ARENA ŚMIERCI NR 35 -Forteca Bogów
ARENA ŚMIERCI NR 35 -Forteca Bogów
Nadchodził wieczór. Słońce chyliło się ku zachodowi nad Porto Fino. Pomarańczowe refleksy odbijały się od wód zatoki, jaskółki krzyczały ile sił w małych płucach, łapiąc muszki tuż nad wodą. Rybacy po pełnym pracy dniu zwijali sieci i ciągnęli tłumami do tawerny, by z przyjaciółmi zjeść i osuszyć kufelek piwa.
Z okien jednego z licznych kamiennych domostw wyglądał sędziwy człowiek. Jego łysiejącą głowę pokrywały nieliczne białe włosy, jego dumną niegdyś brodę stanowiło teraz kilka dłuższych pasm. Skóra zmarszczyła się i pożółkła, ręce miał poplamione inkaustem, pokryte plamami wątrobowymi. Odwrócił się, wyrwany z zamyśleń pukaniem do drzwi. Grunladi Biały Kruk, bo tak się ten człek zwał doskonale wiedział kto nadchodził. Pokuśtykał powoli do wejścia i wpuścił gościa. Był to wysoki mężczyzna, znacznie przewyższający tutejszych mieszkańców, o muskularnej, pomnikowej wręcz budowie ciała. Miał ciemne, przystrzyżone na jeża włosy i zielone oczy. Przybysz powitał Grunladiego skinięciem głowy, unikając jego pytającego spojrzenia.
-Byłeś u niej? –rzekł Biały Kruk.
Mężczyzna stanął przy oknie, rzucając okiem na nadmorską willę w oddali. Ognień w jego oczach na chwilę przygasł.
-Nie. Nie mam tam czego szukać. –odpowiedział w końcu.
-Powinieneś ją odwiedzić. Na pewno ucieszyła by się. –odparł stary, powstrzymując atak kaszlu.
Przybysz milczał. Podszedł do kominka i dorzucił drwa do dogasającego płomienia, który znów wesoło zatańczył na suchych szczapach.
-To już tyle lat…-szepnął
Grunladi westchnął, podchodząc do pulpitu, gdzie leżała gruba księga o pustych stronicach, oświetlana płomieniem świecy.
-Tak... A ja zamierzam to opisać. Tą jedną rzecz chcę zrobić przed upragnionym spoczynkiem. Bogowie byli mi łaskawi, pamięć nie stępiała mi ani trochę! –uśmiechnął się stary człek. Jego towarzysz odwzajemnił uśmiech, lecz nieznacznie, niemal niezauważalnie.
Grunladi zanurzył gęsie pióro w inkauście.
Zaczęło się…-szepnął
Potem słychać było skrobanie pióra o pergamin, a Biały Kruk przystawał na chwilę, potrząsając głową, czasem uśmiechając się, a czasem roniąc łzę. Jego towarzysz stał patrząc w ogień.
***
Wiele lat wcześniej
Było koło północy, gdy zakapturzona postać przemierzała uśpione Middenheim. Było zimno, lekki mróz chwycił ziemię, lecz nie było śniegu. Postać co chwilę oglądała się w poszukiwaniu nieobecnych ciemiężycieli, po czym odczekawszy chwilę przekroczyła progi karczmy „Pod Lisem”. W środku było niewielu gości, jeszcze mniej było trzeźwych. Przybysz poprosił o kufel piwa i zajął miejsce przy stoliku grubszego jegomościa o prostych, skromnych szatach, bez żadnych ozdobników, lecz wprawne oko rozpoznałoby drogą, solidną tkaninę i poznałaby, że gość do ubogich nie należy. Przybysz zdjął płaszcz i powitał siedzącego.
-Witaj. Jak zdrowie? –powiedział tamten, nie przerywając jedzenia.
-Nie można narzekać. Coś bym znalazł, lecz póki siedzę tu, daleko na północ od zarazy… -sapnął przybysz, wciąż mając rumiane policzki od zimna.
-Tak, cała ta epidemia… okropne. Tilea, Estalia, Bretonia… Ludzie mówią, że południowe rubieże Imperium również są objęte. –stwierdził gruby jegomość.
-Ceny zboża idą w górę jak szalone, ryby niemal zniknęły ze sklepów, a tkaniny… Niedługo nie będzie się w co ubrać Declan. –stwierdził ożywionym głosem przybysz.
Gruby kupiec nazwany Declanem przewrócił oczami. Epidemia znacznie odbiła się na jego interesach, a na dodatek urzędnicy myto podnieść chcieli.
-Przynajmniej mamy spokój na północnej granicy Markusie. –przełknął kęs Decla. -Po raz pierwszy od bardzo dawna. A z tytułem barona nie trzeba płacić tyle podatków, prawda?
Markus umilkł na chwilę. Upewnił się, że nikt nie podsłuchuje, po czym rzekł ściszonym głosem:
-Tyle, że nasz przyjaciel zdziera z nas równo, a ode mnie chce jeszcze wpływów i kontaktów.
-Zwariował na punkcie tej Areny. Ciągnie tyle kasy, że na całą armię starczy. –skrzywił się Declan, sięgając po kufel.
-Usłyszał głos z…. wiesz skąd. Poza tym, to czym obdarzą nas bogowie przyćmi swoim blaskiem całe twoje złoto. I moje z resztą również. Al…
-Ciiiii….-syknął kupiec. –Wiem co mówi szef, a właściwie jego wysłannik, bo on sam nigdy się nie pokazuje. Nawet nie wiem, czy faktycznie istnieje. Może to tylko dym w oczy, a władze sprawuje grupa ludzi?
-To nieważne. Zawodnicy przybędą niedługo do Middenheim, mają tu zabawić kilka dni, zanim ruszymy w góry. Zgadnij na czyj koszt. –rzucił niechętnie baron.
-Przez podstawionych ludzi oczywiście? –spytał kupiec.
-Oczywiście. –Markus uniósł kufel w górę- Za powodzenie operacji.
Gliniane naczynie stuknęły się w powietrzu.
Wyglądający na znudzonego karczmarz spojrzał teraz porozumiewawczo na jednego z leżących pod stołem gości. Tamten spojrzał na niego zupełnie przytomnie i mrugnął. Gruby i wyglądający na ociężałego umysłowo właściciel przybytku udał się na zaplecze. Pora było napisać raport dla Czarnego Zamku.
Witam wszystkich na kolejnej odsłonie Areny Śmierci! Tym razem to ja będę miał przyjemność prowadzenia turnieju, postaram się, byście zapamiętali ją pozytywnie.
Szykujcie więc klawiatury, rozgrzewajcie palce i zaczynamy!
W celu zgłoszenia na Arenie swojego udziału należy podać informacje o swojej postaci w taki sposób, w jaki zapisano to poniżej:
-Imię postaci
-Informacje dotyczące tego, kim jest Twój Bohater-(dla przykładu, Empire Captain, Dwarf Thane)
-Broń
-Zbroja lub jej brak, wliczając hełmy, tarcze i opancerzenie wszelakie.
-Ekwipunek, wybierany z listy Ekwipunku.
-Umiejętności specjalne, wybierane z sekcji Umiejętności, Mutacje, Piętna itp.
-Historia Postaci, Jest to punkt najważniejszy i decydujący, jak najbardziej obowiązkowy. Miksturki czekają na trzy najciekawsze pomysły.
-Limit graczy wynosi 16. Każdy gracz może wystawić tylko jedną postać.
-Na koniec każdego etapu będą przyznawane relikwie (gracz wybiera którą) za najciekawszy i klimatyczny roleplay.
Zasady podstawowe:
- Każdy może zgłosić jedną postać.
- Postać może być przedstawicielem dowolnie wybranej myślącej (tych lepiej, i tych trochę gorzej, bo zapis sugeruje, że nie można brać np. orków ) rasy z uniwersum Warhammera.
- Każdy zawodnik startuje z wybraną z listy oręża bronią. Mamy dwie ręce do wykorzystania (chyba, że bogowie byli łaskawi ). Możliwe jest posiadanie do dwóch broni jednoręcznych, lub jednej dwuręcznej. Broń zasięgowa nie będąca ekwipunkiem zajmuje jedną rękę. Czarowanie zajmuje jedną rękę, chyba, że używamy kostura, czy kija- wyjątki rasowe niżej.
-Tarcza zajmuję jedną rękę.
- Na Arenę nie zgłasza się lordów z żadnej z ras. Są zbyt dumni i zajęci niszczeniem/ratowaniem świata by bawić się w coś tak małostkowego.
Zasady dodatkowe:
Umiejętności przynależne do rasy są respektowane w pełnej rozciągłości.
- Magowie posługują się jedną domeną (chyba, że zaznaczono inaczej), którą wybierają spośród dostępnych ich rasom domen magii. Każdy mag na potrzeby walki na Arenie zna jedno zaklęcie ofensywne i jedno defensywne. Siła i skuteczność tych zaklęć różnią się w zależności od Umiejętności Specjalnych, Ekwipunku, Domeny oraz rasy maga. W razie nieopisania używanych zaklęć Mistrz Areny sam wymyśli coś klimatycznego.
- Postacie z zasadą „Jednoosobowa Armia” mogą wziąć dwa razy tyle oręża, co „normalnie”.
- Skinki, Skaveny, Niziołki, Gnoblary, Ludzie maści wszelakiej, Gobliny, Krasnolud Kultu Zabójców posiadają dodatkową Umiejętność Specjalną.
-Zabójcy skaveńscy i elficcy, mnisi ze świątyni Niebiańskiego Smoka, leśne elfy, wojownicy cienia oraz wiedźmy z kultu Khaina nie mogą nosić zbroi cięższych niż lekka.
-Saurusi-Weterani, Grobowi Książęta i łowcy czarownic nie mogą nosić zbroi cięższych niż średnia.
-Krasnoludzki Zabójca nie może mieć żadnej zbroi ani tarczy.
- Branchwraith nie używa broni ani zbroi ani ekwipunku. Posiadają za to 3 umiejętności do wyboru.
-Demony nie mogą wybierać broni ani zbroi. Rekompensuje im to możność wyboru dwóch Umiejętności Specjalnych. Demony wszelkiej maści zawsze walczą za pomocą broni przypisanej (np. ostrze zarazy u herolda Nurgla, miecz ekstazy i bicz u herolda Slaanesha, piekielne ostrze u herolda Khorna).
- Gnoblary, Niziołki oraz Snotlingi z bazy zyskują umiejętność Niesamowite Szczęście.
-Skinki posiadają z bazy zasadę Truciciel.
-Czarni orkowie z bazy posiadają Jednoosobową Armię
- Demony zawsze posiadają piętno odpowiednie do ich pochodzenia od jednego z Bogów Chaosu
-Kapłani Sigmara nie wybierają drugiej umiejętności specjalnej. Zamiast tego mogą rzucać zaklęcia jak mag domeny światła, mimo używania dwuręcznego młota.
-Exaltedzi nie są traktowani jak ludzie i mają jedną umiejętność/mutację.
