

Imię: Bothan McArmstrong

Klasa: Krasnolud Inżynier

Broń: Rodowy klucz "francuski" (młot) - McArmstrongowie jako dumni inżynierowie nie chcą wchodzic w kompetencje krasnoludzkich wojowników ,dlatego od pokoleń w ich rodzinie głowa domu walczy ogromnych rozmiarów pamiatkowym narzędziem ,dostosowanym do walki

Garłacz - Bothan uzbrojony jest w potężny ,klanowy garłacz ,który jednym strzałem szatkuje ciało przeciwnika wieloma pociskami

Zbroje: Zbroja z Gromrilu ,Ciężki hełm - blizny na jego ciele nauczyły go ,że nawet obsługując artylerię należy się chronić

Ekwipunek: Krasnoludzki dynamit (bąby zapalajace albo granat) - Bothan wyposażony jest w krasnoludzki górniczy wynalazek ,jednak odkąd widział jak jego wuj ulega detonacji po obłudze działa ogniowego ,Bothan nosi ładunki wybuchowe w specjalnym kulo i ognioodpornym pojemniku

Umiejętność: Wytrwały Niczym Góra - zawsze ,gdy coś postanowi ,dąży do celu ,nawet mimo wielkiego wysiłku ,świadczy o tym wydarzenie spod Karak-kadrin ,gdy podczas ostrzału goblińskich łuczników ,własnym ciałem zasłaniał skład alkoholu

Wierzchowiec: Lekki żyrokopter bojowy- Bothan jest weteranem wielu bitew powietrznych

Obraz:
Obrazek


Cały Stary Świat jest ogarnięty złem i zniszczeniem. Jednak istnieją jeszcze dzikie ,nietknięte wojną rejony ,w których od wielu wiosen nie stanęła żadna cywilizowana istota. Takie krajobrazy rozciągają się m.in. w niekórych rejonach Gór Krańca Świata. Z daleka od krasnoludzkich kopalń twierdzy Zhufbar ,znajduje się piękna dolina. Wielkie potoki energicznie spływają w dół ,poroźnięte kwiatami łąki unoszą niezykły zapach ,a pokryte świerkami mistyczne góry spoglądają odwiecznie na ten nienaruszony widok. Potężny halny wiatr roznosi wszędzie ciszę i delikatny szum. Każdy ,kto tu dotrze i przeżyje ,z pewnością znajdzie ukojenie i spokój... jednak nie... nie każdy...
"Szybciej! Szybciej łajzy! Z dumą !!! Gildia oczekuje od was siły !!!" wrzeszczał Bothan do swych czeladników ,potężne echo roznosiło się ,unosząc chrypowaty i potężny głos krasnoluda. Grupa krasnoludzkich inżynierów z wielkim rumotem wciągała wielkie działo ogniowe pod strome zbocze góry. Z tyłu dwóch młodych ,całych czerwonych od wysiłku krasnoludów z całej siły próbowało wytrwale pchać maszynę. Od przodu trzej wielce spoceni krasnoludzi z o wiele dłuższymi brodami ciągneli ogromny wynalazek za grube liny. O potężnym wysiłku świadczą ich całe czerwone od wciskających się lin w skórę rany. Obok maszyny szedł stary krasnolud ,który w inżynierskich okularach dokładnie sprawdzał stan kół. Cała grupa rytmicznie ciągnęła wielki ciężar. na przodzie za wielki żelazny łańcuch działo ogniowe ciągnął Bothan McArmstrong ,przywódca grupy z Gildi Inżynierów ,mimo wielkiego bólu i wysiłku ,wytrwale ciągnął on swoją własność ,zdzierając przy tym gardło. Donośnie wykrzykiwał przez cały czas "Żwawo leniwe mięczaki! I raz! I dwa! Razem!!!". Krasnoludy nie bez powodu sie tak strasznie śpieszyły ,po chwili od strony doliny dobiegł okropny pisk - wielka mantikora zaczęła biec w stronę grupki kranoludów ,jednak oni byli już na płaskim terenie. Bothan czym prędzej wykrzykiwał do wycieńczonych krasnoludów "Juz tu jest!!! Dalej! Żwawo! Przygotować się! Brokki ,Krokki! Do lufy! Mulfgarze ,steruj! Manor i Fland ,dawać tu amunicję" na rozkaz dwóch jego najmłodszych uczniów odbezpieczyło lufę ,kolejna dwójka czeladników zaczęła przygotowywać wielką beczkę pełną alkoholu i wybuchowych substancji ,umieszczając ją w specjalnym miejscu. Stary krasnolud wskoczył na specjalne krzesło i czym prędzej pociagał za odpowiedznie wajchy i przyrządy. Ostatni z pomocników zaczął wielką dźwignią obracać działo w stronę pędzącej bestii. Bothan wyciagnął garłacz i czym prędzej podbiegł do długiej lunety i zaczął mierzyć. "Krokkie! 35 stopni w lewo! Mulfgarze! Z pełną mocą!' kiedy bestia była tuż przy arylerii ,Bothan wrzasnął komendę strzału i w ułamku sekundy z wylotu lufy buchnęła wielka para i ogień ,wypalając w zboczu góry wielką plamę. Mantikora została odrzucona wielką siłą. Wszyscy zamarli w ciszy...
"Na co czekacie?! Kronik nie czytaliście?! Na pewno ta chędożona dziwka jeszcze żyje !!! Naprzód!" wrzsnął Bothan ,po czym rzucił się w wielką smugę dymu. Zaraz za nim wbiegł w nią ,dzierżąc wielki ,runiczny topór stary inżynier. Wtedy bestia wydała ogromny pisk ,kiedy dym opadł ,widać było dwóch próbujących unikać ciosów krasnoludów. Krokki oddawał głośne strzały ze swojej strzelby ,a Brokki dokładnie celując godził bestię bełtami kuszy. Manor z wielką tarczą stał w miejscu ,załaniajac sie i raniąc mantikorę małym toporem. Barath zaszarżował z potężnym młotem ,bijąc bestię po tułowiu. Ostatni krasnolud ,Fland ,z głośnym okrzykiem rzucił się na potwora z dwoma małymi toporkami i młotem na plecach. Walka była zaciekła. Krasnoludy ,precyzyjnie raniły bestię ,same starając się unikać ciosów. Jednak mantikora wpadła w szał. Najpierw potężną łapą przewróciła Mulfgara ,po czym próbujac go pożreć ,została potężnie zraniona ,przez Flanda ,który celnym rzutem ,cisnął w jej oko toporek. Bestia puściła starego krasnoluda i z ogłuszającym piskiem zaczęła wokół zadawać ciosy. Jeden z nich powalił Bothana ,przecinając mu kaftan ,kolejny krasnolud ,Barath z całej siły przywalił w gębę bestii,ale tam kolejny cios zatrzymała ,łapiąc pyskiem za młot. Barath siłował się z mantikorą ,próbujac wyrwać jej jego broń ,ale niestety na dużo się to nie zdało ,bestia pożarła młot ,po czym niezykle szybko chwyciła wojownika. Przez chwilę próbował on jeszcze uciec ,bijąc wielkim kastetem po pysku bestii ,ale ta prędko przebiła go łapą i odrzuciła. Manor wrzasnął ,po czym szarżując ,tarczą rozbił potworowi pysk ,zdezorientowana bestia ,nie zareagowała ,gdy Brokki i Krokki przebili jej nogę włócznią ,a Mulfgar ,z wielką siłą odrąbał jej ogon. Bothan w ostatniej chwili wskoczył na grzbiet bestii ,wbijając jej kilof w kark. Mantikora ,z piskiem zaczęła tarzać się ,próbujac strącić krasnoluda ,jednak ten ogarnięty zemstą wrzasnął "Już po tobie! Dziwko!" po czym agresywnie wsadził w ranę laskę dynamitu i puścił kilof. Wielki wybuch rozniósł się po całej dolinie. Walka ustała ,wszędzie było pełno krwi i flaków potwora ,a w powietrzu unosił się jeszcze zapach siarki i dym. Bothan z wielkim smutkiem w oczach warknął "Rozbić obóz... zaczekamy tu do rana..."
Krasnoludy uroczyście pochowały krasnoluda ,a grób przykryły wielkim niezwykle ciężkim głazem ,który później przekuły w ozdobny nagrobek. Były na nim rodowe runy Baratha ,jego zasługi ,sposób w jaki zmarł oraz wiele ozdobnych kształtów. Wszystko po krasnoludzku.
Krasnoludy piły i ucztowały do póżnej nocy ,a póżniej usnęły ,na warcie został tylko Krokki.
"Mistrzu Bothanie! Mistrzu Bothanie!" złapałem szpiega. Wszystkie krasnoludy wstały natychmaist na okrzyki Krokkiego ,po przetarciu oczu Bothan ujrzał leżącego lansjera. "Krokki! Coś ty zrobił! Mówiłem ,żeby nie atakować jeźdzców" Krokki zaczerwienił się i szybko ocucił rycerza ,który wręczył Bothanowi list i odjechał prędko. McArmstrong przeczytał wiadomość po czym wrzasnął "No nareszcie! Złoto czeka panowie! Realizujemy plan Alfa!" ucieszone krasnoludy czym prędzej się zerwały i razem podbiegły do wielkiego działa ogniowego. Wiele godzin majstrowały i kręciły przy maszynie ,zmieniając jej lufę i ładując wiele pocisków o owalnym kształcie ,ozdobionych runami, aż w końcu umiesciły ja przy wielkiej skale ,po czym z wielkim hukiem i błyskami wstrzeliły specjalnymi nabojami Głazy skruszyły się i powstała wielka mroczna jaskinia ,uradowany Bothan wrzasnął "Hurra! Dalej! Ćwiczylismy to!" Wszystkie krasnoludy wbiegły do środa ,po chwili słychac było wielki charmider ,po czym z czeluści wyleciała eskadra żyrokopterów. Wszystkie krasnoludy miały kaski i specjalne okulary pilotów . Trzy maszyny unosiły na wielkich łańcuchach organki. Bothan krzyknął " Na zachód!" po czym wszyscy w specjalnej formacji odlecieli. Dowódca rzucił jeszcze tylko dynamit ,który rozsadził działo ogniowe po czym skierował sie na przód eksadry.
Ostatnio zmieniony 23 maja 2013, o 16:59 przez Kordelas, łącznie zmieniany 1 raz.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

Za pół godzinki wrzucam postać. Mam nadzieję, że jeszcze zdążę :wink:
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Naviedzony
Wielki Nieczysty Spamer
Posty: 6354

Post autor: Naviedzony »

Imię: Mistrz Antonio Ramirez
Rasa: Człowiek
Klasa: DoW Captain
Oręż:Szpada, sztylet
Zbroja: Czerwona Płachta (traktować jak puklerz), lekka zbroja skórzana
Ekwipunek: Wyostrzenie broni
Umiejętności: Władca Zwierząt, Mistrz Fechtunku
Wierzchowiec: Byk Korridera

Obrazek

Historia:
- O, tak, staruszko... - zajęczał Antonio z błogością. - Tak... Właśnie tutaj. Och, jak dobrze! Jak... Jak dobrze! Och! Ach!
- Sam jesteś staruszkiem. Zamknij paszczę, bo sąsiedzi usłyszą! - powiedziała babcia Ramirez, silnymi, zdecydowanymi ruchami starczych dłoni masując obolałe krzyże fechmistrza.
Antonio uśmiechnął się pod nosem.
- Jakoś pięćdziesiąt lat temu ci to nie przeszkadzało. Bywało, że i cała dzielnica nie mogła zasnąć przez kilka nocy pod rząd- zaśmiał się. Kiedy żona zdzieliła go w ucho, roześmiał się jeszcze głośniej.
- Pół wieku wieku temu było pół wieku temu. Choć nie powiem... Możesz spróbować jeszcze rozgrzać moje stare kości, jeśli twoja szpada dalej potrafi przeszyć mnie tak jak kiedyś.
Klepnęła go w kościsty tyłek z uśmiechem na zarumienionej twarzy. Odwrócił się na ławie z zadziwiającą zręcznością jak na kogoś, kto jeszcze godzinę temu domagał się masażu, głośno uskarżając się na ból w krzyżach. Mimo prawie siedemdziesięciu lat na spalonym estalijskim słońcem karku, jego dłonie wciąż były mocne i szybkie, a umysł ostry. Niegdyś był fechmistrzem jednej z największych szermierczych szkół w kraju i torreadorem, który rozsławił swe imię i całej Estalii. Do teraz pomagał nauczać młokosów, a pomimo ponad dwudziestoletniej emerytury, pozostał niepokonany w pojedynku. Długie, zupełnie siwe włosy opadały mu swobodnie na ramiona, a biała koszula, którą tak lubił nosić spoczywała teraz na podłodze. Wkrótce dołączyła do niej również bluzka jego żony.
- Mój diestro... - westchnęła pani Ramirez, odgarniając mężowi z twarzy wzburzone włosy. - Zawsze młody.
- Poczekaj, aż dobędę szpady - mruknął.
Babcia Ramirez zachichotała.

Drzwi otworzyły się z hukiem. W progu stanął dwudziestopięcioletni wnuk fechmistrza, również Antonio. Czarne włosy miał w nieładzie, a w oczach błyszczało mu podniecenie.
- Dziadku! Dziadku! - zawołał z przejęciem. - Dziadku, zapisałem się na... Eee... Dziadku? Babciu?

Antonio pospiesznie zebrał z ziemi własną koszulę i okrył nią żonę. Spojrzał gniewnie na wnuka.
- Co to ma znaczyć? Nie potrafisz pukać? Wiem, że ze szpadą sobie nie radzisz, ale z drzwiami powinieneś.

- Przepraszam, Dziadku. Chciałem powiedzieć, że...

- Mistrzu Dziadku, jak już! W Estalii są tylko dwie osoby, które nie muszą zwracać się do mnie tytułem i nie jesteś jedną z nich. Co za czasy! Młodzież już nie potrafi się zachować. Pięćdziesiąt lat temu to było nie do pomyślenia, żeby opuścić tytuł, kiedy zwracano się do fechmistrza.

- Przepraszam, Dzia... Mistrzu Dziadku. I za najście też przepraszam, ale chciałem powiedzieć, że...

- Upadają obyczaje - perorował dalej Antonio, jakby niczego nie usłyszał. Mogło tak zresztą być. Miał przecież prawie siedemdziesiąt lat. - Nikt już nie dba o tradycję. A tradycja jest ważna, powiadam ci. Co by było bez niej. Każdy mógłby robić co by mu się podobało. Wyobrażasz sobie taki burdel? Co by na to powiedziała Myrmidia, nasza Pani? Przecież Myrmidia kocha porządek, nie to co ci barbarzyńscy bogowie z zimnych krajów, gdzie tylko łosie dobrze się czują. Łosie to zresztą osobny temat. Widziałem kiedyś łosia i tak naprawdę nie ma czego oglądać. Taka bardziej koślawa wersja jelenia.

- Słuchaj Dziadka, dobrze mówi - wtrąciła się Babcia Ramirez, włożywszy nareszcie bluzkę.

- Mistrzu Dziadku, wysłu...

- ... ale my nie walczymy jak łosie. Walczymy jak lisy, mądrze i rozważnie. Za moich czasów to było nie do pomyślenia, żeby młodzi tak lekceważyli rady starszych, jak ty i ci twoi przyjaciele. Oburzające! Jednego z nich widziałem kiedyś ze szpadą. Doprawdy, żałosne, już wolałbym nauczać łosia...

- Zapisałem się na Arenę Śmierci!!! - wrzasnął Antonio Ramirez Junior, kładąc kres monologowi Dziadka. Zapadła niezręczna cisza.

- A obiad zjadłeś? - zapytała Babcia Ramirez z rozbrajającym uśmiechem. - Bo zostało jeszcze trochę zupki i pomyślałam, że mógłbyś...

Mistrz Antonio Ramirez, pierwsza szpada Magritty najpierw pobladł, potem poczerwieniał a na końcu wykrzywił twarz w parodii bardzo uprzejmego uśmiechu:
- Przepraszam, najdroższy wnuczku mój jedyny, ale czy mógłbyś powtórzyć, co przed chwilą powiedziałeś swojemu staremu dziadkowi? Wiesz... Słuch już nie ten. Przysiągłbym, że usłyszałem coś o Arenie Śmierci.

- Zapisałem się na Arenę Śmierci - powiedział po raz drugi młodzieniec, ale już jakby mniej pewnie.

- Co?! Ty?! Przecież Ty nie wiesz, którą stroną się trzyma szpadę.

- Ostrą - stwierdził odruchowo Antonio.

- "Trzyma", głąbie. Pytałem, którą stroną się trzyma. Wiem, że zawsze pytam, którą stroną się uderza, ale dzisiaj zapytałem inaczej. Chyba cię Myrmidia opuściła zabrawszy ze sobą wszystkie szare komórki jako świtę. Nie pójdziesz na żadną Arenę.

- Ale ja chcę! - zatupał Antonio Młodszy. Dziadek potrafił go zirytować jak mało kto swoim asekuranckim ględzeniem. - Zresztą i tak już podpisałem papier, że pojadę.

Mistrz westchnął i podszedł do ściany. Wydobył z pochwy przepiękną szpadę, o którą dbał jak o kawałek siebie i wycelował w kierunku wnuka, stając bokiem do niego w pozycji szermierczej.
- Daję ci jedną szansę na udowodnienie mi, że się nadajesz. Musisz tylko dotknąć mnie stalą.

Młodzieniec błyskawicznie sięgnął po broń i dobywszy szpady, zamłynkował. Ostrze opisało w powietrzu syczącą ósemkę migocząc jak żywe srebro. Dziadek podszedł o krok i nie czekając na nic szczególnego wytrącił wnukowi broń z ręki. Potem westchnął i ukrył twarz w dłoniach, nie mogąc patrzeć jak wnuk szuka swojego oręża pod łóżkiem.

- Ja pójdę - oświadczył nagle. - Nie połapią się, bo też jestem Antonio Ramirez. Masz szczęście, durniu, że rodzice dali ci imię na moją cześć. Nie przynosi mi to specjalnie chluby, biorąc pod uwagę, twoje mało imponujące umiejętności w czymkolwiek, ale jest jeszcze dla ciebie nadzieja. Pojedziesz ze mną i będziesz się uczył na Arenie w sposób całkowicie dostosowany do twoich możliwości, czyli patrząc jak twój dziadek pracuje. A teraz idź mi załatwić mojego ulubionego byka. Przyda mi się Brzydal, albo Zoro. Tylko, na bogów nie zrób tym razem po drodze czegoś głupiego.

- Znakomicie! - ucieszyła się Babcia Ramirez. - Upiekę bułeczki i poczęstujemy innych zawodników! I będę ci kibicowała z trybun, jak kiedyś! An-to-nio! An-to-nio! Pamiętasz? To ja idę już kupić mąkę!