Oręż:
(Broń strzelecka wszelkiego rodzaju liczy się jako jedna broń jednoręczna)
(Umiejętność czarowania liczona jest jako jedna broń strzelecka)
Domyślnie każda postać wyposażona jest w kord (nie jest to sztylet!), którym walczy w razie utraty broni. W przypadku braku wybranej broni do walki wręcz postać używa tejże broni choć może walczyć kolbą albo tłuc łukiem, a ci, hojniej obdarzeni- broni naturalnej. Ci, którzy używają broni strzeleckiej, zajmującej dwie ręce mogą posiadać jedną broń jednoręczną (nie miecz półtoraręczny, nie włócznie i nie pazury bitewne)
Broń jednoręczna:
-miecz krótki
-miecz długi, półtoraręczny, bastard
-topór jednoręczny
-młot jednoręczny
-buzdygan
-włócznia (jest to wyjątkowa broń, po utracie tarczy staje się dwuręczną do końca walki, co zmienia styl walki i zasady)
-pazury bitewne
-kiścień
-cep bojowy
-tonfa
-proca (tylko hobbici)
-bicz
-sztylet
-dmuchawka z zatrutymi strzałkami (tylko skinki)
-pistolet (Tylko Imperium, najemnicy, skaveni-nie zabójcy i krasnoludy)
-Rapier
-Oszczep
-Szabla
-Szpada
-Koncerz
-Rembak (tylko orkowie)
-Kusza pistoletowa (Tylko Mroczne Elfy i Łowcy Czarownic)
-Kadzielnica Świętego Ognia (tylko Ludzie z Imperium)
-Podręczny miotacz ognia (tylko łowcy czarownic i krasnoludy wszelkiego rodzaju)
Broń dwuręczna:
-Miecz dwuręczny
-Topór dwuręczny
-Młot dwuręczny
-Morgensztern
-Halabarda
-Włócznia
-Kusza
-Muszkiet(tylko Imperium, najemnicy, skaveni nie-zabójcy i krasnoludy)
-Kij
-Łuk
-Katana
-Kostur bitewny (tylko dla magów)
-Okuta różdżka (tylko dla magów)
-Draich (tylko Druchii)
- Ostrza toporów na łańcuchu (tylko Doomseekerzy, tylko para)
- Kadzidło zarazy (tylko klan Pestilens)
-Wachlarz bojowy (tylko ludzie)
-Ognista Glewia (tylko Dawi Zharr)
-Blunderbuss (tylko Dawi Zharr)
- Topór Białego Lwa (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
-Mistrzowska Hochlandzka Eksperymentalna Rusznica (tylko Ludzie)
-Krasnoludzka Niezawodna Strzelba Dwulufowa (tylko Krasnoludy)
-Miotacz ognia piekielnego (tylko krasnoludy Chaosu)
-Mini-Miotacz Spaczo-Płomienia (tylko Skaveny)
-Halabarda Straży Świątynnej (tylko temple guardzi)
- Kula Fanatyka (tylko Goblińscy Fanatycy)
-Miotacz Ołowiu (tylko Ogry)
-Łuk Strażnika Polany (tylko Asrai)
Zbroje:
(Magowie oprócz magów chaosu i Asurów nie mogą nosić zbroi cięższej niż lekka)
Talizmaniczne Tatuaże (tylko Asrai i szamani dzikich orków)
Ceremonialna Szata (tylko kapłani i magowie)
Lekka zbroja
Średnia zbroja
Ciężka zbroja
Pełna Zbroja Płytowa (tylko Imperium)
Zbroja z Ilthimaru (tylko wysokie Elfy)
Zbroja z Gromrilu (tylko Krasnoludy)
Zbroja Chaosu (tylko Wywyższeni Wybrańcy i Krasnoludy Chaosu)
Tarcza:
-Żelazna Pięść (tylko Ogry)
-Puklerz (pozwala walczyć przy użyciu dwóch broni)
-Tarcza Średnia
-Tarcza Ciężka
-Hełm:
-Lekki (tudzież czapka, kawał szmaty, zapewniający minimalną ochronę)
-Średni (Łuskowy, Stożkowy etc.)
-Ciężki (Garnczkowy etc.)
Ekwipunek:
Poświęcone kule/strzały (wymaga broni strzeleckiej)
Anabolik
Amulet Błogosławieństwa Kuźni
Pierścień Protekcji
Gwiazda energetyczna (tylko dla magów)
Maska ochronna
Święty Oręż
Toporki do rzucania
Noże/Gwiazdki do rzucania
Bumerang (tylko dzicy orkiwie i lizardmeni)
Bomby zapalające
Bomby dymne
Paraliżująca Toksyna
Toksyczne petardy
Bugman XXXXXXX (tylko Krasnoludy- reszta zachlała by się na śmierć)
На посошок Oгровaя 160% (nie dla elfów, ludzi z Dalekiego Wschodu i jaszczuroludzi)
Obręcz Szybkości
Grzybek kapelusznik (tylko nocny goblin)
Pieczęć Czystości (tylko siły Ładu)
Sigil Zepsucia (tylko siły Zniszczenia)
Korzeń wielkiego dębu (tylko Asrai i Branchwraithy)
Lwi płaszcz (tylko Elfy Wysokiego Rodu)
Okular z górskiego szkła (tylko Krasnoludy)
Obsydianowe wykończenie broni
Wampiryczny Oręż
Mięso trolla (tylko gobliny)
Płaszcz Mrozu (tylko Norsmeni oraz Białe Wilki)
Lustrijskie zioło odurzające
Ametystowa biżuteria
Mistrzowska zbroja
Mistrzowska broń
Płaszcz z morskiego smoka (tylko Druchi)
Księga Tajemnic (tylko magowie)
Personalna Księga Krzywd (tylko Krasnoludy)
Narkotyk
Żałobne Ostrze
Czarka herbaty (tylko ludzie z Dalekiego Wschodu)
Spaczeniowe ostrze
Podręczne Kowadło Run (tylko Kowal Run)
Płonąca broń
Piekielny proch
Przeklęta broń
Runiczny Oręż (tylko Krasnoludy i Norsmeni)
Stymulant
Gwiazda Chaosu
Korona Z Czarnego Metalu
Trucizna Jadowa
Trucizna Czarny lotos
Iskra z ogona Fenika (tylko ElfyWysokiego Rodu)
Trucizna Mantikory
Płaszcz Strażnika Ścieżek (tylko Asrai i Wojownicy Cienia)
Woda Święcona
Wyostrzenie broni
Ząbkowane Ostrze
Kamień Świtu (tylko istoty z ras zaliczanych do Ładu)
Starożytny Zwój (tylko magowie)
Kule Morowego Wiatru (tylko Skaveny)
Chowańce:
(Każda postać ma prawo wziąć zamiast ekwipunku chowańca.)
(Chowaniec może polec w walce)
(Dla nieumarłych wszystkie chowańce niezastrzeżone dla innych ras mogą występować w "wersji nieumarłej" i są zawsze można je wskrzesić)
- Ptak
- Nietoperz
- Pies/wilk
- Białe Lwiątko (młody Biały Lew - tylko dla Elfów Wysokiego Rodu)
- Ulubiony Niewolnik (tylko dla Skavenów)
- Pajonk Przyjaciel Goblina (tylko dla goblinów)
- Gnoblar Ostrzegawczy (tylko dla ogrów i gnoblarów – jak zginie, to są jeszcze zapasowe )
- Chochlik/lalka manekin (tylko postaci na usługach Bogów Chaosu)
- Nurgling (tylko dla naznaczonych piętnem Nurgle'a)
- Dromeozaur (tylko Jaszczuroludzie)
- Wąż (Khemrijczycy i Arabowie)
- Słaby Goblin (tylko dla orków)
- Olbrzymi szczur (tylko Skaveni)
- Leśne liszko (tylko Asrai)
Specjalne Umiejętności:
Niekontrolowany Szał
Onieśmielający
Wytrawny Demagog
Wirujący Atak
Ekspert broni prochowej(tylko ludzie i krasnoludy)
Niezmącona Samokontrola (nie dla demonów i nieumarłych)
Błogosławiony przez Panią (tylko Bretończycy)
Honor i Cnota (tylko ludzie i Asurowie)
Berserk
Błogosławiony przez Duchy Lasu (tylko Asrai i Branchwraith'y)
Wytrawny Taktyk
Mistrz Oręża
Obrońca Pokrzywdzonych
Chciwy
Kensai (tylko Najemnik, pochodzący ze Wschodu)
Kompletny Szaleniec
Dewota
Wybraniec Śmierci
A bramy piekielne go nie przemogą (tylko kapłani Sigmara i Urlyka)
Nie Jedno Widział W Swym Życiu
Celne Ciosy
Jezdem Wienkszy! (tylko orkiwie)
Wincyj Ciachu! (tylko orkowie)
Hycel
Narkoman
Jedność z cieniem
Jednoosobowa Armia
Żołnierz Od Dziesięciu Pokoleń (tylko ludzie)
Strzelec Doskonały
Skrytobójca
Końskie zdrowie
Odporny na magię
Naznaczony bliznami
Nieprawdopodobne Szczęście
Najlepszy przyjaciel chowańca
Tarczownik
Wilk Morski
Mork na naz paczy! Łalbo Gork! (tylko orkowie)
Sadysta
Łowca głów
Błyskawiczny Blok
Sprawny Kontratak
Tysiącletnie Wyszkolenie (Elfy maści wszelakiej, Dawi i Saurusi)
Chaos Niepodzielony
Fanatyzm
Socjopata
Wszechwiedzący (tylko magowie)
Zguba Demonów
Pewny chwyt
Zło wcielone
Skłonności Masochistyczne
Mroczny majestat (tylko siły Zniszczenia)
Świątobliwy mąż (tylko ludzie)
I choćbym szedł ciemną doliną… (tylko Imperium)
Zguba Śmiertelnych (tylko Nieumarli i Demony)
Łaska Bogów
Niekontrolowana Potęga (tylko magowie)
Błyskawiczny Unik
Kusiciel
Najgorszy koszmar (tylko nieumarli i Chaos)
Siła dwunastu ludzi
Treser chowańców
Góra która jeździ
Kontrola nad mocą (tylko magowie)
Zabić Słabych! (tylko siły Zniszczenia)
Mały ciałem, wielki duchem (Niziołki, Gnoblary, Gobliny i Skinki)
Rasista
Władca zwierząt
Truciciel
Prekognicja
Starożytny Władca (tylko Wampiry i Książęta Grobowców)
Zabójcza Klątwa (tylko Książęta Grobowców)
Dłoń Losu
Uwielbienie bólu
Intrygant
Kontakty z Półświatkiem
Omen
Syn Słońca, Brat Księżyca
Opętanie
Równie niebezpieczny, co głupi
Łowca Czarownic (tylko Ludzie)
Nemezis Nieumarłych (wszyscy oprócz nieumarłych)
Gladiator
Płomień Który Przynosi Zmiany
Odporny na choroby
Niewrażliwy na Ból
Sokole Oko
Mistrz Sztuk Czarnoksięskich
Medytacyjne Skupienie
Mentor
Wampirza Linia Krwi (tylko Wampiry zamiast umiejętności specjalnej):
- Necrarch
- Krwawy Smok
- Lahmia
- Strigoi
- Von Carstein
Święte lęgi (tylko jaszczuroludzie, zamiast umiejętności specjalnej)
-Soteka
-Quetzla
-Tzunkiego
-Choteca
-Tlazcola
-Huanchi
Mutacje: (zamiast umiejętności specjalnej, dostępne dla wszystkich )
Obrzydliwie Opasły
Śluzowate Ciało
Dodatkowe Kończyny
Druga głowa
Podmieniec
Spaczona Wola
Atawizm
Trująca Krew
Pasożytniczy Bliźniak
Podwojenie
Kamienna skóra
Głos Zagłady
Psychopatyczna Mizantropia
Płomienne Ciało
Potężne Rogi
Macki
Teleportacja
Skrzydła/Lewitacja
Kryształowe Ciało
Bestia o Tysiącach Oczu
Likantropia
Żywiciel Tysiąca Plag
Zawodzenie Banshee
Stalowe ciało
Odurzające Piżmo
Kły Jadowe
Oblicze Demona
Wywrócony na Wierzch
Ognisty Dech
Nienaturalny Refleks
Pożeracz Dusz
Syreni Śpiew
Wejrzenie Otchłani
Spaczenie Bezcielesności
Piętna Chaosu: (zamiast umiejętności specjalnej) :
- Piętno Khorna
- Piętno Nurgla
- Piętno Tzeentcha
- Piętno Slaanesha
Lista Uczestników:
1.Olfarr i Ulfarr Horkessonowie, Norscy łupieżcy
2.Galreth "Ostatni Szept" mroczny elf, asasyn
3.Aszkael o czarnym sercu, po tysiąckroć kroć przeklęty i błogosławiony, marionetka losu i ostrze bogów, Wywyższony wybraniec Chaosu Niepodzielnego
4.Drugni, Krasnoludzki Zabójca
5.Magnus von Bittenberg, Wielki Inkwizytor
6.Ygg, głodny Leśny Troll
7.Menthus z Caledoru, Smoczy Mag
8.Saito Kaneda, ronin
9.Nicolas z Manhi, bretoński rycerz
10.Kheltos, mroczny elf, asasyn
11.Farlin, WłamyHobbit/Łowca nagród, z zamiłowania Bard i hazardzista
12.Gahraz Rozum Morka Renka Gorka, Szaman Dzikich orków
13.Vahanian, mag z Athel Loren
14.Skrenq Szczurołap, mistrz mutacji klanu Moulder
15.Marr, wampir linii krwi Strigoi
16.Ulrich Argrend, Imperialny psychopata
Z okien jednego z licznych kamiennych domostw wyglądał sędziwy człowiek. Jego łysiejącą głowę pokrywały nieliczne białe włosy, jego dumną niegdyś brodę stanowiło teraz kilka dłuższych pasm. Skóra zmarszczyła się i pożółkła, ręce miał poplamione inkaustem, pokryte plamami wątrobowymi. Odwrócił się, wyrwany z zamyśleń pukaniem do drzwi. Grunladi Biały Kruk, bo tak się ten człek zwał doskonale wiedział kto nadchodził. Pokuśtykał powoli do wejścia i wpuścił gościa. Był to wysoki mężczyzna, znacznie przewyższający tutejszych mieszkańców, o muskularnej, pomnikowej wręcz budowie ciała. Miał ciemne, przystrzyżone na jeża włosy i zielone oczy. Przybysz powitał Grunladiego skinięciem głowy, unikając jego pytającego spojrzenia.