Rozradowana wybiegła z pokoju. Dziadek i wnuk gapili się jeszcze przez chwilę na zamknięte drzwi. Mistrz Antonio Ramirez machnął ręką zrezygnowany.
- W sumie i tak bym jej nie przekonał...
Ostatnio zmieniony 23 maja 2013, o 17:04 przez Naviedzony, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
MikiChol
Chuck Norris
Posty: 565
Lokalizacja: Poznań

Post autor: MikiChol »

Obrazek:
Obrazek

Imię: Boin Harnarson
Klasa: Krasnolud, Dowódca Rangersów (traktować jako Dwarf Thane)
Broń: Dwa jednoręczne topory
Zbroja: Średnia zbroja (kolczuga), Ciężki hełm, płaszcz
Ekwipunek: Obsydianowe wykończenie broni
Umiejętności: Nie Jedno Widział W Swym Życiu
Historia:

Obóz zajmował całą dolinę. Wokół namiotów z ludzkich oraz krasnoludzkich skór, przechadzali się orkowie i ich mniejsi kuzyni – gobliny. Obszar na obrzeżach pokrywał las prowizorycznych szałasów. Pomiędzy nimi leżały wielkie kupy odpadów. Zajmujący się swoimi sprawami zielonoskórzy nie przejmowali się, dobiegającym z nich, smrodem.
Ukryty w gęstej trawie, na pobliskim wzgórzu Boin nawet stąd czuł swąd unoszący się nad całym obozem. Wokół leżące jak on w zaroślach lub kucające za drzewami czekały na rozkaz krasnoludy z jego oddziału. Jako zwiadowcy dawi mieli za zadanie zlustrować ilość wrogów oraz trochę ich poszarpać przed ostateczną bitwą. Zacisnął mocniej palce na trzonkach toporów i po raz kolejny uważnie przyjrzał się obozowisku. Wyglądało na to, że czekała ich ciężka przeprawa. W tym miejscu już zebrało się około tysiąca orków, a z Mrocznych Ziem wciąż nadchodzili następni. Niewiele dzieliło miejscowego Herszta by wypowiedzieć kolejne Waaagh. „Z taką hordą sobie nie poradzimy” pomyślał „Powinniśmy jak najszybciej wracać aby przynieść innym wieści”. Mimo to nie mógł się jakoś zmusić by powstać. Tą potęgę zła trzeba było zniszczyć nim na dobre urośnie w siłę. Jeśli będą za bardzo zwlekać, może być na to za późno.
Dowódca zwiadowców ostatni raz zlustrował teren pod nimi i podjął decyzję. Następnie zamienił kilka słów ze swoim zastępcą Gordinem, wyjaśniając mu plan.
Chwilę później był już na dole, razem z grupą najlepszych wojowników, chowając się tuż pod nosem orczych wartowników. Odczekał aż z niedalekiego krańca obozu dobiegnie szczęk broni i ryki zielonoskórych, który przyciągnie znudzonych strażników. To reszta oddziału zaatakowała chcąc zwabić jak najwięcej nieprzyjaciół. Boin miał nadzieję, że nie dadzą się wciągnąć w walkę z całą armię i zgodnie z planem w odpowiednim momencie się wycofają, gubiąc orków w lesie i na mokradłach. To powinna dać im potrzebny czas.
Gdy z zasięgu wzroku zniknęli zielonoskórzy, Boin z towarzyszami ruszył szybko, ale ostrożnie przez obozowisko. Tak jak podejrzewał większość orków skuszona perspektywą bitki upuściła posterunki. Spotykane po drodze gobliny były błyskawicznie, z wprawą weteranów zabijane. W końcu bez przeszkód dotarli do wejścia do „wewnętrznej”, złożonej z namiotów, części i schowali się w najbliższym szałasie. Dalszy fragment planu przewidywał, że Herszt przyjdzie sprawdzić co skłoniło połowę jego hordy do zniknięcia z pozycji. W tym momencie mieli na niego napaść i zabić, pozbawiając armię bez przywódcy. Doprowadzi to do wewnętrznych walk o władze, które rozbiją jedność zielonoskórych oraz ułatwią ich dobicie.
Po kwadransie czekania, Boin zacisnął zęby. Mógł się pomylić i przyjdzie i oczekiwać na własną śmierć. Jednak w tym samym momencie drewniana brama otwarła się ukazując Wodza wraz ze świtą. Wielki, ciemnozielony ork przyjrzał się opustoszałemu obozowi i krzyknął coś po swojemu. Gdy nikt mu nie odpowiedział z wściekłym wyrazem na twarzy skierował się ku krańcowi szałasów. Tuż za nim powoli zamknięto wrota.
Oddział Boina ruszył cicho za nim. Gdzieś w połowie drogi dowódca dał znak do ataku. Sam zaszarżował prosto na Herszta. Liczba zdziwionych przybocznych szybko zmniejszyła się o połowę. Jednak ubrany w ciężką zbroję Wódz zdołał odbić oba topory Boina, po czym wyprowadzić kontratak. Krasnolud schylił się, ledwie unikając rembaka z czarnej stali. Ich bronie ponownie się zwarły z ogłuszając łoskotem, tarcia metalu o metal. Dawi nie zamierzał jednak wdać się w długie starcie siłowe. Nagle wyswobodził ostrza i przeturlał się obok nóg Herszta. Już za jego plecami, jak najszybciej wykonał obrót i uderzył. Topory przebiły zbroję wbijając się głęboko w zielone ciało. Ork wrzasnął z bólu, padając. Boin wyrwał broń i szybkim cięciem pozbawił adwersarza głowy. W tym czasie reszta krasnoludów poradziła sobie z gwardią Wodza.

Po pewnym czasie spotkali się zresztą oddziału w umówionym miejscu. Boin z zaciśniętymi zębami usłyszał o stracie dwudziestki wojowników w tym Gordina. „ Ich śmierć nie poszła na marne” pomyślał. W dole horda zielonoskórych już się podzieliła i walczyła o tytuł Herszta.
Wkrótce wrócili do swojego obozu. Jednak zamiast radosnego powitania zobaczyli wielkie pobojowisko. Wszędzie wokół walały się trupy krasnoludów przywalone szczuropodobnymi ciałami. W oddali dostrzegli smugi dymu.

* * *
Boin powoli otworzył oczy. Po raz kolejny przyśnił mu się powód, przez który opuścił Karak Azul. Mimo, że po powrocie do twierdzy, chcieli ogłosić go bohaterem, za przyniesienie ważnych wieści, odmówił czując, że to nie w porządku dla tych, którzy zginęli. Później ogarnięty poczuciem winy za śmierć pobratymców, opuścił warownie. Pozostała z nim jedynie garstka najwierniejszych towarzyszy. Razem wędrowali po całym świecie zatrudniając się jako najemnicy lub łowcy nagród. Nie do wiary, że minęło już sto lat.
Boin w zamyśleniu, potarł swoją, siwą brodę. Z biegiem czasu do jego kompanii przyłączyło się lub odeszło wielu krótkobrodych, żądnych przygód krasnoludów. Tylko jeden z nich dowiódł swojej lojalności i zasilił ich szeregi na stałe. Młody Farin przypominał mu jego samego z młodości – zapalczywy ale też pełen wrodzonego taktycznego geniuszu.
Po obejściu całego obozu i upewnieniu się, że wszystko jest w porządku, Boin powrócił do posłania. Miał nadzieję, że dalsza cześć nocy minie spokojnie.

* * *
W południe dotarli wreszcie do Nuln. Kompania wycieńczona trudami podróży, udała się do karczmy. Siedząc tam i popijając człowiecze szczyny, którzy oni nazywali piwem, Boin przejrzał swój ekwipunek. W torbie podróżnej jak zwykle po wyprawie, walały mu się różne graty – stare kielichy i monety zrabowane z jakiejś krypty oraz parę kamieni, które wpadły mu w oko. Wiedział, że dla wielu uchodzi za dziwaka ale nie dbał o to. Takie rzeczy przypominały mu o lecących latach, i że minie jeszcze trochę czasu zanim ujrzy dom. Oczywiście miał przy sobie jeszcze nieodzowne i wielokrotnie ulepszane topory. Wielu znamienitych kowali, których spotkał na swojej drodze dodawało coś od siebie tworząc prawdziwe, mordercze dzieło sztuki. Jednak to nie broń traktował z największym szacunkiem, ale hełm. Zrobiony przez jego ojca Harnara, na dwudzieste urodziny Boina, hełm był jedyną pamiątką po nim. Wykonany na styl tych noszonych przez Żelazne Bractwo, wielokrotnie uchronił zwiadowcę przed śmiercią. Niestety Harnar zginął podczas jednej z wypraw mających na celu odbicie Karak Osiem Szczytów.
Nagle ktoś przerwał rozmyślania Boina. Chłopiec jakich wielu na ulicy, niepewnie przystępował z nogi, na nogę chcąc zwrócić na siebie uwagę krasnoluda.
- Pan nazywa się Boin Harnarson? - wyjąkał
- Tak to ja – dawi obrzucił go uważnym spojrzeniem – masz coś dla mnie?
Chłopak bez słowa podał mu kopertę. Zwiadowca uśmiechnął się na widok znajomej pieczęci i przeczytał zawartość.
- A więc masz mnie do niego zaprowadzić – spytał podnosząc głowę znad papieru.
Posłaniec potaknął, więc Boin wstał i ruszył za nim. Minęli ulicę złotników i doszli do dzielnicy biedoty. Dzieciak zatrzymał się przed rozpadającym się magazynem.
- To tutaj. Ja nie mogę tam wejść.
Harnarson kiwnął głową i wszedł do budynku. Zgodnie z listem zatrzymał się na pierwszym piętrze. Tutaj ktoś powinien na niego czekać by wskazać dalszą drogę. Po chwili z jednego z korytarzy wynurzył się wysoki, muskularny mężczyzna. Jego twarz przecinała paskudna blizna. Pokazał krasnoludowi, że ma za nim iść i ponownie zniknął w przejściu. Po kilku zakrętach stanął wreszcie przed jednymi drzwiami.
- Szef cię oczekuję – powiedział – nie próbuj niczego głupiego.
Pokój musiał kiedyś być czyimś gabinetem. Całą przestrzeń zajmowało wielkie biurko i parę krzeseł. Na jednym z nich siedział Jednooki karzeł. Za nim leżało kilkanaście klatek z krukami.
- Więc to ty jesteś Łowcą Kruków – Boin spokojnie usiadł na siedzisku naprzeciwko, - dostałem od ciebie tyle zleceń ale mimo to nigdy się nie spotkaliśmy.
- No cóż – karzeł uśmiechnął się – muszę dbać o bezpieczeństwo i reputację, ale przejdźmy do rzeczy. Tam leży nagroda za ostatnie zadanie – zwiadowca dopiero teraz zauważył pękaty wór w kącie – Możesz ją wziąć i odejść. Mam jednak dla ciebie pewną propozycję. Wiesz coś o Arenach Śmierci?
- Wiem co to jest – krasnolud spojrzał na rozmówcę z zaciekawieniem – mów dalej.
- A więc niedługo odbędzie się kolejne takie wydarzenie i potrzebuję na miejscu kogoś doświadczonego. Problem w tym, że miejsce Areny jest szerzej nieznane, wiadomo tylko o miejscu zbiórki. Tam powinien czekać jakiś transport.
- Dlaczego ja, przecież masz własnych zaufanych agentów?
- Żaden nie jest odpowiedni do tego zadania – Łowca Kruków skrzywił się – potrzebuję by był to też wielki wojownik, a nie zwykły agent. Taki, który zwycięży tą Arenę. Widzowie raczej nie znajdą miejsca na tych okrętach.
Boin potarł w zamyśleniu brodę.
- Muszę się zastanowić
- Oczywiście – karzeł wstał – nie zapomni o swoim worku złota, gdy będziesz wychodził.