-Byłeś u niej? –rzekł Biały Kruk.
Mężczyzna stanął przy oknie, rzucając okiem na nadmorską willę w oddali. Ognień w jego oczach na chwilę przygasł.
-Nie. Nie mam tam czego szukać. –odpowiedział w końcu.
-Powinieneś ją odwiedzić. Na pewno ucieszyła by się. –odparł stary, powstrzymując atak kaszlu.
Przybysz milczał. Podszedł do kominka i dorzucił drwa do dogasającego płomienia, który znów wesoło zatańczył na suchych szczapach.
-To już tyle lat…-szepnął
Grunladi westchnął, podchodząc do pulpitu, gdzie leżała gruba księga o pustych stronicach, oświetlana płomieniem świecy.
-Tak... A ja zamierzam to opisać. Tą jedną rzecz chcę zrobić przed upragnionym spoczynkiem. Bogowie byli mi łaskawi, pamięć nie stępiała mi ani trochę! –uśmiechnął się stary człek. Jego towarzysz odwzajemnił uśmiech, lecz nieznacznie, niemal niezauważalnie.
Grunladi zanurzył gęsie pióro w inkauście.
Zaczęło się…-szepnął
Potem słychać było skrobanie pióra o pergamin, a Biały Kruk przystawał na chwilę, potrząsając głową, czasem uśmiechając się, a czasem roniąc łzę. Jego towarzysz stał patrząc w ogień.
***
Wiele lat wcześniej
Było koło północy, gdy zakapturzona postać przemierzała uśpione Middenheim. Było zimno, lekki mróz chwycił ziemię, lecz nie było śniegu. Postać co chwilę oglądała się w poszukiwaniu nieobecnych ciemiężycieli, po czym odczekawszy chwilę przekroczyła progi karczmy „Pod Lisem”. W środku było niewielu gości, jeszcze mniej było trzeźwych. Przybysz poprosił o kufel piwa i zajął miejsce przy stoliku grubszego jegomościa o prostych, skromnych szatach, bez żadnych ozdobników, lecz wprawne oko rozpoznałoby drogą, solidną tkaninę i poznałaby, że gość do ubogich nie należy. Przybysz zdjął płaszcz i powitał siedzącego.
-Witaj. Jak zdrowie? –powiedział tamten, nie przerywając jedzenia.
-Nie można narzekać. Coś bym znalazł, lecz póki siedzę tu, daleko na północ od zarazy… -sapnął przybysz, wciąż mając rumiane policzki od zimna.
-Tak, cała ta epidemia… okropne. Tilea, Estalia, Bretonia… Ludzie mówią, że południowe rubieże Imperium również są objęte. –stwierdził gruby jegomość.
-Ceny zboża idą w górę jak szalone, ryby niemal zniknęły ze sklepów, a tkaniny… Niedługo nie będzie się w co ubrać Declan. –stwierdził ożywionym głosem przybysz.
Gruby kupiec nazwany Declanem przewrócił oczami. Epidemia znacznie odbiła się na jego interesach, a na dodatek urzędnicy myto podnieść chcieli.
-Przynajmniej mamy spokój na północnej granicy Markusie. –przełknął kęs Decla. -Po raz pierwszy od bardzo dawna. A z tytułem barona nie trzeba płacić tyle podatków, prawda?
Markus umilkł na chwilę. Upewnił się, że nikt nie podsłuchuje, po czym rzekł ściszonym głosem:
-Tyle, że nasz przyjaciel zdziera z nas równo, a ode mnie chce jeszcze wpływów i kontaktów.
-Zwariował na punkcie tej Areny. Ciągnie tyle kasy, że na całą armię starczy. –skrzywił się Declan, sięgając po kufel.
-Usłyszał głos z…. wiesz skąd. Poza tym, to czym obdarzą nas bogowie przyćmi swoim blaskiem całe twoje złoto. I moje z resztą również. Al…
-Ciiiii….-syknął kupiec. –Wiem co mówi szef, a właściwie jego wysłannik, bo on sam nigdy się nie pokazuje. Nawet nie wiem, czy faktycznie istnieje. Może to tylko dym w oczy, a władze sprawuje grupa ludzi?
-To nieważne. Zawodnicy przybędą niedługo do Middenheim, mają tu zabawić kilka dni, zanim ruszymy w góry. Zgadnij na czyj koszt. –rzucił niechętnie baron.
-Przez podstawionych ludzi oczywiście? –spytał kupiec.
-Oczywiście. –Markus uniósł kufel w górę- Za powodzenie operacji.
Gliniane naczynie stuknęły się w powietrzu.
Wyglądający na znudzonego karczmarz spojrzał teraz porozumiewawczo na jednego z leżących pod stołem gości. Tamten spojrzał na niego zupełnie przytomnie i mrugnął. Gruby i wyglądający na ociężałego umysłowo właściciel przybytku udał się na zaplecze. Pora było napisać raport dla Czarnego Zamku.
Witam wszystkich na kolejnej odsłonie Areny Śmierci! Tym razem to ja będę miał przyjemność prowadzenia turnieju, postaram się, byście zapamiętali ją pozytywnie.
Szykujcie więc klawiatury, rozgrzewajcie palce i zaczynamy!
W celu zgłoszenia na Arenie swojego udziału należy podać informacje o swojej postaci w taki sposób, w jaki zapisano to poniżej:
-Imię postaci
-Informacje dotyczące tego, kim jest Twój Bohater-(dla przykładu, Empire Captain, Dwarf Thane)
-Broń
-Zbroja lub jej brak, wliczając hełmy, tarcze i opancerzenie wszelakie.
-Ekwipunek, wybierany z listy Ekwipunku.
-Umiejętności specjalne, wybierane z sekcji Umiejętności, Mutacje, Piętna itp.
-Historia Postaci, Jest to punkt najważniejszy i decydujący, jak najbardziej obowiązkowy. Miksturki czekają na trzy najciekawsze pomysły.
-Limit graczy wynosi 16. Każdy gracz może wystawić tylko jedną postać.
-Na koniec każdego etapu będą przyznawane relikwie (gracz wybiera którą) za najciekawszy i klimatyczny roleplay.
Zasady podstawowe:
- Każdy może zgłosić jedną postać.
- Postać może być przedstawicielem dowolnie wybranej myślącej (tych lepiej, i tych trochę gorzej, bo zapis sugeruje, że nie można brać np. orków ) rasy z uniwersum Warhammera.
- Każdy zawodnik startuje z wybraną z listy oręża bronią. Mamy dwie ręce do wykorzystania (chyba, że bogowie byli łaskawi ). Możliwe jest posiadanie do dwóch broni jednoręcznych, lub jednej dwuręcznej. Broń zasięgowa nie będąca ekwipunkiem zajmuje jedną rękę. Czarowanie zajmuje jedną rękę, chyba, że używamy kostura, czy kija- wyjątki rasowe niżej.
-Tarcza zajmuję jedną rękę.
- Na Arenę nie zgłasza się lordów z żadnej z ras. Są zbyt dumni i zajęci niszczeniem/ratowaniem świata by bawić się w coś tak małostkowego.
Zasady dodatkowe:
Umiejętności przynależne do rasy są respektowane w pełnej rozciągłości.
- Magowie posługują się jedną domeną (chyba, że zaznaczono inaczej), którą wybierają spośród dostępnych ich rasom domen magii. Każdy mag na potrzeby walki na Arenie zna jedno zaklęcie ofensywne i jedno defensywne. Siła i skuteczność tych zaklęć różnią się w zależności od Umiejętności Specjalnych, Ekwipunku, Domeny oraz rasy maga. W razie nieopisania używanych zaklęć Mistrz Areny sam wymyśli coś klimatycznego.
- Postacie z zasadą „Jednoosobowa Armia” mogą wziąć dwa razy tyle oręża, co „normalnie”.
- Skinki, Skaveny, Niziołki, Gnoblary, Ludzie maści wszelakiej, Gobliny, Krasnolud Kultu Zabójców posiadają dodatkową Umiejętność Specjalną.
-Zabójcy skaveńscy i elficcy, mnisi ze świątyni Niebiańskiego Smoka, leśne elfy, wojownicy cienia oraz wiedźmy z kultu Khaina nie mogą nosić zbroi cięższych niż lekka.
-Saurusi-Weterani, Grobowi Książęta i łowcy czarownic nie mogą nosić zbroi cięższych niż średnia.
-Krasnoludzki Zabójca nie może mieć żadnej zbroi ani tarczy.
- Branchwraith nie używa broni ani zbroi ani ekwipunku. Posiadają za to 3 umiejętności do wyboru.
-Demony nie mogą wybierać broni ani zbroi. Rekompensuje im to możność wyboru dwóch Umiejętności Specjalnych. Demony wszelkiej maści zawsze walczą za pomocą broni przypisanej (np. ostrze zarazy u herolda Nurgla, miecz ekstazy i bicz u herolda Slaanesha, piekielne ostrze u herolda Khorna).
- Gnoblary, Niziołki oraz Snotlingi z bazy zyskują umiejętność Niesamowite Szczęście.
-Skinki posiadają z bazy zasadę Truciciel.
-Czarni orkowie z bazy posiadają Jednoosobową Armię
- Demony zawsze posiadają piętno odpowiednie do ich pochodzenia od jednego z Bogów Chaosu
-Kapłani Sigmara nie wybierają drugiej umiejętności specjalnej. Zamiast tego mogą rzucać zaklęcia jak mag domeny światła, mimo używania dwuręcznego młota.
-Exaltedzi nie są traktowani jak ludzie i mają jedną umiejętność/mutację.
Oręż:
(Broń strzelecka wszelkiego rodzaju liczy się jako jedna broń jednoręczna)
(Umiejętność czarowania liczona jest jako jedna broń strzelecka)
Domyślnie każda postać wyposażona jest w kord (nie jest to sztylet!), którym walczy w razie utraty broni. W przypadku braku wybranej broni do walki wręcz postać używa tejże broni choć może walczyć kolbą albo tłuc łukiem, a ci, hojniej obdarzeni- broni naturalnej. Ci, którzy używają broni strzeleckiej, zajmującej dwie ręce mogą posiadać jedną broń jednoręczną (nie miecz półtoraręczny, nie włócznie i nie pazury bitewne)
Broń jednoręczna:
-miecz krótki
-miecz długi, półtoraręczny, bastard
-topór jednoręczny
-młot jednoręczny
-buzdygan
-włócznia (jest to wyjątkowa broń, po utracie tarczy staje się dwuręczną do końca walki, co zmienia styl walki i zasady)
-pazury bitewne
-kiścień
-cep bojowy
-tonfa
-proca (tylko hobbici)
-bicz
-sztylet
-dmuchawka z zatrutymi strzałkami (tylko skinki)
-pistolet (Tylko Imperium, najemnicy, skaveni-nie zabójcy i krasnoludy)
-Rapier
-Oszczep
-Szabla
-Szpada
-Koncerz
-Rembak (tylko orkowie)
-Kusza pistoletowa (Tylko Mroczne Elfy i Łowcy Czarownic)
-Kadzielnica Świętego Ognia (tylko Ludzie z Imperium)
-Podręczny miotacz ognia (tylko łowcy czarownic i krasnoludy wszelkiego rodzaju)
Broń dwuręczna:
-Miecz dwuręczny
-Topór dwuręczny
-Młot dwuręczny
-Morgensztern
-Halabarda
-Włócznia
-Kusza
-Muszkiet(tylko Imperium, najemnicy, skaveni nie-zabójcy i krasnoludy)
-Kij
-Łuk
-Katana
-Kostur bitewny (tylko dla magów)
-Okuta różdżka (tylko dla magów)
-Draich (tylko Druchii)
- Ostrza toporów na łańcuchu (tylko Doomseekerzy, tylko para)
- Kadzidło zarazy (tylko klan Pestilens)
-Wachlarz bojowy (tylko ludzie)
-Ognista Glewia (tylko Dawi Zharr)
-Blunderbuss (tylko Dawi Zharr)
- Topór Białego Lwa (tylko Elfowie Wysokiego Rodu)
-Mistrzowska Hochlandzka Eksperymentalna Rusznica (tylko Ludzie)
-Krasnoludzka Niezawodna Strzelba Dwulufowa (tylko Krasnoludy)
-Miotacz ognia piekielnego (tylko krasnoludy Chaosu)
-Mini-Miotacz Spaczo-Płomienia (tylko Skaveny)
-Halabarda Straży Świątynnej (tylko temple guardzi)
- Kula Fanatyka (tylko Goblińscy Fanatycy)
-Miotacz Ołowiu (tylko Ogry)
-Łuk Strażnika Polany (tylko Asrai)
Zbroje:
(Magowie oprócz magów chaosu i Asurów nie mogą nosić zbroi cięższej niż lekka)
Talizmaniczne Tatuaże (tylko Asrai i szamani dzikich orków)
Ceremonialna Szata (tylko kapłani i magowie)
Lekka zbroja
Średnia zbroja
Ciężka zbroja
Pełna Zbroja Płytowa (tylko Imperium)
Zbroja z Ilthimaru (tylko wysokie Elfy)
Zbroja z Gromrilu (tylko Krasnoludy)
Zbroja Chaosu (tylko Wywyższeni Wybrańcy i Krasnoludy Chaosu)
Tarcza:
-Żelazna Pięść (tylko Ogry)
-Puklerz (pozwala walczyć przy użyciu dwóch broni)
-Tarcza Średnia
-Tarcza Ciężka
-Hełm:
-Lekki (tudzież czapka, kawał szmaty, zapewniający minimalną ochronę)
-Średni (Łuskowy, Stożkowy etc.)