Trochę później Boin wyjaśnił swoim ludziom propozycję.
- To szaleństwo – Ragni brat zmarłego Gordina i zastępca dowódcy spojrzał po reszcie twarzy – to po prostu najprostszy sposób by się zabić ale jeśli zamierzać to zrobić, to jesteśmy z tobą – powiedział, a pozostałe krasnoludy poparły go chórem.
Potem w kwaterze Boin całą noc zastanawiał się nad tą sprawą. To była jego szansa aby odkupić winy i zyskać w oczach umarłych ale nie był pewien czy jest gotów na własną śmierć. W głębi duszy jednak już dokonał wyboru.
Nastepnego dnia oddzial ruszyl do Erengradu.
Ostatnio zmieniony 24 maja 2013, o 11:26 przez MikiChol, łącznie zmieniany 2 razy.

Awatar użytkownika
Mistrz Miecza Hoetha
Falubaz
Posty: 1011

Post autor: Mistrz Miecza Hoetha »

[Tego posta tu nie było]
Ostatnio zmieniony 23 maja 2013, o 20:17 przez Mistrz Miecza Hoetha, łącznie zmieniany 1 raz.
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

[ Tradycyjnie włączam się do gry :) Enjoy !]

- Hej, młody, tutaj !
„Młody” obejrzał się i ujrzał grupkę żołnierzy siedzących pod ścianą stajni. Poznawszy jednego z nich, uśmiechnął się i natychmiast udał się w tamtym kierunku.
- Ha ! Nareszcie żeś zmądrzał i poszedł do woja ! – Miecznik w lekko powgniatanym pancerzu wystąpił krok do przodu i uścisnął przybysza. Miał zarośniętą, szczerą mordę i wesołe oczy, które zapewne widziały już nieco wojny.
- Dobrze cię widzieć, kuzynie – Chudy i blady młodzieniec stęknął cicho w mocarnym uścisku krewniaka, ale nie dał tego po sobie poznać. Nie chciał się skompromitować przed innymi chłopakami z oddziału.
- Kurde, już dawno ci mówiłem, żebyś chrzanił studia i wstąpił do armii ! Teraz będziemy razem rozwalać łby tym brudasom z północy !
- Tak w zasadzie to skończyłem studia żeby wstąpić do wojska, Andreasie – Młodzieniec wymownie wskazał swój czarny strój i kapelusz z piórkiem – Skończyłem akademię w Nuln i teraz jestem legitymowanym inżynierem.
Andreasowi zrzedła mina i podrapał się z konsternacją po zarośniętym podbródku.
- Eeee, to znaczy że będziesz nikomu rozwalał łbów ? – Spytał z namacalnym wręcz rozczarowaniem w głosie.
Świeżo mianowany inżynier uśmiechnął się słabo.
- Teoretycznie to nie, ale będę rozrywał ich na strzępy za pomocą gigantycznych armat.
- Ej, to też fajnie ! – Andreas roześmiał się i obrócił kuzyna w stronę reszty żołnierzy – Chłopaki, to mój kuzyn Daniel. Jest, jak już usłyszeliśta, inżynierem. Daniel, oto Otto, Heinz, Hermann, Göring, Udo...
Przedstawianie „chłopaków” trwało dobre kilka chwil, a Daniel nie spamiętał nawet jednej trzeciej z ich imion. I tak zdawał sobie sprawę, że ta widza nie będzie mu do niczego potrzebna.
- No więc – Zaczął inżynier, kiedy uprzejmości stało się zadość – Niezłe szczęście, że cię tu spotykam, no nie ? Miałem jechać do waszej jednostki w Hargendorfie i tylko zatrzymałem się w tym miasteczku na nocleg, a tu proszę, wy przyszliście do mnie !
- Ano – Odpowiedział jeden z kumpli Andreasa, rosły mężczyzna z opaską na oku – Maszerujemy do Dietershafen, żeby się przegrupować. Biliśmy się z Norsmenami na wybrzeżu przez ponad pół roku i dopiero teraz stary hrabia Gausser postanowił nas zluzować. Po tym, jak straciliśmy ponad połowę ludzi !
- Jedną trzecią Udo, jedną trzecią... – Stary, siwy weteran uciął sobie sztyletem kwałek kiełbasy – Nie strasz dzieciaka wyimagowanymi stratami. Jak na pół roku walki z tymi wielkimi bydlakami w drakkarach to i tak niezły wynik.
- Powiedz to tym z naszych, których porąbali toporami, he he – Andreas zaśmiał się głupawo, prezentując zebranym braki w uzębieniu – No, wracając do ciebie. Pewnie będziesz służył w naszej przydziałowej baterii dział ?
- Owszem – Daniel skinął głową – Pod rozkazami mistrza Adelberta Neumanna.
- Mistrza ? Phi ! – Udo zrobił minę, jakby chciał splunąć – Stary zgred tylko majstruje przy tych swoich działach i drze mordę na każdego, kto choćby na nie spojrzy ! Co on myśli, że chcemy mu je specjalnie zepsuć ?
- Ekhem, Udo – Siwy weteran żujący kiełbasę spojrzał na żołnierza – Ale ty faktycznie mu je zepsułeś...
- Byłem pijany – Żołdak odburknął – Zresztą, to wszystko wina tej kulawej prostytutki i jej niedorozwiniętej siostry...
- Dobra, dobra, starczy – Daniel zamachał rękami, jakby chciał fizycznie odegnać paskudne widoki, jakie podsuwała mu wyobraźnia – Starczy o mnie. Powiem szczerze, że zdążyłem usłyszeć co nieco o waszych walkach na wybrzeżu. Mimo tego nadal nie wiem, kto jest dowódcą waszego oddziału. Pod kim służycie ?
Żołdacy spojrzeli po sobie, a na ich ogorzałych gębach zagościł rzadko spotykany wyraz nieskończonego szacunku, jaki tylko żołnierz może żywić do swojego wodza . Wpatrywali się tak jeden w drugiego, jakby nie mogąc się zdecydować, który z nich ma mówić. Siwy weteran szturchnął Uda, a ten z kolei wymamrotał parę niezrozumiałych słów.
- To ty naprawdę nie wiesz ? – Któryś z żołnierzy siedzących z tyłu w końcu przerwał niezręczną ciszę – Każdy żołnierz na wybrzeżu zna kapitana naszej kompanii !
- To mój pierwszy dzień w armii – zripostował Daniel – Niby skąd mam, do cholery, znać waszego dowódcę ?
- No właśnie, ćwoku, skąd ? –Andreas zganił kolegę o fachu, tak jakby jego ociężałość umysłowa kompromitowała cały oddział, jeśli nie kompanię – Daniel nie wie, to mu wytłumaczymy. Bo zaiste nie godzi się, aby nie znał tak wielkiego człowieka.
Inżynier spojrzał po żołnierzach, którzy kiwali głowami w znaku oczywistej aprobaty. Nagle poczuł się bardzo dziwnie, czując na sobie te wszystkie harde spojrzenia.
- Ekhem – Odkaszlnął – Skoro to faktycznie tak wielki i zasłużony człek, to chętnie o nim posłucham.
Andreas odchrząknął i zaczął opowiadać
- Nasz oddział jest częścią większej kompanii, która z kolei, razem z innymi, tworzy armię. Dowódcą owej kompanii jest nasz drogi kapitan Gerhard Eirenstern. To...
- Najlepszy człowiek jakiego znam – Wymamrotał Udo, odruchowo prostując się na baczność na dźwięk imienia swojego oficera.
Daniel podrapał się za uchem.
- To dosyć... szerokie określenie – Powiedział po chwili – Jakieś konkrety ?
- Kurna, widziałem, że ciężko ci będzie zrozumieć – Andreas westchnął – No dobra, młody, wyobraź sobie pierwszego lepszego imperialnego dowódcę.
- No przecie mówił, że nigdy nie służył w wojsku ! Nie ma pojęcia jak wygląda pierwszy lepszy dowódca ! – Ten sam żołnierz, którego Andreas wcześniej opieprzył za głupotę, dokonał werbalnej zemsty na kuzynie inżyniera.
- Kurwa, faktycznie – Andreas zafrasował się nieco, drapiąc się po zarośniętej mordzie – To może inaczej. Całą naszą Czwartą Norldandzką Armią dowodzi Jego Magnificencja Lord Generał Ludwig von Strassenkopf. Jak pewnie się domyślasz po tytułach, jest raczej ważną personą. Do tego stopnia, żę nigdy nie widziałem go na oczy.
- Bo nie wychodzi ze swojego namiotu – Żąchnął się Udo – Pewnie grzeje tam dupę przy palenisku i zajada się truflami, albo innym gównem...
- Ciszej, Udo – Siwy weteran, który od piętnastu minut męczył się z jednym kawałkiem kiełbasy, uspokoił młoszego kolegę – Za takie teksty mogą cię wychłostać pod zarzutem siania defetyzmu.
Udo ze zrozumieniem pokiwał głową, chociaż nie miał bladego pojęcia, czym był ten cały „defetyzm”.
- No więc – Andreas nie dał się wybić z wątku – Z uwagi na to, że jest nas siedem tysięcy chłopa, generał ma do pomocy w dowodzeniu trzech kapitanów. Gerhard Eirenstern jest jednym z nich.
- A co w nim takiego wspaniałego ? – Daniela męczył ten nabożny wręcz szacunek do tego całego Eirensterna, chciał więc w końcu poznać suche fakty świadczące o jego wspaniałości.
- A to, że w przeciwieństwie do tamtych gogusiów, co tylko bezpiecznie siedzą na koniach za liniami piechoty i wykrzykują rozkazy, on rozumie dolę żołnierza. Pomimo swojego wysokiego stopnia, zawsze stoi u naszego boku na pieszo, z mieczem w ręku, po kolana w błocie i krwi. Walczy ramię w ramię z nami, swoimi podwładnymi, bo rozumie, że na szacunek żołnierza należy sobie zasłużyć ! Wiesz jak to jest, kiedy twój przełożony stoi w szeregu obok ciebie i zagrzewa cię do walki ? Wtedy zapominasz, że jesteś tylko małym trybikiem w wojennej maszynie Imperium i naprawdę chcesz dać z siebie wszystko.
Daniel milczał, porażony nagłą elokwencją kuzyna. Andreas nigdy nie był szczególnie bystry ani wygadany, ale wychodziło na to, że gdy chciał, to potrafił.
- No wiesz, Andreasie, wielu dowódców walczy wraz ze swymi ludźmi. U krasnoludów to wręcz norma.
- Może i tak – Żołnierz pokiwał głową – Ale powiedz mi, ilu z nich jest równie oddanych sprawie co nasz kapitan ? On służy w wojsku od piętnastu lat, NIEPRZERWANIE. Żadnych przepustek, urlopów, zwolnień chorobowych...
- To my mamy takie ? – Szepnął Udo do siwego weterana. Stary żołdak wzruszył ramionami.
- ... i innego dziadostwa. Półtorej dekady ciągłej walki z wrogami Imperium. I co ty na to ?
- Faktycznie imponujące – Zgodził się Daniel – Ale...
- Powiem ci więcej – Kuzyn wszedł mu w słowo – Kapitan ani razu nie odebrał swojego miesięcznego żołdu. Kazał otworzyć sobie konto w krasnoludzkim banku i całe jego złoto leży tam do dziś.
- Po cholerę miałby to robić ?
- Pewnie nie potrzebował kasy na żałosne, niskie rozrywki, które tylko zakłócałyby przebieg jego patriotycznego obowiązku...
- Ta, jasne, a potem pewnie rozda cały majątek biedakom w Altdorfie i zostanie ubogim eremitą mieszkającym w jaskini.
- Młody – Andreas zrobił kwaśną miną – Ja mówię poważnie !
- To nie brzmi poważnie – Odpowiedział Daniel, ignorując groźne pomrukiwania żołnierzy za plecami kuzyna.
- Posłużysz sobie w naszej armii, to zobaczysz na własne oczy.
- Ekhem, tak w sumie to nie – Powiedział Udo z autentycznym smutkiem w głosie.
Chłopaki z oddziału znowu zaczęły mruczeć coś między sobą, od czasu do czasu spoglądając na Daniela.
- Kurna, prawie o tym zapomniałem – Kuzyn Daniela usiadł na snopku siana i zdjął skórzaną czapkę, bo słońce zaczęło nieznośnie grzać.
- O czym ? I dlaczego twoi kumple wyglądają, jakby się mieli rozpłakać ?
- No bo widzisz, kapitan Eirenstern... On...
- Zginął ? – Daniel poczuł się cholernie głupio, będąc świadom popełnione nietaktu.
Andreas spojrzał na niego jak na idiotę.
- O czywiście, że nie ! Kapitan nigdy nie dałby się zabić ot, tak ! Chodzi o coś innego. Dzisiaj rano, kiedyśmy to leczyli kaca przy studni na rynku, przyszedł z nami pogadać. Chciał się pożegnać, bowiem odchodzi ze służby.
- To wolno mu tak ? Po prostu sobie odejść ?
- Już skończyliśmy naszą kampanię na wybrzeżu, a pozatym zapisał się do wojska na ochotnika i już swoje przesłużył. Tak więc, nie było przeciwwskazań.
Daniel już chciał zapytać się o coś więcej, kiedy to kuzyn szturchnął go w ramię opancerzoną pięścią i pokazał palcem coś za jego plecami.
- O wilku mowa ! Lepiej się napatrz, młody, póki jeszcze możesz !
Inżynier odwrócił się, masując obolałe ramię i spojrzał w tamtym kierunku.
Błotnistą uliczką szedł kapitan Gerhard Eirenstern we własnej osobie, trzymając pod pachą swój oficerski hełm z piórkiem. Był wysokim człowiekiem słusznej postury, o gładko ogolonej twarzy i smoliście czarnych włosach ściętych na krótko. Miał na sobie płytowy, generalski pancerz noszący ślady niedawnej walki oraz płaszcz w kolorach Nordlandu, który ciągnął się za nim, zbierając błoto z ulicy. Szedł szybkim, żwawym krokiem, pozdrawiając mijanych po drodze żołnierzy.
- Cholera, mówił prawdę – Zestresował się Udo – Idzie w stronę ratusza, a tam zadekował się Strassenkopf ze sztabem ! Chce oficjalnie złożyć wymówienie.
- No to przesrane... – Siwy weteran westchnął z rezygnacją.
Miecznicy odprowadzili swego kapitana wzrokiem, nie mówiąc już ani słowa. Udo miał rację, Eirenstern faktycznie kierował się do ratusza i po chwili zniknął za ciężkimi, dębowymi drzwiami siedziby miejscowej administracji.
Daniel obejrzał się na kuzyna.
- Andreas, ty płaczesz ?
- Co ?! Ja... Nie, to po prostu Udo nie kąpał się od tygodnia i oczy mi łzawią. Prawdziwy żołnierz nigdy nie płacze, młody.

***

Jego Magnificencja Lord Generał Ludwig von Strassenkopf siedział przy biurku w głównej izbie ratusza, przeglądając stos oficjalnych papierów. Znajdowały się tam raporty zwiadowców, kwatermistrzów, plany łańcuchów zaopatrzenia oraz rozkazy hrabiego Nordlandu dotyczące rozmieszczenia jego sił. Wszystko to stanowiło lekturę na długie godziny, a Lord Generał jakoś niespecjalnie lubił czytać takie suche, sformalizowane dokumenty.
- Niech to szlag... – Zamruczał pod wąsem, sięgając po swoją drewnianą fajkę. Gdy sięgał po krzesiwko, usłyszał pukanie o drzwi.
- Wejść – Zakomendował, wypuszczając przy tym obłok dymu.
W wejściu stanął jego osobisty adiutant.
- Lordzie Generale, Kapitan Gerhard Eirenstern prosi o audiencję.
- Eirenstern ? Niby co on... A no tak, przecież słyszałem plotki. Niech wejdzie ! Przynajmniej odciągnie mnie na chwilę od tych cholernych papierów...
Adiutant zniknął w glębi korytarza i po chwili do pokoju wszedł Gerhard, skrzypiąc zbroją. Wyprostował się jak struna i zasalutował swemu dowódcy. Lord Generał machnął ręką.
- Spocznij, Eirenstern, spocznij... I usiądź proszę, nie krępuj się. Ludzie twojego formatu nie muszą stać w mojej obecności.
Kapitan zignorował komplement i zajął krzesło naprzeciwko Strassenkopfa, po drugiej stronie biurka. Nogawice jego pancerza nie zostały zaprojektowane do zginania się pod kątem prostym, więc musiał siedzieć z niezręcznie wyprostowanymi nogami.
Jego przełożony sięgnął po karafkę wypełnioną szkarłatną cieczą i dwa kryształowe kielichy.
- Napijesz się ze mną, kapitanie ?
- Z całym szacunkiem, ale normalnie nie piję podczas dnia.
Jak się okazało, było to pytanie retoryczne, bo Strassenkopf i tak nalał mu wina, nie słuchając odpowiedzi. Potem wziął kielich i upił łyk. Gerhard poczuł, że powinien zrobić to samo i również napił się odrobinę. Sądząc po smaku, za butelkę tego trunku można byłoby opłacić cały regiment halabardników.
Lord Generał rozsiadł się wygodniej w swoim fotelu.
- Domyślam się, po co tu przyszedłeś, kapitanie. Zakładając oczywiście, że plotki są prawdziwe – Zaczął, patrząc rozmówcy w oczy. Eirenstern nie spuścił wzroku.
- Obawiam się iż są prawdziwe, generale. Zaiste, zamierzam odejść ze służby.
Strassenkopf głośno wypuścił powietrze i jednym haustem dopił resztę swojego wina. Gerhard nawet nie drgnął.
- To... smutna wiadomość dla Nordlandzkiej armii. Jesteś jednym z naszych najlepszych oficerów, to żadna tajemnica. Jeśli wolno mi spytać, jakie są powody twojej decyzji ? Chyba, że inne pogłoski są prawdziwe i sam Imperator przekabacił cię do Altdorfskiej armii.
Kapitan zmusił się do słabego uśmiechu.
- To akurat zwykłe pomówienie. A nawet jeśli by tak było, to i tak bym odmówił.
- Zatem chętnie wysłucham prawdziwych motywów.
- Mój, jak to generał określił , „motyw’’ jest nad wyraz prosty. Najnormalniej w świecie znużyłem się wojaczką. Odłożyłem całkiem sporo pieniędzy, kupię sobie dom w jakimś dużym mieście i w końcu poznam normalne życie.
- „W końcu „ ?
- Wstąpiłem do wojska mając dwadzieścia lat, a przez następne piętnaście niestrudzenie walczyłem z wrogami Imperium. Tak jak mówiłem, niewiele wiem o świecie poza armią.
Lord Generał niespodziewanie nachylił się nad stołem, zbliżając się do Gerharda.
- Ale dzięki temu jesteś najlepszym z najlepszych ! Nawet ja nie mam tylu medali co ty ! Chcesz to tak po prostu odrzucić w mgnieniu oka ?
- Tak. Chcę. Mimo wrodzonej skromności uważam, że mi się należy.
Sądząc po jego minie, Strassenkopf odpuścił. Wstał z krzesła, a kapitan natychmiast poszedł w jego ślady.
- W takim razie pozostaje mi tylko życzyć ci szczęścia w nowym życiu, kapitanie Eirenstern – Po tych słowach generał wyciągnął do niego rękę, a Gerhard ją uścisnął.
- Dziękuję – Odrzekł z uśmiechem.
Strassenkopf z powrotem usiadł i przywołał do siebie adiutanta. Któremu kazał posłać po naczelnego kwatermistrza.
- Teraz kilka spraw formalnych. Jak pewnie się domyśliłeś, będziesz musiał oddać zbroję i oficjalny płaszcz. Miecz już sobie zatrzymaj, nie puszczę cię na trakt z gołymi rękoma. Poza tym, jako starszemu oficerowi przysługuje ci odprawa w wysokości dwóch miesięcznych żołdów. Wiem, że całe swoje złoto masz na koncie w krasnoludzkim banku, więc akurat będziesz miał trochę gotówki na podróż. Poza tym formalnie zachowasz swój stopień i odznaczenia, więć jeśli cię to bawi, nadal możesz nazywać siebie „kapitaniem”. To chyba wszystko.
Kiedy Strassenkopf przestał mówić, do pokoju wszedł adiutant z kwatermisztrzem. Następne kilka minut upłynęło na wypełnianiu dokumentów i różnorakich kwitów. Gerhard zdał swoją zbroję i płaszcz oraz przyjął mieszek ze złotem. Kiedy formalności stało się zadość, stanął przed Lordem Generałem w zwykłej, żołnierskiej tunice.
- No cóż, to chyba byłoby na tyle. Żegnam, generale Strassenkopf.
Po tym zasalutował, odwrócił się i już miał wychodzić.
- Eirenstern.
Kapitan odwrócił się i spojrzał pytająco na niedawnego przełożonego.
- Zawsze możesz wrócić, wiesz ? Kiedy tylko zechcesz.
Gerhard zmarszczył brwi i spojrzał Strassenkopfowi w oczy.
- Wiem. I Sigmar mi świadkiem, wrócę, kiedy Impierum znów będzie w potrzebie jak wtedy, podczas Burzy Chaosu. Imperator może na mnie liczyć.
Potem skinął głową zebranym i wyszedł.
Strassenkopf przez chwilę patrzył na zamknięte drzwi.
- Popatrz tylko, Gausser – Zwrócił się do adiutanta – Tak wygląda prawdziwy żołnierz i wzorowy obywatel Imperium ! Cholera, żebym ja tylko miał takich więcej...