-Ciężki (Garnczkowy etc.)
Ekwipunek:
Poświęcone kule/strzały (wymaga broni strzeleckiej)
Anabolik
Amulet Błogosławieństwa Kuźni
Pierścień Protekcji
Gwiazda energetyczna (tylko dla magów)
Maska ochronna
Święty Oręż
Toporki do rzucania
Noże/Gwiazdki do rzucania
Bumerang (tylko dzicy orkiwie i lizardmeni)
Bomby zapalające
Bomby dymne
Paraliżująca Toksyna
Toksyczne petardy
Bugman XXXXXXX (tylko Krasnoludy- reszta zachlała by się na śmierć)
На посошок Oгровaя 160% (nie dla elfów, ludzi z Dalekiego Wschodu i jaszczuroludzi)
Obręcz Szybkości
Grzybek kapelusznik (tylko nocny goblin)
Pieczęć Czystości (tylko siły Ładu)
Sigil Zepsucia (tylko siły Zniszczenia)
Korzeń wielkiego dębu (tylko Asrai i Branchwraithy)
Lwi płaszcz (tylko Elfy Wysokiego Rodu)
Okular z górskiego szkła (tylko Krasnoludy)
Obsydianowe wykończenie broni
Wampiryczny Oręż
Mięso trolla (tylko gobliny)
Płaszcz Mrozu (tylko Norsmeni oraz Białe Wilki)
Lustrijskie zioło odurzające
Ametystowa biżuteria
Mistrzowska zbroja
Mistrzowska broń
Płaszcz z morskiego smoka (tylko Druchi)
Księga Tajemnic (tylko magowie)
Personalna Księga Krzywd (tylko Krasnoludy)
Narkotyk
Żałobne Ostrze
Czarka herbaty (tylko ludzie z Dalekiego Wschodu)
Spaczeniowe ostrze
Podręczne Kowadło Run (tylko Kowal Run)
Płonąca broń
Piekielny proch
Przeklęta broń
Runiczny Oręż (tylko Krasnoludy i Norsmeni)
Stymulant
Gwiazda Chaosu
Korona Z Czarnego Metalu
Trucizna Jadowa
Trucizna Czarny lotos
Iskra z ogona Fenika (tylko ElfyWysokiego Rodu)
Trucizna Mantikory
Płaszcz Strażnika Ścieżek (tylko Asrai i Wojownicy Cienia)
Woda Święcona
Wyostrzenie broni
Ząbkowane Ostrze
Kamień Świtu (tylko istoty z ras zaliczanych do Ładu)
Starożytny Zwój (tylko magowie)
Kule Morowego Wiatru (tylko Skaveny)
Chowańce:
(Każda postać ma prawo wziąć zamiast ekwipunku chowańca.)
(Chowaniec może polec w walce)
(Dla nieumarłych wszystkie chowańce niezastrzeżone dla innych ras mogą występować w "wersji nieumarłej" i są zawsze można je wskrzesić)
- Ptak
- Nietoperz
- Pies/wilk
- Białe Lwiątko (młody Biały Lew - tylko dla Elfów Wysokiego Rodu)
- Ulubiony Niewolnik (tylko dla Skavenów)
- Pajonk Przyjaciel Goblina (tylko dla goblinów)
- Gnoblar Ostrzegawczy (tylko dla ogrów i gnoblarów – jak zginie, to są jeszcze zapasowe )
- Chochlik/lalka manekin (tylko postaci na usługach Bogów Chaosu)
- Nurgling (tylko dla naznaczonych piętnem Nurgle'a)
- Dromeozaur (tylko Jaszczuroludzie)
- Wąż (Khemrijczycy i Arabowie)
- Słaby Goblin (tylko dla orków)
- Olbrzymi szczur (tylko Skaveni)
- Leśne liszko (tylko Asrai)
Specjalne Umiejętności:
Niekontrolowany Szał
Onieśmielający
Wytrawny Demagog
Wirujący Atak
Ekspert broni prochowej(tylko ludzie i krasnoludy)
Niezmącona Samokontrola (nie dla demonów i nieumarłych)
Błogosławiony przez Panią (tylko Bretończycy)
Honor i Cnota (tylko ludzie i Asurowie)
Berserk
Błogosławiony przez Duchy Lasu (tylko Asrai i Branchwraith'y)
Wytrawny Taktyk
Mistrz Oręża
Obrońca Pokrzywdzonych
Chciwy
Kensai (tylko Najemnik, pochodzący ze Wschodu)
Kompletny Szaleniec
Dewota
Wybraniec Śmierci
A bramy piekielne go nie przemogą (tylko kapłani Sigmara i Urlyka)
Nie Jedno Widział W Swym Życiu
Celne Ciosy
Jezdem Wienkszy! (tylko orkiwie)
Wincyj Ciachu! (tylko orkowie)
Hycel
Narkoman
Jedność z cieniem
Jednoosobowa Armia
Żołnierz Od Dziesięciu Pokoleń (tylko ludzie)
Strzelec Doskonały
Skrytobójca
Końskie zdrowie
Odporny na magię
Naznaczony bliznami
Nieprawdopodobne Szczęście
Najlepszy przyjaciel chowańca
Tarczownik
Wilk Morski
Mork na naz paczy! Łalbo Gork! (tylko orkowie)
Sadysta
Łowca głów
Błyskawiczny Blok
Sprawny Kontratak
Tysiącletnie Wyszkolenie (Elfy maści wszelakiej, Dawi i Saurusi)
Chaos Niepodzielony
Fanatyzm
Socjopata
Wszechwiedzący (tylko magowie)
Zguba Demonów
Pewny chwyt
Zło wcielone
Skłonności Masochistyczne
Mroczny majestat (tylko siły Zniszczenia)
Świątobliwy mąż (tylko ludzie)
I choćbym szedł ciemną doliną… (tylko Imperium)
Zguba Śmiertelnych (tylko Nieumarli i Demony)
Łaska Bogów
Niekontrolowana Potęga (tylko magowie)
Błyskawiczny Unik
Kusiciel
Najgorszy koszmar (tylko nieumarli i Chaos)
Siła dwunastu ludzi
Treser chowańców
Góra która jeździ
Kontrola nad mocą (tylko magowie)
Zabić Słabych! (tylko siły Zniszczenia)
Mały ciałem, wielki duchem (Niziołki, Gnoblary, Gobliny i Skinki)
Rasista
Władca zwierząt
Truciciel
Prekognicja
Starożytny Władca (tylko Wampiry i Książęta Grobowców)
Zabójcza Klątwa (tylko Książęta Grobowców)
Dłoń Losu
Uwielbienie bólu
Intrygant
Kontakty z Półświatkiem
Omen
Syn Słońca, Brat Księżyca
Opętanie
Równie niebezpieczny, co głupi
Łowca Czarownic (tylko Ludzie)
Nemezis Nieumarłych (wszyscy oprócz nieumarłych)
Gladiator
Płomień Który Przynosi Zmiany
Odporny na choroby
Niewrażliwy na Ból
Sokole Oko
Mistrz Sztuk Czarnoksięskich
Medytacyjne Skupienie
Mentor
Wampirza Linia Krwi (tylko Wampiry zamiast umiejętności specjalnej):
- Necrarch
- Krwawy Smok
- Lahmia
- Strigoi
- Von Carstein
Święte lęgi (tylko jaszczuroludzie, zamiast umiejętności specjalnej)
-Soteka
-Quetzla
-Tzunkiego
-Choteca
-Tlazcola
-Huanchi
Mutacje: (zamiast umiejętności specjalnej, dostępne dla wszystkich )
Obrzydliwie Opasły
Śluzowate Ciało
Dodatkowe Kończyny
Druga głowa
Podmieniec
Spaczona Wola
Atawizm
Trująca Krew
Pasożytniczy Bliźniak
Podwojenie
Kamienna skóra
Głos Zagłady
Psychopatyczna Mizantropia
Płomienne Ciało
Potężne Rogi
Macki
Teleportacja
Skrzydła/Lewitacja
Kryształowe Ciało
Bestia o Tysiącach Oczu
Likantropia
Żywiciel Tysiąca Plag
Zawodzenie Banshee
Stalowe ciało
Odurzające Piżmo
Kły Jadowe
Oblicze Demona
Wywrócony na Wierzch
Ognisty Dech
Nienaturalny Refleks
Pożeracz Dusz
Syreni Śpiew
Wejrzenie Otchłani
Spaczenie Bezcielesności
Piętna Chaosu: (zamiast umiejętności specjalnej) :
- Piętno Khorna
- Piętno Nurgla
- Piętno Tzeentcha
- Piętno Slaanesha
Lista Uczestników:
1.Olfarr i Ulfarr Horkessonowie, Norscy łupieżcy
2.Galreth "Ostatni Szept" mroczny elf, asasyn
3.Aszkael o czarnym sercu, po tysiąckroć kroć przeklęty i błogosławiony, marionetka losu i ostrze bogów, Wywyższony wybraniec Chaosu Niepodzielnego
4.Drugni, Krasnoludzki Zabójca
5.Magnus von Bittenberg, Wielki Inkwizytor
6.Ygg, głodny Leśny Troll
7.Menthus z Caledoru, Smoczy Mag
8.Saito Kaneda, ronin
9.Nicolas z Manhi, bretoński rycerz
10.Kheltos, mroczny elf, asasyn
11.Farlin, WłamyHobbit/Łowca nagród, z zamiłowania Bard i hazardzista
12.Gahraz Rozum Morka Renka Gorka, Szaman Dzikich orków
13.Vahanian, mag z Athel Loren
14.Skrenq Szczurołap, mistrz mutacji klanu Moulder
15.Marr, wampir linii krwi Strigoi
16.Ulrich Argrend, Imperialny psychopata
Ostatnio zmieniony 11 mar 2014, o 12:58 przez Byqu, łącznie zmieniany 13 razy.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
DŹWIĘKI ROGU I MUZYKA NA WEJŚCIE: http://www.youtube.com/watch?v=tri7y9nL3XA
Imię: Olfarr i Ulfarr Horkessonowie
Rasa: wyrośnięci Norscy łupieżcy o wielu nadnaturalnych cechach fizjologicznych (Exalted Heroes)
Broń: Olfarr dzierży ostry jak brzytwa nordycki miecz oraz włócznię o długim ostrzu, Ulfarr walczy toporem oraz krótkim łukiem z wypalonymi runami.
Zbroja: Ciężkie kolczugi z najlepszych kuźni w Norsce, wzmacniane ćwiekami i zdobycznymi płytami, które dodatkowo spajają wyryte nań potężne runy (Pancerze Chaosu) + Hełmy okularowe z oplotami kolczymi na karkach + Średnie Tarcze http://b.kerwinphotography.com/images/0 ... Shield.jpg (Olfarr); http://fc06.deviantart.net/fs18/f/2007/ ... siegno.jpg (Ulfarr).
Ekwipunek: Eliksiry Odporności - wywar od nieznajomego czempiona, który przed spłodzeniem synów wypił ich ojciec dalej krąży częściowo w ich żyłach, podczas walki wypełniając obu braci nieziemskim wprost wigorem.
Mutacja: Podwojenie - bliźniaków łączy nierozerwalna i ponadnaturalna więź.
Historia:
Horke Łamiący Ostrza nie był postacią nadającą się zbytnio ani do opowiadanych zimą przy kominku sag, ani też wiekopomnych, heroicznych czynów. Ot zwykły łupieżca, chłop twardy, na żegludze znajomy, ktoś kogo dobrze było mieć obok siebie w murze tarcz pośród bitewnego zamętu. Co nie znaczyło wcale, że nie mógłby wystąpić w szeroko znanych opowieściach... I pewnego dnia rzeczywiście wystąpił, lecz nie była to wyryta na menhirze historia o walecznych dokonaniach, ani też śpiewana głośno ballada i z prędkiego rozgłosu swego imienia Horke rad nie był. A już zwłaszcza ze sposobu jakim się ów rozgłos dokonywał. Otóż poza całą swą poczciwą zwyczajnością miał on dwie szczególne cechy: Po pierwsze picie. Woj pił tyle, że największych twardzieli o najbardziej warkliwych głosach te ilości wprawiały w podziw. Jednak nie znamionowało to opiewanej Norskiej mocnej głowy, a wielkie pokłady czasu spędzane czy to na deskach karczmy, czy też w środku zaspy śnieżnej, całe dni błogiego snu. Po wtóre, Horke pomimo poprzedniej przywary wcale od dziewek i łożnicy nie stronił, jako wojownik poważaniem się cieszący. Niestety stąd właśnie nadeszła cała jego niedola, bo gdy inni ojcowie wychowywali rosnących prędko synów na twardych wojowników, Łamiącemu Ostrza rodziły się same córki. Proceder ten, ku rosnącemu niezadowoleniu Horkego trwał nadal i nawet przestał on (poniekąd) chlać, a skoro nie chował się przed wieściami w objęciach snu to jął słyszeć na swój temat wcale nie pochlebne historie. Inni mieszkańcy wioski nazywali go odtąd Łamiącym Ostrza, bynajmniej nie z racji waleczności (choć ułomek nie był i niejednemu dawał za to w zęby), ale podając w wątpilowość sprawność jego męskich atrybutów. Zasępiony Horke chodził tedy po rady do kumpli, wioskowego vitki i innych napotkanych szamanów, nawet do Długiego Domu samego jarla. Nie było takiego sposobu, którego by się nie chwycił, rady której nie zawierzył i nie sprawdził. Wciąż bez skutku, a zyskiwał jeno więcej drwin za plecami. Latem urodziła się mu kolejna córka. Tego już było za wiele, zgrzytający zębami Horke najpewniej rozniósłby całą pobliską górę w pył, gdyby nie był to czas corocznej wyprawy do górskiej świątyni Bliźniaczych bóstw natury - Freji i Freja, aby złożyć im dzięki za zebrane plony, wyhodowane zwierzęta, hamowanie gniewu ich ojaca - Njorda, Boga Mórz oraz pobłogosławić narodzone potomstwo. Z tego ostatniego powodu, Łamiący Ostrza niezbyt się kwapił na wyjazd, ale uciszony przez żonę zabrał swe piękne córki razem z darami dla bogów i dołączył do kolumny pielgrzymów.
Na miejscu, po złożeniu ofiary i licznych ceremoniach Horke niemal pół dnia klęczał przed statuą ujeżdżającego dzika Freja, błagając Vana o upragnionego syna. Gdy wreszcie wyszedł ze świątyni, skierował się do obozujących na stoku góry ludzi i z odstraszającym przechodniów grymasem mijał olbrzymie jesiony. Wtedy ktoś, kogo wcześniej nie widział na uroczystościach zagadnął go pod wielkim drzewem, tuż poza obrębem ognisk. Był to wysoki i dość szczupły mężczyzna o białych jak śnieg włosach i wspaniałym płaszczu z futer śnieżnych lisów. Horke ocenił że wygląda na o wiele młodszego niż w rzeczywistości był i odziany w piękny strój wyglądał bardzo przystojnie. Nieznajomy, mimo że Horke nawet o nim nie słyszał, rzekł że wie o jego problemach i rad jest go wspomóc. Patrząc na Łamiącego Ostrza błyszczącymi jak świeżo wypolerowana stal, bladoniebieskimi oczyma pokazał mu jaśniejący w blasku pochodni eliksir, mówiąc że po zażyciu na pewno spłodzi silnych synów. Fiolka drżała magicznie pod dotykiem palców woja, więc skrycie rozradowany Horke postanowił nie zbywać cudacznego młodzieńca.
- Ha, nawet jeśli bym ci uwierzył... Dzisiaj nie ma nic za darmo... lepiej uprzednio powiedz czego pragniesz w zamian, miast prawić zagadki jak demon Tchara!
- Oczywiście... słyszałem o niezwykłej urodzie twych córek, więc gdyby jako dostojny ojciec raczyłbyś pozwolić mi pojąć najstarszą... - rzekł białowłosy, skłaniając się lekko. Horke zobaczył że lekko wysunięty z pochwy runiczy miecz na plecach jest zrobiony ze złota lub nim okuty, znak ewidentnego związku z kultem boga Freja... co w połączeniu z bogatym strojem i prezencją młodziana, który na dodatek szanował godność ojcowską Horkego najogólniej dobrze o nim rokowało. Jedynym mankamentem był wysunięty na chwilę spod futer srebrny medalion z głową wilka, który z kolei był symbolem mrocznego boga Slaanesha lub Shornaala jak zwano go w Norsce. Białowłosy ukradkowym ruchem wsunął podejrzanie szybko amulet pod kołnierz i nie spuszczał wzroku z Łamiącego Ostrza, który po chwili namysłu postanowił o tym zapomnieć i zgody udzielił.
- Nasz vitki, Skjalf mówił że ma talent do czarostwa, więc ją uczyć chciał, ale lepiej żeby piękna kobieta dzieci rodziła mężowi, niż ślęczała nad runami i karmiła kruki. Na bogów, masz moją zgodę!
Nazajutrz zorganizowano huczną ceremonię i sam jarl udzielił rozradowanej Astrid ślubu z młodzieńcem, który przedstawił się jako Yngwe Sigvaldsson. Podekscytowany ojciec dziewczyny nie poskąpił pannie posagu, a już następnej nocy zażył dziwny eliksir i poszedł sprawdzić jego skuteczność. Yngwe razem z Astrid pożegnał prędko teściów i w pośpiechu odjechał ze swymi jeźdźcami, jak mówił przedstawić żonę krewnym. Horke tymczasem jak dnia Ragnaroku wyglądał momentu poczęcia żony, która ku lekkiemu zdziwnieniu Łamiącego Osrza zaszła raz jeszcze w ciążę. W dzień poczęcia dzieci woj wyprawił wielkie święto, wreszcie po tylu latach wpatrywał się jak w złoto czekające na zrabowanie, dwóch bladych chłopczyków. W duchu wychwalając pod niebiosa białowłosego Yngwego oraz jego eliksir nazwał synów imionami swych sławnych bojami dziadów: Olfarr i Ulfarr. Bliźniacy rośli jak na drożdżach i z racji, że ich matka od dnia ciąży leżała przeziębiona, sam obnosił się z synami jak król świata. Pewnego dnia, gdy wiózł ich na saniach do vitkiego, po zioła dla żony spotkał starego przyjaciela, Bjorna Żelaznobokiego.
- Hej Horke, od wesela twojej córki cię nie widziałem! Jak tam lepiej ci już po...
- Patrz Bjornie, to moi synowie Olfarr i Ulfarr. Wyrosną na postrach południa zanim powiesz Hjóþlørsðånsvik... Zaraz! Lepiej po czym ?! - zorientował się nagle dumny z potomstwa woj.
- Ha! Twoi synowie panie Złamane Ostrze, dobre se... Jak to po czym lepiej ? Ty... naprawdę nic nie wiesz ?!
- Nie denerwuj mnie zawszona łajzo i na Odyna gadaj, o co chodzi! - zdenerwował się Horke, podchodząc do Bjorna.
- No... spokojnie... Chodziło mi o to, że jeszcze he... nie masz rogów na hełmie... Po tym jak wtedy tamten białowłosy wlazł do twojej sypialni, gdy ty bawiłeś się na ślubie córki. Na miecz Heimdalla, ale cię załatwił! Zrobił z ciebie rogacza na własnym ślubie i podwędził ci pierworodną! Co jest ? Ej zostaw mnie, to nie moja wina! Uciekłem wtedy z wioski by zamiast cię niepotrzebnie złościć, dorwać junaka i ci go oddać! Na Odyna i Njorda, przysięgam...!
Warcząc jak szczuty psami wilk, Horke uniósł Bjorna nad ziemię a jego twarz zrobiła się czerwona, gdy przypomniał sobie tamten moment i nagle cały świat się dla niego zawalił. Z nieprzyjemnym charkotem Żelaznoboki zesztywniał, a jego kark pękł. Jeszcze zanim ciało upadło na śnieg, Horke wrzeszcząc na całą wioskę wpadł do swej chaty, porwał zbroję i broń z kołków nad kominkiem, po czym ku przerażeniu małych córek bawiących się na podwórzu, rozwalił w drzazgi drzwi od domu i pobiegł gdzieś z przerażającą niczym oblicze Khorna miną. Wciskając przejezdym Vargijskim kupcom mieszek złota, wsiadł na ich wyszkolonego w walce łosia i gnając zwierzę wściekłymi okrzykami pojechał w las, krzycząc i przysięgając że na bogów ukatrupi tego tak zwanego Yngwego, choćby miał go gonić do samego Helheim i wzywając wszystkie demony na świadków, zniknął między górami a horyzontem. Od tego czasu nigdy go już w tych stronach nie widziano, a cicha od zawsze wioska rozbrzmiała szeptanymi w strachu plotkami i historiami. Podobno Horke znalazł młodzieńca, lecz Sigvald którego ów mienił swym ojcem okazał się być Sigvaldem Wspaniałym, przerażającym ulubionym czempionem Slaanesha, który stanął w obronie syna z drwiącym uśmiechem na bladych ustach i głodnym krwi ostrzem w ręku. Lecz podobnych bajań było wiele i żadnej nie mogli potwierdzić przybysze nawet z najdalszych stron, jednak pamiętający mroczną przysięgę Łamiącego Ostrza vitki, stary Skjalf zgodny był w tym, że Horkego spotkał straszliwy los.
****
Pozostawionymi bez ojca synami opiekowała się matka oraz ich starsze siostry, bliźniacy zaprzyjaźnili się zwłaszcza z dwoma niewiele starszymi od nich Ragnhildą i Asą. Odkąd tylko o własnych nogach zaczęli opuszczać dom, ludzie zawsze zwracali uwagę na silniejszą niż wszystko co dotąd widzieli więź braterską. Olfarr i Ulfarr niemal nigdzie nie chodzili osobno, zawsze śmiali się z tych samych żartów, bawili z tymi samymi dziećmi oraz lublili te same sagi, wygłaszane w gospodzie przez leciwego skalda. Gdy chłopcy wyrośli do wieku męskiego, wojownicy z wioski zaczęli na prośbę matki, obawiającą się o właściwe wychowanie synów sposobić parę do męskich zajęć. Złączeni żalu i szacunku dla Horkego, mężczyźni pomagali rodzinie jak tylko mogli i gdy nie widział tego pamiętający potępieńczą przysięgę przesądny Skjalf lub zły o morderstwo Bjorna Żelaznobokiego jarl. Tak więc chodzili na polowania, ćwiczyli walkę i uczyli się o żegludze - oczywiście zawsze razem - a ich nauczyciele z podziwu wyjść nie mogli dla krzepy, szybkości, pojętności i solidarności braci. Gdy jednemu powinęłą się lina od żagla, brat jak z nikąd pojawiał się i powstrzymywał żagiel od huknięcia o pokład, gdy Ulfarr oberwał drewnianym mieczem od kolegi, Olfarr z rykiem doskoczył do nich i osłaniając brata swą tarczą odgryzał się chłopakom z wioski potężnymi ciosami. Chłopcy wyrośli na pobuntowanych nastolatków, wycinających razem kawały jarlowi i nawzajem wymigiwując się od winy przed obsypanym śniegiem wodzem. Młode dziewczęta ulegały długim, złotym włosom bliźniaków, a także niecodziennym i dziwnie jasnym oczom, błyszczącym jak polerowana stal z młodych twarzyczek i bracia zaliczyli swe pierwsze podboje miłosne. Stary, pobłażliwy i zawsze roześmiany kowal Hoist Sadzobrody, który ich przy tym widział mawiał potem że cud iż nie rwą się we dwóch do jednej panny. Nastolatkowie wyrośli szybko na wielkich jak tury młodzieńców, obnoszących się dumnie z pierwszymi prawdziwymi brodami. Hoist, którego bardzo lubli wykuł obu braciom doskonałą broń i z rubasznym śmiechem patrzył jak robią z niej użytek w pierwszych walkach z ościennymi klanami. W bitwie formowali istny dwuosobowy mur z tarcz, nawet odosobnionych bliźniaków nie mógł sięgnąć żaden miecz, włócznia czy strzała dopóki ich tarcze śmigały wokół dwóch Horkessonów, przechodząc z ręki do ręki i będąc chyba wszędzie na przemian z szybkimi kontratakami wyprowadzanymi kolejno z wielu stron naraz. Ich matka, która po kolei wydawała córki za wybranych przez siebie mężów postanowiła, że czas i na Olfarra oraz jego bliźniaka.