***

Gerhard Eirenstern jechał galopem przez mroczny, leśny trakt, którym nawet najdzielniejsi obawialiby się podróżować. Jego oszalały z przerażenia koń pędził na łeb na szyję, nie zważając na panujące wokół ciemności. Od czasu do czasu blade światło Mannslieba przebijało gruby baldachim splątanych gałęzi, odrobinę ułatwiając orientację w terenie.
W tych rzadkich momentach Gerhard uważnie obserwował zarośla otaczające trakt z obu stron. Wtedy, pośród gęstych kolczatych krzewów widywał czerwone, świecące ślepia, przypatrujące mu się z nieskończoną nienawiścią. Eirenstern niezbyt się nimi przejmował, wiedział, że nie zrobią mu krzywdy.
Po kilkunastu minutach szaleńczej podróży przez ciemność Gerhard nareszcie wyjechał z lasu na otwartą przestrzeń. Zatrzymał konia, który zaczął bić pianę ze zmęczenia, i podziwiał dosyć niecodzienny krajobraz rozciągający się przed jego oczyma.
Znajdował się na gigantycznej leśnej polanie, mającej dobre dwa kilometry średnicy. Porastała ją wysoka trawa sięgająca mu do strzemion. Mimo tego Eirenstern wyraźnie widział przegniłe, spleśniałe belki, porozrzucane po okolicy razem z resztkami beczek, kół od wozów i przeróżnych narzędzi. Gdzieniegdzie dawało się zauważyć całe fundamenty niegdysiejszych domostw i budynków gospodarczych, teraz zredukowanych do kupki porośniętego mchem drewna. I wreszcie, po dokładniejszych oględzinach, Gerhard zauważył ludzkie kości.
Były rozrzucone po całej polanie tak samo jak ruiny drewnianych domostw. Leżały w różnych konfiguracjach, czasami z zardzewiałą bronią, czasem w resztkach odzieży. Ale nigdy nie były w komplecie; próżno było szukać pełnego szkieletu.
Eirenstern błyskawicznie wydedukował co tutaj zaszło. Dawno temu znajdowała się tu leśna osada, jakich wiele w gęsto zalesionym Imperium. Jej mieszkańcy żyli z tego, co udało im się wywrać bezlitosnej, pełnej niebezpieczeństw puszczy. I jak często bywało w takich przypadkach, puszcza w końcu upomniała się po swoje i po osadzie zostały spróchniałe szkielety. Zarówno ludzi jak i budynków.
Jednakże las i zasiedlające go istoty nie zniszczyły wszystkich śladów cywilizacji człowieka.
W samym środku polany znajdowało się wysokie wzgórze górujące nad normalnie płaską okolicą. Nawet z takiej odległości Gerhard zauważył kamienne nagrobki pokrywające całą jego powierzchnię i pojedyncza kryptę stojącą pośród nich.
Eirenstern uśmiechnął się gorzko, dostrzegając ponurą ironię losu. Jedyną rzeczą w tej osadzie, która przetrwała oblężenie ze strony zła mieszkającego lesie, był cmentarz.
Gerhard pośpieszył konia i skierował się właśnie tam. Nie było już sensu galopować tak szybko jak ostatnio, więc jego wierzchowiec starannie omijał pozostałości ludzkiego osiedla, od czasu do czasu tylko krusząc jakąś czaszkę.
Po chwili znaleźli się u podnóża cmentarnego wzgórza. Gerhard zuważył kilka innych koni uwiązanych do pojedynczego, pozbawionego liści drzewa. To go upewniło, że trafił w odpowiednie miejsce. Przejechawszy między nagrobkami, zsiadł z konia i poprowadził go za uzdę ku pozostałym. Nie wiązał go jednak, widział, że nie ucieknie.
Z ręką na mieczu, Gerhard skierował się ku krypcie. Oczywistym było, że właściciele tych wszystkich wierzchowców znajdowali się właśnie tam. Zaiste, oszlifowana płyta grobowca była odsunięta na bok, odsłaniając czarną nicość wnętrza krypty. Nie zwalniając, kapitan zagłębił się w mrok. Nie zapalając pochodni, zszedł po omacku po schodach prowadzących do katakumb. Gdy znalazł się na dole, doszły do niego echa krzyków, a na końcu długiego korytarza widać było niewyraźne światło.
Gerhard nareszcie odnalazł cel swej podróży.
Dobył miecza i ruszył ku światłu szybkim, żołnierskim krokiem. Jak zawsze przed bitwą, poczuł adrenalinę krążącą w jego żyłach. Zaczął oddychać szybciej, zaciskając dłonie na rękojeści swego imperialnego bastarda. Zbliżał się do źródła światła, mógł już rozróżnić poszczególne krzyki i klątwy. Kilkanaście króków później mógł już zobaczyć dziesiątki zakapturzonych postaci stojących tyłem do niego w dużej, podziemnej komnacie grobowca, wrzeszczących i wymachujących rękami. Słyszał również szczęk oręża i wściekłe, bojowe okrzyki. Jeszcze chwila i wejdzie w zasięg światła pochodni, a wszyscy zebrani w pomieszczeniu niechybnie go zauważą. Gerhard uniósł bastarda i...
Odrzucił go na bok.
Zaraz potem rozpiął pas z pistoletami i pochwą miecza i również upuścił go na ziemię. Potem ściągnął z siebie tunikę i koszulę, odsłaniając umięśniony, pokryty bliznami tors. Na koniec sięgnął do swojej sakwy i wydobył z niej zaiste makabryczny rekwizyt – połowę ludzkiej czaszki, a dokładniej rzecz ujmując, jej część twarzową bez szczęki. Powoli założył tą groteskową maskę na głowę, mocując ją przy pomocy skórzanych pasów. Ta groteskowa ozdoba miała ukryć jego prawdziwe oblicze przed nieodpowiednim wzrokiem.
Teraz był gotów.
Powoli wszedł do wielkiej sali. Niegdyś znajdowały się tu grobowce najbogatszych obywateli osady, które teraz rozbito i odsunięto na bok. Zaczął przeciskać się przez stłoczoną ciżbę zakapturzonych postaci, rozpychając się łokciami. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, wszyscy byli zbyt zaaferowani wydarzeniami w środku Sali. Po chwili nareszcie zauważono jego przybycie i zaczęto ustępować mu z drogi. Dzięki temu mógł zauważyć, że na środku komnaty dwóch mężczyzn pojedynkowało się na dwuręczne topory, wrzeszcząc jak opętani. Podobnie jak on, mieli odsłonięte torsy, ale nie nosili masek. Publiczność w szatach dopingowała ich głośno, radując się z przemocy i rozlanej krwi. Wojownicy walczyli z dziką furią, okładając się toporami i wrzeszcząc wyzwiska i klątwy. Ich brodate twarze wykrzywiała trudna do pojęcia nienawiść i pogarda dla przeciwnika. Ci ludzie chcieli się pozabijać nawzajem i to możliwie szybko i brutalnie.
Gerhard zjawił się w idealnym momencie. Jeden z półnagich wojowników wykonał tytaniczny atak zza głowy, który z powodzeniem mógłby rozciąć jego przeciwnika od czubka głowy po same jądra. Ten jednak, czując, co się święci, w ostatniej chwili wykręcił się od śmierci w niezdarnym piruecie, unikając ostrza o włos. Wtedy ryknął i wyprowadził własne uderzenie. Jego adwersarz nie zdążył nawet odruchowo zasłonić się rękoma, kiedy jego głowa eksplodowała krwawymi ochłapami mózgu pod wpłypwem tej morderczej kontry. Cielsko zmasakrowanego woja ciężko zwaliło się na posadzkę, a zakapturzeni kultyści krzyknęli z uciechy. Walka była skończona.