Ponieważ dalekim krewnym Horkego, a po kądzieli wujem chłopców był sędziwy wojownik, który służył jako huskarl pod samym Wysokim Królem Snorrim, a po nim pod Erikiem Czerwonym Toporem, matka wezwała siwobrodego bohatera aby zajął się bratankami i ten choć z początkowym ociąganiem i zrzędzeniem przybył to gdy ujrzał wielkich i rwących się do sławy braci natychmiast dał im rekomendację, obdarowywał cennymi radami oraz prezentami i wreszcie zaczął zabierać na wyprawy łupieżcze. Hoist Sadzobrody w bardzo sędziwym już wieku dał im wspaniałe pancerze, dzieła życia jak mówił i życzył najlepszego na nowej drodze z młodzieńczym, porozumiewawczym mrugnięciem na pomarszczonej twarzy. Gudrød Łowca podarował zaś szczególnie kochającemu polowania Ulfarrowi swój własny łuk, a pamiętający wybryki pary jarl, którego córki z wzajemnością podobały się bliźniakom wręczył Olfarrowi błyszczącą błękitem włócznię o długim ostrzu z własnej zbrojowni.
- Może to pomoże wam kiedyś wykaraskać się z kłopotów! - mówił jarl. - I...szepnijcie o waszym przyszłym teściu dobre słowo na dworze Króla, hmm ?
Od tamtego czasu dorastali w wielkim (jak na Norskie standardy, bez zdziwienia panowie z Altdorfu!) Olricstaad, trenując, ucztując i pływając na coraz dalsze i śmielsze wyprawy. Podczas potyczki na wybrzeżach Kisleva, zagon Skrzydlatych Jeźdźców dogonił ich załogę, odcinając braci na samotnym wzgórku. Otoczeni trupami towarzyszy i kołem czerwonych lanc osłaniali się nawzajem, aż do zmierzchu kiedy to husarze odgalopowali z połamanymi co do jednej kopiami i kilkoma pustymi siodłami. Coraz widoczniejsze dziwne cechy i zachowania bliźniaków w parze z ich nad wyraz śmiałymi osiągnięciami nie uszły uwadze ich towarzyszom, po załogach różnych drakkarów zaczęły krążyć liczne anegdoty i hisotryjki na ich temat, czasem podniosłe, czasem zabawne. Raz podczas ataku na ulokowane na klifie, odosobnione miasteczko imperialne gdy biegli szaleńczo bez osłony w kierunku zabudowań, kula armatnia rozbryzgała pod stopami bliźniaków berserkerskiego skirla ich hirdu, Olfarr ryknął jedynie i razem z Ulfarrem sami stanęli na czele wojów, z dzikimi okrzykami doprowadzając ich do trzęsących portkami mieszkańców. Błyskawiczna rzeź jaka się rozpętała pamiętała dobrze ostrza bliźniaków, a także to jak Olfarr rozpoczął na dymiących ruinach i stosach trupów zwycięską ogrię, podczas gdy Ulfarr pognał wraz z myśliwymi za niedobitkami wroga. Mimo że tylko Olfarr wypijał beczki rumu i wina jedna za drugą, to właśnie wracający Ulfarr zataczał się i wymiotował, trzęsiony kacem na ramieniu trzeźwego jak woda w górskim strumyku brata. Piękne lata najazdów i wypraw, podczas ktorych dużo się piło i chę... ekhem grabiło, a mało spało przy obozowych ogniskach także przerwał najazd elfów na Norskę. Olfarr cudem wyprowadził z goręjącego Olricstaad brata, a kiedy sam padł w pobliskim lesie raniony strzałami elfów w czarnych płaszczach, oprzytomniały po zatrzymaniu głową płonącego masztu Ulfarr zasypał je gradem własnych pocisków i skrzykując ocalałych skrył się w jaskiniowym schronisku myśliwych głęboko w tundrze, gdzie wyleczył bliźniaka ziołami. Duet zdążył wrócić na jedną z bitew, gdzie na lodowym jeziorze złapano w pułapkę i zatrzymano na parę dni jednego ze smoków, straszliwego giganta, o pazurach wielkich jak dorośli ludzie. Olfarr wyciągnął napinającego łuk brata z kruszącego się lodu, a ten zasłonił go swą tarczą i trafił w ramię elfiego jeźdźca w skrzydlatym hełmie, który runął między kry i zniknął w ciemnych wodach, pociągnięty na mrożące gałki oczne dno zdobnym pancerzem. Po tryumfie na równinie Fimbul, bracia udali się na krótko do rodzinnej wioski by pochować starego Hoista Kowala i matkę, odwiedzić siostry, z których kilka opłakiwało mężów i wreszcie poślubić córki jarla. Stamtąd przez zgliszcza Olricstaad dostali się na Allting, wezwani przez zrzędliwego jak zawsze wuja na rozkaz samego Wysokiego Króla Erika. Bliźniakom zlecono popłynięcie na słynnym "Rębaczu Fal" skirla Sigrina Erlandssona, pod rozkazami rozsławionego ostatnio Bjarna Ingvarssona, o którym bracia słyszeli wiele i nie mogąc się doczekać spotkania z tak wielkim bohaterem, spakowali swój ekwipunek i odprowadzani zrzędliwym zrzędzeniem i infantylnie troskliwymi napominkami wuja skierowali się do wyznaczonego drakkaru i hirdu zagorzałych wilków morskich, który miał niebawem płynąć na południe ku miejscu organizacji niesławnej Areny Śmierci.
*****
Olfarr i Ulfarr szli dudniącą od pokrzykiwań w gardłowym języku Norski, łoskotu fal oraz chrzęstu setek buciorów na śniegu drogą w kierunku portu w osadzie Skorlm. Zaledwie dwa dni temu Wysoki Król oficjalnie zakończył Allting i pożegnawszy się z pozornie losową gromadą osób, odesłał przedstawicieli klanów oraz Rigsjarlów do ich ziem, samemu zaś przeniósł się ze swymi drakkarami oraz huskarlami do Skorlm, wypełniając małą osadę gwarem godnym sporej wyprawy wojennej, tylko dlatego iż jego kamienny Długi Dom w Olricstaad górował obecnie raczej nad kupą popiołów niż centralnym portem Norski. To ani chybi odbije się na handlu, zwiększając zyski mniejszych portów należących do Bjornlingów czy Sarlsów. Wokół wojownicy krzątali się między rzadką i ściśniętą zabudową, a portem, kuźnią i oczywiście tawerną, spieszące do codziennych obowiązków kobiety z rzadka migające w tłumie popędzały wynędzniałych niewolników i groźnymi spojrzeniami odstraszały pobliskich wojów od nawet najmniejszego przejawu czarniejszych myśli. Bracia kierowali się ku ciągnącemu się daleko poza właściwy port szeregowi masztów, na które nawijano właśnie liny i prostokątne żagle. Smocze głowy Wilczych Okrętów kołysały się lekko na falach i groźnie spoglądały na południe, gotowe spaść na budzące się dopiero ze snu zimowego krainy południowców, ponieważ wilki nigdy nie spały i aby zachować życie oraz dach nad głową lepiej by ich ofiary także tego nie czyniły.
- A noże naostrzone macie, futra ciepłe i kolczugi na zmianę ? - męczył bliźniaków, idących sprężystym krokiem jak dwa identyczne posągi stary wuj huskarl o wyostrzonej latami twarzy. - I tego piwa z wyciągiem z Lodokrzewu od ciotki pamiętajcie popijać na statku, bo w zdradliwe przedwiośnie o katar i przeziębienie łatwo, a jeszcze ten wicher na morzu... wczoraj jeden bretoński niewolnik króla na śmierć się zaziębił przy kruszeniu lodu...
- No weź wuju, jest prawie wiosna! Cieplej już u nas nie będzie, a poza tym... - zaczął ze zmęczonym wyrazem twarzy Olfarr, poprawiając uchwyt na kilku tobołkach z wetkniętym weń mieczem.
- ...przestałbyś nas jak dzieci upominać! Przed towarzyszami nam wstyd robisz. Ze smokami i gryfami walczyliśmy i teraz jeszcze z samym panem Ingvarssonem na misję od Króla Erika płyniemy. Lepiej byś się naszymi siostrzyczkami zajął! - dokończył za brata Ulfarr, nie spoglądając nawet na drepczącego za nimi wuja.
- E tam, smoki... jak się katar złapie, to dopiero bieda! No dobrze, już idę jeno się z bratankami uścisnę... Na pas Thora, aleście silni! Uff, dobrze niech was bogi po drodze strzegą... - pożegnał krewnych przed statkiem wuj i pomachawszy, odwrócił jeszcze do nich haczykowaty nos i siwą brodę, idąc już w kierunku kwatery Wysokiego Króla. - Ale o wywarku z Lodokrzewu i zmienianiu onuc pamiętajcie! I pomnijcie by nie gwałcić za dużo bo to na lato źle w kościach robi!
Ulfarr obniżył wzrok, mijając wyszczerzonych żeglarzy przy skrzyniach ładowanych na "Rębacza Fal" - drakkar, któym mieli zaraz wypływać.
- Dzięki kurwa, dzięki wuju...
- My go wogóle nie znamy. - dodał z zaciśniętymi zębami Olfarr, szukając wzrokiem postaci o których mówił im królewski zarządca, gdy dowiedzieli się o całej wyprawie. Wtedy pośród gąszczu hardych jak stal łupieżców latających od i do drakkaru z zapasami, bronią oraz przechwalających się w grupach na te i inne tematy wypatrzył potężnego, jasnowłosego wojownika w rogatym hełmie i kolczudze z futrem z błękitnawej stali. Przy pasie wisiały lśniące, runicze toporki a legendarna czarna tarcza z łuskami krakena oparta była o nogę. Pokryty bliznami i tatuażami Bjarn Ingvarsson wskazywał coś właśnie w dyskusji marsowemu mężowi o wyróżniających go w całym porcie czarnych włosach, ze złotymi ozdóbkami. Skirl Sigrin Erlandsson kiwnął głową, wstrząsając ogniwami kolczugi, która przyciskała do szczupłego ciała kapitana "Rębacza Fal" niebieski kaftan ze skomplikowaną lamówką ze złotych nici, przedstawiającą dwa splecione węże oraz pelerynę z czarnego futra. Sigrin wskazał żagiel ciężką włócznią o czarnym drzewcu i ząbkowanym grocie, a następnie ponownie skinął głową i odszedł, pokrzykując na ludzi przy takielunku.
- Niesamowite, to on położył smoka w ręcznym boju i walczył na zawodach podziemnych stworów! A tamci to jego towarzysze, Einarr Nieuśmiechnięty i inni. To zaiste będzie...
- Nasza najciekawsza podróż życia, bracie. Tak czujemy obaj! Ale jeśli chcemy zobaczyć co nam przyniesie...
- To lepiej się pospieszmy bo wzywają do wypłynięcia! Zaraz zacznie się odpływ, szybciej bracie.
Dwa krótkie dźwięki rogu oraz liczniejsze i głośniejsze przekleństwa skirla jak naostrzony topór ucięły luźne pogawędki i przygotowania skończyły się jak z bicza strzelił. Cały wyznaczony hird zgromadził się na pokładzie drakkaru, a żeglarze z portu zaczęli odwiązywać ostatnie cumy. Bjarn przeszedł ze wzrokiem wściekle wpatrzonym w tłumy w wiosce, z dziobu statku pod żagiel.
- Gdzie ten chędożony vitki ?! Zaraz stracimy najlepszy prąd... Gdzie jest Gunsveínn Asbjörnsson ?! Miał go tu przyprowadzić... - warknął Wydarty Morzu, opierając się o maszt.
- A to nie miał być czasem Thorfinn Iskavalsson..? - jęknął jakiś wioślarz o gęstej, splątanej brodzie, masując się po czubku hełmu, znak ewidentnego kaca. - Ja miałem pójść po dodatkowe pochodnie.
- Gunsveinn, chcesz wylecieć za burtę ? - spojrzał na niego coraz bardziej podenerwowany zwłoką i zamieszaniem Bjarn.
- Ale ja nie jestem Gunsveínn Asbjörnsson! Jestem Uhtred Snorresson! - krzyknął w odpowiedzi blady jak ściana, pijany wioślarz od pochodni. Wydarty Morzu wzniósł oczy w niemej skardze do bogów i przejechał ręką po brodatej twarzy.
- Tam! - wskazał nad założoną na nadburciu tarczą Ulfarr, zrywając się z miejsca i skupiając uwagę większości zgromadzonych. Rzeczywiście kilku huskarli eskortowało w ich kierunku wysokiego, żylastego magika, pokrytego zawiłą plątaniną tatuaży, talizmanów i wyblakłych, ciemnych włosach związanych w sięgający pasa warkocz nad którym górował kaptur ze skóry z głowy wilka. Wspomniany wcześniej Thorfinn z niewinnym uśmiechem na ogorzałej twarzy usiadł cicho na ławie, a vitki odprawił ludzi Wysokiego Króla po czym stanął przy dziobie i dał sternikowi znak ręką o długich, oplecionych łańcuszkami palcach. Bjarn Ingvarsson zawrzał od gniewu na taką jawną oznakę lekceważenia, lecz przemógł potężną chęć skręcenia czarownikowi kręgosłupa i zwrócił się do wojowników.
- Dobra chłopy, nie będę wam tu kadził przed wypłynięciem bo droga długa to sobie pogadamy. Płyniem na południe, gdzie będziem z woli Erika Czerwonego Topora chronić pewne zamczysko w Górach Środkowych, pokrótce mówiąc będzie okazja rozwalić parę łbów i obejrzeć te zawody o których wszyscyście słyszeli ze żrącymi prażone orzeszki widzami, którzy nie tylko cieszą się i akceptują to jak się czerepy odrąbuje, ale jeszcze dają za to nagrodę. Choć to wszystko gówno prawda, bo mniej honorowych i wyrównanych walk na świecie nie widziałem... Na Njorda! Dosyć tego jak na razie, do wioseł leniwe dziwki! - Bjarn przeszedł z powiewającymi na wezbranym wietrze włosami, a Norsmeni rzucili się ku wiosłom i ławom pod burtami. - Leif, siądź za... Halfdanem. Turo, Einarr czwarta ława! Thorlac, Eigil, Hrothgar tylne wiosła. Thorrvald...
- Tak, wuju które wiosło ? - zapytał nagle ożywiony młody jarl.
- ...siądź sobie gdzieś i nie przeszkadzaj. - zbył go Bjarn, pokrzykując na kolejnych ludzi. Thorrvald zaklął.
- O nie! Jestem jarlem Burzowego Klifu i nie po to zostawiłem swą osadę i Turid by rzygać do morza podczas gdy wy się dobrze bawicie! Halfdan, przepuść mnie siadam tu.
- Panie Wydarty Morzu... - zaczął cicho chudy norsmen w płaszczu i kapturze z lisiego futra. - A ja gdzież mam siąść, czy może raczej zagrać jakąś balladę ? - tu brzdęknął ceremonialnie w struny swego instrumentu. - Zwą mnie Ivár Skald i nie chwaląc się...
- Skald ? Doskonale, za bęben! - zaśmiał się przechodzący z zębatą włócznią na ramieniu skirl Sigrin.
- Co ?! O nie, to ja już wolę wiosłować! - żachnął się Ivár, siadając na ławie.
- I potem miałbym słuchać po drodze narzekań, że bolą cię twoje cenne ręce ?! Jazda wybijać rytm! - zakończył sprawę Bjarn.
- Barbarzyńcy, nie potrafią docenić artysty.
Ulfarr i Olfarr usiedli razem prawie przy samym końcu statku i rozłożyli swe rzeczy, siadając do wiosła. Gdy tylko ostatni norsmeni usiedli, a Bjarn podszedł do skirla Sigrina całe zamieszanie wybuchło na nowo.
- Bjarn! - zawył Leif. - Mogę usiąsć gdzie indziej ? Hrothgar chrapie przy śnie, a Eigil Berserker będzie opowiadał sprośne żarty całą drogę, proszę chcę mieć spokojny rejs.
- Właśnie! Ja chcę na drugą stronę, bo ponurość Einarra pali atmosferę i przekręcić się można! - dodał do zamieszania swój baryton Turo.
- Rozsadźcie Svena i jego ojca, cały czas będą się kłócić! - krzyknął ktoś inny. Gdzieś dwaj łupieżcy zaczęli grozić sobie pięściami.
- Harald i Tryggve spiją się i połamią wiosła!
- Gunnar śmierdzi!
- MORDA!!! - ryknął Bjarn, tupiąc głosno w deski pokładu. - Odynie, daj mi siłę... Dobra, niech będzie... Olafie, ty siądź tam, Sven obok Einarra, Leif koło bliźniaków Horkessonów, Hrothgar tam, Turo obok niego, Sverker tam...
Po bardzo długiej minucie każdy usiadł tam gdzie Wydarty Morzu mu rozkazał. I wtedy drakkar przechylił się. Minimalnie, ale nachylił się w kieruku portu.
- Eee, teraz wszyscy najwięksi są po prawej... - sarknął Haakar. Vidarr uczynił obok niego znak młota.
- Kurna racja, tak być nie może... Eigil zamień się z Thorrvaldem, Haakar obok Olafa, Harald przejdź do Svena...
Kwadrans później każdy znów siedział gdzie indziej.
- A teraz sami rudzi siedzą z przodu, a najjaśniejsi blondyni z tyłu. Przypadek ? Nie sądzę. - zaśmiał się Haakar.
- To nieestetycznie, przesiądźmy się! - zawołał zza bębna skald.
- To nie ma... - zaczął ostro Bjarn, ale już za późno, harmider rozdarł się na nowo. - ...znaczenia.
- Ulf znów przynudza!
- Thorfinn przekrzywia wiosło!
- Posuń ten leniwy zad, Harald zajmujesz ze dwa miejsca!
- Gunnar śmierdzi!
- ODYNIEEEEEE! - zawrzał Bjarn, wznosząc w górę swój wielki i błyszczący runami w porannym świetle topór. - Jak nie przestaniecie to zatopię was wszystkich razem z drakkarem! No już... To. Nie ma. Żadnego. Znaczenia. Wiosłować!
Wojownicy jak jeden zamarli. Skirl wydał komendę i "Rębacz Fal" skręcił po czym powoli wychynął z szeregu drakkarów i zatańczył na falach by za chwilę podnieść kwadratowy żagiel i łapiąc prąd odpływowy, ruszyć na południe przez zdradliwe wody Morza Szponów. Nieliczni ludzie z pobliża zawiwatowali i wrócili do picia lub bijatyk.
*****
Prąd sprzyjał drużynie Bjarna i z tak doświadczonym skirlem jak Sigrin Erlandsson sunęli przez Morze Szponów jak dobrze naostrzona klinga przez ciało. „Rębacz Fal” wznosił się i opadał gładko po wzburzonych falach, na których niezgrabne okręty południowców o większym zanurzeniu miałby problemy z utrzymaniem się w pionie. Silny wicher szarpał włosami oraz futrami i kwadratowy żagiel wydymał się jak napuszona panienka, które to skojarzenie zawsze nasuwało się Bjarnowi, ilekroć wypływał na wyprawy łupieżcze. Przy tak pomyślnym wietrze i opatrznym prądzie wiosła były zupełnie zbędne, toteż wojownicy schowali je i wykorzystywali jak mogli czas wolny od młócenia nimi słonej wody. Skirl Erlandsson siadł z ponurą miną przy sterze i zawinąwszy się ciaśniej w czarne futro pociągał raz po raz z bukłaka, wpatrując się w ciemną taflę morza. Vitki Asgeir okazał się w mowie jeszcze bardziej zarozumiały niż był w gestach i Wydarty Morzu razem ze skirlem ledwie znieśli całą długą dysputę o bardziej i mniej jawnych celach misji, Arenie Śmierci oraz bardziej prozaicznych detalach zadania. Czarownik po naradzie został pod pokładem, usiłując na futrach wydrzeć kołysaniu fal chociaż namiastkę odpoczynku, toteż Ingvarsson skierował się usiąść na odosobnieniu w swym ulubionym miejscu – na dziobie, wygodnie oparty o smoczy łeb drakkaru. Po drodze pożartował i rozmówił się z paroma wojownikami, to mówiąc że wiosłują jak zagłodzone baby, to uchylając rąbka tajemnicy o najkrwawszych zawodach świata, na których sam brał udział a wielu jego ludzi miało zobaczyć je po raz pierwszy. Dłużej zajęła mu rozmowa jedynie z bliźniakami Horkessonami, gdzie właściwie wymienili się najznamienitszymi historiami z życia, a potem musiał zaspokoić ogromne pokłady ciekawości braci w zakresie udziału w Arenie Śmierci. Taka niezdrowa fascynacja mogła się brać tylko z jednego pragnienia…
- Ech, chłopy… Król Erik ani Asgeir nic nie mówili o tym że ktoś poza mną nie może wziąć udziału…
- Naprawdę ?! – rozpromienił się pod plątaniną kłaków i blizn oraz tatuaży Ulfarr, od początku przejęty niemal nabożnym szacunkiem dla Wydartego Morzu. – Myślisz, że dalibyśmy radę…
- …pokonać tych wszystkich zabijaków i zgarnąć nagrodę ? – dokończył natychmiast w charakterystycznym dla bliźniaków i dość upiornym sposobie Olfarr.
- …sam się tam znów pchać nie będę, ostatni raz jak mnie niehonorowo zabił jeden pies z południa to przodkowie w Valhalli mi zabronili. – obejrzał się na kilka osób przy wiosłach, zapewne krewnych. – Bo nie dadzą mi żyć jak komuś z tej hołoty nie pozwolę, a lepiej żebyście to byli wy niż Thorrvald… albo Leif… za młodzi są i za mało widzieli by mieć uczciwą szansę, to jeszcze nie ich czas. No dobra! Jak będą miejsca to naostrzcie swoją broń i nie dajcie sukinsynom cienia szans, każdy wie że najtwardszy zawodnik nie może być inaczej niż Norsmenem! Ha ha!
To, mówiąc odszedł pozostawiając Olfarra i Ulfarra w radosnym nastroju. Wokół wojowie jedli, pili albo gadali. Kilku drzemało, pochylonych nad ławami i śmiesznie podrygiwało w rytm kołysania zarośniętymi czerepami, a zaledwie jeden – i tak rzadki widok – zwracał morzu zawartość żołądka. Każdy wokół kwitował to huczącym śmiechem, ponieważ oczywiście był to nikt inny jak Ivar Skald.
- No już, już ile tego tam masz w żołądku ? – zaklął pochylony nad burtą obok zielonego muzykanta postawny blondyn o kręconych włosach i brodzie zaplecionej w długi warkocz.
- Jak wy to kurde wytrzymujecie, to całe kołys… bluhh – oczy Ivara wyszły na wierzch, i skald łapiąc się za usta znów wychylił się gwałtownie za szereg tarcz. Nagle za włosy złapał go siedzący obok Vidarr z grobowo poważną miną.
- Najpierw musisz przeprosić bogów mórz, zapomniałeś ? To nasza najświętsza tradycja. Przed puszczeniem bełta musisz to zrobić choćby nie wiem co! – skald wybałuszył oczy i silnie szarpnął się w uchwycie z twarzą przechodzącą z odcienia zieleni w fiolet.