Wtedy wszystkie spojrzenia, łącznie z przekrwionymi ślepiami zwycięskiego topornika, spoczęły na Gerhardzie. Zapadła ciężka, pełna napięcia cisza.
Wtedy jeden z kultystów wystąpił naprzód i przemówił do zakrwawionego wojownika.
- Piękna walka, Brellu. Zaiste, zasługujesz na swoją reputację bezwględnego mordercy.
Osiłek odwarknął coś w odpowiedzi.
- Ale jak widzisz – postać w kapturze kontynuowała, wskazując na nowoprzybyłego – Masz konkurencję. Wojowniku w masce, wystąp !
Gerhard Eirenstern, prawdziwy żołnierz i wzorowy obywatel Imperium, przykład dla swych ludzi i duma dowództwa, zrobił krok na przód i stanął pod ikoną Khorna, Boga Krwi. Kultyści stworzyli ją z setek kości zalegających w grobowcu i powiesili pod sufitem nad prowizoryczną Areną. Teraz ten ponury totem zbryzgany był krwią dziesiątek wojowników, którzy zginęli w tych katakumbach.
Kultysta, który odezwł się do Gerharda, zdjął kaptur. Zebranym ukazała się twarz naznaczona Piętnem Chaosu w postaci kilkunastu kościanych wypustek, okalających jego głowę na kształt jakieś spaczonej korony. Makabrycznie się uśmiechając, odwrócił się do milczącego tłumu.
- Bracia ! – Przmówił spokojnym głosem, przywodzącym na myśl łagodny powiew wiatru tuż przed morderczym huraganem – Nasze małe zawody dotarły do momentu, który możnaby nazwać finałem ! Ci tutaj walczyli niezależnie od siebie przez wiele miesięcy, aż w końcu spotkali się tutaj dzięki woli Mrocznych Bogów ! Wśród nas nie ma już wojownika potężniejszego od tej dwójki ! Teraz tylko muszą zmierzyć się ze sobą w walce o tytuł Wielkiego Czempiona. O ile oczywiście – Tu zwrócił się bezpośrednio do Brella – nasz przyjaciel zechce stoczyć dwa pojedynki pod rząd. Przelałeś dzisiaj dużo krwi, wszyscy zrozumiemy, jeżeli zechcesz odpocząć.
Rzecz jasna, po tak sformułowanym pytaniu nie było najmniejszych szans żeby wojownik zechciał zregenerować nadwątlone siły.
- Chcę tylko jego głowy ! – Warknął, wskazując na Gerharda zakrwawionym ostrzem topora.
Eirenstern tylko uśmiechnął się szeroko, co w połączeniu z jego szkieletową maską dało dość upiorne połączenie. Po chwili jakiś kultysta wręczył mu zakrwawioną topór jego nieszczęsnego poprzednika i wszyscy, łącznie ze zmutowanym mistrzem ceremonii, odsunęli się na względnie bezpieczną odległość.
- Dobrze więc ! – Wódz kultystów odezwał się zza pleców swoich ludzi – Zaczynajcie !
Brell zareagował w mgnieniu oka. Ze zwierzęcym niemal rykiem rzucił się na kapitana Nordlandu, waląc płasko toporem. Gerhard poszedł na konfrontację i sparował uderzenie. Wraże ostrze ześlizgnęło się po mokrym od krwi trzonku wybijając wojownika z rytmu, a kapitan, wykorzystując okazję, zamalował adwersarza pięścią w mordę. Ten tylko odchylił się do tyłu pod wpływem ciosu i błyskawicznie złożył się do gardy, bowiem Eirenstern już atakował zza głowy. Szczęk stali wypełnił podziemną kryptę, kiedy ostrza toporów zderzyły się ze wściekłą siłą. Wojownicy, zamiast odskoczyć od siebie, zaczęli walczyć na krótkim dystansie. Nie mogąc wziąć porządnego zamachu, okładali się nawzajem trzonkami i pięściami.
Brell, będąc dużo większym i silniejszym od Gerharda, odepchnął go o siebie uderzeniem barku i natychmiast zdzielił styliskiem topora w twarz. W normalnych warunkach twarz kapitana zmieniłaby się w kotlet mielony, ale na szczęście miał na sobie swoją szkieletową maskę. Ale nawet ona niemalże pękła na dwoje pod wpływem siły uderzenia i trzymała się kupy tylko dzięki skórzanym pasom. Gerhard musiał uważać, aby nie spadła mu z głowy. Miał za dużo do stracenia by ryzykować rozpoznanie, nawet w tak tajnym i kameralnym towarzystwie.
Brell uśmiechnął się drapieżnie i uderzył na wysokości brzucha kapitana, chcąc efektownie go wypatroszyć. Eirenstern jednak bez trudu odskoczył do tyłu. Lata walki w płytowym pancerzu robiły swoje. Jego przeciwnik nie miał zamiaru odpuścić i próbował zepchnąć go do defensywy serią zamaszystch, potężnych ciosów, przed którymi każdy inny człowiek cofałby się jak najdalej. Kapitan jednak w szybkim wypadzie gładko przeszedł pod zasłoną Brella i, zanim ten zdążył w ogóle zareagować, rąbnął go toporem w udo. Brodaty topornik ryknął bardziej ze wściekłości niż z bólu i machnął bronią na oślep. Gerhard wykręcił się od tego desperackiego uderzenia w wyjątkowo efektownym piruecie i gdy znalazł się w odpowiedniej odległości, wyprowadził potężny cios zza głowy. Brell, powodowany ślepą furią, rzucił się do przodu bryzgając krwią z rozciętęj tętnicy i, chcąc nie chcąc, wpadł prosto pod topór swego adwersarza.
Ostrze wbiło się głęboko w jego bark, zatrzymując się w dopiero okolicach mostka. Krzycząc i przeklinając, ranny brodacz upuścił swoją broń i chwycił obiema rękami nienawistny kawał żelastwa tkwiący w jego ciele. Gerhard, rozbawiony tym aktem skończonej desperacji, zamierzał ułatwić mu zadanie. Zaparłszy się nogą o jego brzuch, uwolnił swój topór potężnym szarpnięciem. Brell zatoczył się, krwawiąc z niewiarygodnej wręcz rany. Mimo tego ustał na nogach, podejmując ostatnią próbę ataku na kapitana. Zrobił krok do przodu, zostawiając zza sobą szkarłatną wstęgę płynów ustrojowych. Jego przepełnione nienawiścią serce nadal pompowało litry krwi, która wypływała obficie przez rany w udzie i barku. Szał bitewny kazał mu iść do przodu, wbrew przeciwnościom losu i ograniczeniom ludzkiego ciała. Jednakże, po paru sekundach nawet mistyczna furia Khorna musiała ustąpić zwykłej fizjonomii i Brell wykrwawił się na śmierć. Dopiero wtedy ugięły się pod nim kolana i padł martwy na podłogę.
Kultyści ryknęli z uciechy, wiwatując i krzycząc modlitwy do Mrocznych Bogów. Zmutowany kultysta wystąpił przed szereg swych sług, trzymając w ręku wymięty papier.
- Od początku wiedziałem, że się nadasz - Powiedział z upiornym uśmiechem.
- Nadam ? Na co ? - Gerhard upuścił topór na ziemię, patrząc rozmówcy w oczy.
W krypcie zapadła martwa, nomen omen, cisza.
- Na Arenę Śmierci, oczywiście...

***

- Podoba ci się ?
Gerhard patrzył na ciemnoszkarłatną, starannie wypolerowaną zbroję stojącą na drewnianym stojaku. Sądząc po pewnych charakterystycznych elementach konstrukcyjnych, przy jej tworzeniu luźno wzorowano się na standardowym Imperialnym pancerzu płytowym. Mimo tego zdawała się być nieco mniejsza i lepiej przystosowana do ciała indywidualnego użytkowania. Innymi słowy – była kuta na miarę.
Pancerz posiadał również hełm. Był raczej prostego projektu, z dwoma skośnymi szparkami na oczy i kratką ułatwiającą oddychanie.
- Nieźle – Gerhard odwrócił się do zmutowanego kultysty stojącego pod ścianą – Jak na spiskowców mieszkających na cmentarzu.
- Jest wśród nas kilku niezłych kowali – Mutant uśmiechnął się ciepło, a kapitanowi na ten widok zrobiło się niedobrze – Ta zbroja jest nagrodą na twoją półfinałową walkę sprzed kilku miesięcy. Wtedy nic nie dostałeś, a przecież ewidentnie zasłużyłeś.
- Nie walczę dla nagród – Gerhard odpowiedział zimno.
- Mroczni Bogowie zawsze nagradzają za wierną służbę. I karzą za niepowodzenia – Dodał po chwili przerwy.
Eirenstern zignorował zaowalowaną groźbę i przeszedł do rzeczy.
- Dobra, pogadaliśmy sobie, a teraz konkrety. Gdzie jest ta Arena Śmierci ?
- O cho, ktoś się niecierpliwi...
Kapitan wstał z krzesełka i podszedł do mutanta.
- Całe życie marzyłem, aby wziąć udział w Arenie i skrzyżować miecze z najlepszymi wojownikami świata. Teraz, gdy odszedłem z wojska, nareszcie mam na to czas, więc lepiej nie nadwyrężaj mojej cierpliwości i mów co wiesz !
Kultysta nawet nie zamrugał.
- Dobrze, ale za chwilę, kiedy przybędą moje sługi. Pozwolisz, że zadam ci pytanie ?
Gerhard wypuścił głośno oddech i z powrotem usiadł na stołku.
- Pytaj – Rzekł z niechęcią.
- Dlaczego zakamuflowany wyznawca Khorna – Mutant zaczął przechadzać się wzdłuż pomieszczenia – Zrezygnował ze służby w wojsku ? Przecież w armii wrażeń miałeś pod dostatek, nie musiałeś nawet zbyt często wpadać na nasze małe zawody.
- Widać, żeś nieobeznany w sprawach wojskowych – Kapitan zmierzył kultystę lodowym spojrzeniem – W armii działa się wspólnie. Halabardnicy walczą w formacji, muszkieterzy strzelają salwami, a to wszystko koordynowane jest przez dowódców, takich jak ja. Zwycięstwo jest osiągane wspólnym trudem i nie ma tam miejsca dla indywidualnej chwały, takiej, jaka cieszyłaby Khorna.
Kultysta powoli pokiwał głową.
- Tak, tak... To ma sens. Ale jestem pewien, że miałeś też inny, bardziej osobisty powód, czyż nie ?
Gerhard spojrzał na niego i zastanowił się, czy jego odrażająca mutacja pozwalała mu czytać w myślach.
- Masz rację – Odpowiedział po dłuższej chwili – Był inny powód.
- Słucham.
- Moim żołnierzom zawsze imponował fakt, że walczyłem razem z nimi, w pierwszym szeregu, zabijając wrogów z odwagą na którą oni nigdy nie mogli się zdobyć. Bo wiesz, imperialny żołnierz często walczy w defensywie. Broni siebie, ojczyzny, swego domu... Walczy o życie. Ja walczyłem, żeby zabijać. Tylko i wyłącznie. Nie mając nic do stracenia, nie czułem strachu. A gdy stawałem przed Czempionami Chaosu i wynaturzeniami Osnowy, Khorne obdarzał mnie swą furią, bym mógł przelewać ich krew w jego imieniu. Jak się domyślasz, z czasem te napady szału były coraz dłuższe i intensywniejsze. Tak więc teraz był najlepszy moment, aby wycofać się z wojska. Jeszcze kilka tygodni i moje zachowanie zdradziłoby że...
- Jesteś zdrajcą ? Heretykiem ? Kultystą Chaosu ? – Mutant wypluwał z siebie te słowa z perwersyjną wręcz przyjemnością.
- Nigdy nie działałem na szkodę Imperium ! – Eirenstern podniósł głos - Korzystałem z łaski Khorna tylko i wyłącznie w korzyści mojego kraju ! Nie nazwałbym tego zdradą, jeśli już, to tylko ideologiczną.
- Dla Inkwizycji to żadna różnica, przecież wiesz. No, ale dość już o tym. Słyszę, że moje sługi już nadchodzą.
Faktycznie, po chwili do pomieszczenia weszło dwóch kultystów. Każdy z nich trzymał pochwę z mieczem. Gerhard zmarszczył brwi. Wódz kultystów zauważył jego konsternację.
- Wygrałeś finał naszej małej areny – Przypomniał – Należy ci się jakaś specjalna nagroda.
Kapitan zrobił krok i złapał za rękojeście obu mieczy. Wyciągnął je bardzo, bardzo powoli.
- Te miecze... – Wyjąkał – Nie zostały wykute ludzką ręką. Krasnoludzką ani elficką też nie. Poznałbym.
To prawda. Wprawdzie o kowalstwie nie miał bladego pojęcia, ale na broni to znał się jak mało kto. Widywał setki mieczy wszystkich nacji świata na polach niezliczonych bitew, w których przelewał krew. Ale oręż, który właśnie trzymał w rękach, był inny.
Bliźniacze miecze były raczej krótkie, miały mniej niż pół metra długości i były dosyć szerokie. Wykuto je z dziwnego, ciemnożółtego metalu, który błyszczał w świetle pochodni. Rękojeści zostały wyrzeźbione z kości jakiegoś zwierzęcia, pewnie mamuta albo czegoś w tym rodzaju. Co więcej, same ostrza zostały pokryte cienką warstwą smoliście czarnego materiału. Wystarczyło tylko na nie spojrzeć by przekonać się, iż były potwornie wręcz ostre.
Kapitan odsunął się na bok i wykonał kilka próbnych ciosów. Obie bronie świetnie leżały w rękach i przecinały powietrze z głośnym świstem. Wprawdzie Gerhard nigdy wcześniej nie walczył dwoma mieczami naraz, ale przy odrobinie treningu bez trudu nadrobi zaległości.
- Skąd je macie ? – Spytał kultystów, nie odrywając wzroku od swej nagrody.
- Podczas Burzy Chaosu wielu znamienitych Czempionów zginęło na tej ziemi, zostawiając po sobie wiele potężnych artefaktów – Mutant zabrał się za wyjaśnienia - Te akurat gladiusy należały do potężnego Kurgana, który używał ich przeciwko twoim rodakom. Niestety, był przesadnie wręcz brawurowy i zwykł walczyć bez zbroi. W pewnej bitwie, gdy szarżował na okopy z imperialnymi działami, jakiś inżynier zabił go jednym strzałem w serce.
Gerhard uśmiechnął się i puknął głucho w metalowy napierśnik jego nowej zbroi.
- Właśnie dlatego wolę mieć na sobie warstwę porządnej, imperialnej stali. Nie chcę zginąć od przypadkowej kuli. A co do mieczy, to zaiste wyjątkowy dar. A teraz możemy już przejść do Areny Śmierci ?
- Naturalnie – Kultysta skinął głową i jego słudzy odeszli – Chociaż nie ma co tu dużo opowiadać. Powinieneś udać się do Erengradu, z tego co zrozumiałem to wojownicy z całego śwata zbierają się właśnie tam. Potem rób co chcesz.
- Dobrze więc. Wyruszę jutro z samego rana. Stąd na wybrzeże dojadę przed południem, a statki do Erengradu pływają praktycznie co godzinę, więc jutro wieczorem będę już pił kislevską wódkę. Mogę się przespać gdzieś w tych katakumbach ?
- Oczywiście. Każę też przynieść ci piwo i strawę, ot tak, na dobranoc.
Eirenstern pozdrowił mutanta skinięciem głowy i ruszył do wyjścia.
- Gerhardzie...
Kapitan przystanął na chwilę.
- Zadowól Khorna. Walcz, żeby zabić.
- Jak zawsze, kultysto. Jak zawsze.




Gerhard Eirenstern, Khorne Chosen (technicznie rzecz biorąc)
Broń: Dwa gladiusy
Zbroja: Ciężka, ciężki hełm
Ekwipunek: Obsydianowe wykończenie broni
Umiejętność: Naznaczony bliznami
Ostatnio zmieniony 23 maja 2013, o 22:02 przez Chomikozo, łącznie zmieniany 4 razy.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

Awatar użytkownika
Naviedzony
Wielki Nieczysty Spamer
Posty: 6354

Post autor: Naviedzony »

[Ilu elfów... :shock: ]

Awatar użytkownika
Matis
Szef Wszystkich Szefów
Posty: 3749
Lokalizacja: Puławy/Wrocław

Post autor: Matis »

[ Mamy:

3 elfy
1 dark elf
1 minotaur
1 wompierz
2 krasnoludy
2 ludzi ( 1 zły)
Razem 10 postaci]
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

Awatar użytkownika
Kordelas
Masakrator
Posty: 2255
Lokalizacja: Kielce

Post autor: Kordelas »

Też właśnie zauważyłem natłok elfów :) ale na szczęście jest jeszcze jeden dwarf ,będzie z kim pić :D
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!

Awatar użytkownika
Chomikozo
Chuck Norris
Posty: 598

Post autor: Chomikozo »

Kordelas pisze:Też właśnie zauważyłem natłok elfów :) ale na szczęście jest jeszcze jeden dwarf ,będzie z kim pić :D
No wiesz, jedziemy do Kislevu, więc i tak miałbyś z kim pić :)
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.

ODPOWIEDZ