- Ha! Święte słowa! – krzyknął z tyłu jakiś stary wojownik z głębokimi bruzdami pod błękitnymi jak lód oczyma. – Za moich czasów to choćbyś był wielkim posłańcem od krasnoludów czy królem, to bez przeprosin rzygać żeś nie mógł. Raz odrąbaliśmy za to nogi jakiemuś kupcowi z Kisleva i wyrzuciliśmy go w ślad za wymiocinami… a ostrzegali mięczaka…
- Ja was kurw… Euchhh… NJORDZIE! AEGIRZE! Wybaczciee…. Bleehr… - grajek zwymiotował głośno, wyciągając się za burtę, a wszycy wokół wybuchnęli szyderczym śmiechem zahartowanych wilków morskich.
Olfarr i Ulfarr zaśmiali się wespół z towarzyszami, rozchlapując spienione piwo. Gdy śmiech nieco ucichł, a skalda zaniesiono bladego pod pokład młody Norsmen o rudoblond włosach, przytrzymywanych skórzaną opaską odezwał się do braci.
- Wujek Bjarn ma o was dobre zdanie, oby znalazły się wam miejsca i… powodzenia! W ogóle… jestem Leif, syn Torstena Śnieżnej Grzywy.
- Jestem Ulfarr…
- a ja Olfarr…
- Synowie…
- Horkego, Łamiącego Ostrza. O tobie też opowiadali w sadze o Bjarnie i towarzyszach…
- Fajnie, pewnie słyszeliście o tym jak heroicznie broniłem fragmentu magicznego ostrza i zabiłem nim wampira ? A ten tchórz… zaraz wam opowie z pierwszej ręki… Ej Thorrvald, co tam czytasz ? – młody łowca kopnął siedzącego przed nim wojownika w długim, obszernym płaszczu z dwoma czarnymi toporami przy pasie tak że ten spadł z ławy i obrócił się z gniewem płonącym na twarzy.
- Runiczy kamień z klątwą na głupiego, młodszego brata! Albo wiadomość od mojej Turid, ale nic ci do tego… a co do sagi to pewnie wciąż jesteś zazdrosny, że jarl Thorgar podarował mi topory Kharlota w uznaniu dla męstwa w boju! I to, jak powaliłem tego zmutowanego wodza Kurganów na Pustkowiach…
- Dobra, dobra to i tak wszystko kłamstwa… Ej, cisza Bjarn gada o czymś z kapitanem…
Wszyscy, nawet Thorrvald zamilkli i wsłuchali się w rozmowę za nimi.
-…całe wybrzeże patrolują tfu, tfu, plugawi magowie i kawaleria Gaussera. Jeśli wylądujemy gdzieś tam, to w mig zwalą nam na łby całą kupę wojsk i pewnie jakieś działa, a „Rębacz Fal” musi tam na was czekać.
- Mylisz się, nie całe. Znam południowców, są leniwi i niedokładni, bliżej im do łyżki niż do oręża… patrole pomijają rejony strzeżone przez umocnione osady…
- To znaczy, że… - skirl Sigrin wybałuszył stalowoszare oczy. – Będziemy mogli…?
Bjarn Ingvarsson uśmiechnął się drapieżnie.
- Jak sam mówiłeś dopłyniemy nocą z przypływem… niestety ten zarozumiały dureń, Halfdan Czarny nie pożyczył mi swojej czarnej „Zguby”, ale jak zwiniemy żagiel to twój świeżo nasmołowany statek też się nada. – Wydarty Morzu spojrzał na wioślarzy, znów ujmujących wiosła i splótł potężne ręce za plecami. – Obudź Asgeira i powiedz chłopakom, by się przygotowali… Mała rozgrzewka po żegludze dobrze im zrobi…
***
Akrendorf zasypiał. Jak każdego dnia, gdy zmierzch pozbawił rybaków nawet tych lichych, szarych promieni nordlandzkiego słońca, zmuszając ich do powrotu i sprzedania całodziennego połowu małży, śledzi oraz smakowitych krabów na targu, a za grosz w ten sposób uciułany wypijali kufel cienkiego piwa lub dwa w nadmorskiej tawernie, tylko po to by zaraz zjeść wieczerzę ze spracowaną rodziną i odmówiwszy pacierz do Mananna i Sigmara zasypiali aby odpocząć przed sto trzydziestą w tym roku powtórką całego tego schematu. Przymrożeni morskim wichrem strażnicy dźwigali swe halabardy i kusze do głównej hali pod ratuszem w centrum osady, obrzucając jak zwykle pusty i niemal bezbarwny krajobraz ostatnim spojrzeniem przekrwionych, półprzymkniętych oczu. Część z nich po łyku rozgrzanego mleka od razu padała trupem na sienniku, reszta zasiadała do błogosławienie gorącej, obfitej wieczerzy krok po kroku zbliżając się do stanu chrapiących towarzyszy. Nieliczni knechci z nocnej zmiany, którzy w dzień zamiast warty uganiali się za dziewkami lub spali, teraz przeklinali wewnątrz wyblakłych płaszczy przeklęty los i na posterunkach zmieniali się w oszronione statuy. Werther zaklął raz jeszcze, widząc że wicher znów zgasił latarnię. Tym razem przynajmniej nie musiał znów jej zapalać, bo podmuch strącił ją prosto do czarnego morza. Stary Harris chrapał obok, jak kamień śpiąc oparty o milczące od zawsze działo na drugim pomoście osady. Ci na plaży pewnie też usnęli już schowani przed sierżantem w małych łódkach rybaków… Dlaczego do cholery on zawsze miał najgorzej ?! Chłopak uniósł swą halabardę i oparł się o nią na krawędzi molo. Oczy nawet po zamknięciu widziałyby pewnie conocną, falującą ciemność bez gwiazd i odległy blask dwóch księżyców. Gdyby Werther umiał pisać, a Harris tak głośno nie chrapał, pewnie napisałby o tym wiersz. Ktoś mógłby go wtedy kupić… albo nawet polecić go do jakiegoś uniwersytetu…
- Zaczynałby się tak… - powiedział na głos by powalczyć z mackami snu, po czym odchrząknął.
Ciemność, jak atrament świata
Nad nami panuje
Rybak sieci swoje splata
Szum, morze faluje…
Nagle Werther wpatrzył się w ścianę nocy. I jak zwykle nie zobaczył nic. Znudzony przeszedł kilka kroków, przeleciał wzrokiem po niewidzialnych posterunkach i ujrzał… wielki łeb z ogromnymi kłami, szczerzący się dokładnie w jego kierunku. Niżej, na czerni wody wykwitła z hukiem biel piany ukazując niewidoczne na razie cielsko potwora. Werther padł jak rażony gromem na deski i potykając się o upuszczoną halabardę spadł na zimny piach – olbrzymi gad skręcił swe, czarne wężowe cielsko wzdłuż brzegu, rozwalając na szczapy mały slup Rudego Jenkinsa, który dał za niego całą złotą koronę w Gauskopping, mała czarna fal wpłynęła na ląd, przewracając niektóre z łupinek wraz ze śpiącymi tam strażnikami. Chłopak chciał krzyczeć, ale głos zamarł mu w gardle, na pewno przez te piekielne zimno. Nigdy nie widział na oczy węża morskiego, czy innej paskudy z opowiadań marynarzy, ale zawsze myślał że żyją one na głębiach, daleko od brzegu. Widocznie teraz głód lub jakiś mroczny cel (to na pewno przez tych magów, ich czary klimat psowają) popchnął potwory na biednych ludzi, którzy skończą w paszczy bestii. Z oczyma wyłażącymi z twarzy i rozdartą w niemym strachu gębą rzucił się na zesztywniałych ze zgrozy nogach ku wiosce, ostrzec ludzi…
I wtedy poczuł zimno, nie chłód wichru, ale potworny ból w przebitej nodze. Upadł, przekonany że to wąż ucapił go kłem i zaraz niechybnie skończy w jego paszczy. Coś twardego uderzyło go w bok i Werther przewrócił się na brzuch, jęcząc modlitwę. W blasku Mannslieba ujrzał wysoką jak dąb postać, dzielącą białą kulę księżyca czarną linią. Ciężki, futrzany bucior nadepnął mu na brzuch, a postać w obszytej futrem tunice bez rękawów i blond włosach, sięgających co najmniej pasa pochyliła się nad nim. Gdy topór wgryzł się mu w rękę, którą usiłował wyszarpnąć dzwonek zza pasa wrzasnął przenikliwie po raz pierwszy z rozsadzającego bólu i krzyknął głośniej, gdy ujrzał Starego Harrisa leżącego na molo w kałuży krwi, przez deski kapiącej do morza i na piach, siwa głowa leżała do góry czerwoną szyją u stóp działa, wciąż zacięta w sennym grymasie. Otulona włosami i warkoczykami twarz nad nim skrzywiła się i warknęła, a bladoniebieskie jak u demona z koszmaru oczy wyraziły pogardę i złość. Potem pokryła się błyskawicznie futrem, rysy wyostrzyły się zwierzęco tak jak ociekające śliną kły. Gdy żelazny hełm z nosalem i złoconymi brwiami spadł, wilkołak jednym ruchem przegryzł drgające gardło. Chwilę potem ulfwerenar podniósł okrwawiony łeb znad rozerwanego ścierwa i zawył przerażająco w mrok nocy.
Bjarn stanął jedną stopą na burcie i uniósł tarczę z łusek krakena, runy na toporze płonęły błękitem, żądając krwi, tak że musiał dotąd osłaniać oręż płaszczem. Z tyłu skirl Sigrin w okularowym hełmie skręcił z okrzykiem ster i drakkar, ryjąc piach walnął w trzeszczące molo, które z jękiem osunęło się w wodę, a stojące na nim działo puknęło w burtę ramą zanim zagrzebało swą paszczę w grząskim piachu pod wodą. Na stojącym teraz w poprzek plaży statku skuleni za Bjarnem wojownicy usłyszeli skowyt wilka. Ingvarsson uśmiechnął się.
- Dzięki Haakar… - wyszeptał po czym uniósł z ogłuszającym rykiem topór i skoczył w płytką wodę oraz śliski piach wybrzeża Imperium. – OOODYYYYYN!!!!
Biegnąc wśród przewróconych łupinek nawet nie musiał się oglądać, wiedział że każdy żywy Norsmen skacze właśnie, osłaniając się tarczą za nim i z brutalnym okrzykiem pędzi za nim, wznosząc topór. Udało mu się do pierwszego szeregu wytypować najlepszych tarczowników, plan był gotowy. A owieczki wychodziły właśnie na rzeź. Mijając małą łódkę, zdolną unieść najwyżej jednego człowieka, szybkim zamachem z boku ściął podnoszącego się z kolan z jękiem przebudzonego strażnika i spojrzał w głąb osady. Z największego budynku widać było światło, przez podwójne drzwi z drewna wychynęło, zataczając się kilku nieuzbrojonych ludzi w niekompletnym opancerzeniu. Jeden nawet nie miał buta i munduru, ale za to dzierżył w ręku kufel. Już wbiegając pod górę małej wydmy, na której stała wioska, teraz pośrodku szeregu wrzeszczących wojów Bjarn zauważył jak jakiś chudy starzec przepycha się przez pijaków i wznosząc miecz krzyczy coś w swym języku. Zagrało kilka rogów, nawet jedna trąbka i parę dzwonków. Kilka drzwi od domków pootwierało się, a ruch przed prawdopodobnie ratuszem wzmógł się wielokrotnie. Ale to nie miało już znaczenia…
- Dobra panienki! Przynajmniej będziemy mieli walkę, naprzód! – krzyknął Bjarn, wznosząc broń.
- Thor! Odyn! Śmierć, Walhalla!
- Krew dla boga krwi!
- Raaaagh!
( http://www.youtube.com/watch?v=RVeKG6lca7g )
Nordlandczycy krzyczeli, biegając po swojej osadzie. Z pobliskiego magazynu wybiegło kilku ludzi z długimi, stalowymi prętami na drewnianych leżach. Oślepiający blask spalanego prochu rozświetlił cały chaos na ułamek sekundy. W ciemności świsnęły kule, rozległ się trzask, okrzyki obu stron zmieszały się ze sobą. Biegnący naprzeciw Norsmenom ludzie cisnęli w nich lampami i pochodniami, które upadły w większości na ziemę, podświetlając scenę upiornym, piekielnym blaskiem. Bjarn uniósł tarczę, o którą rozbiła się szklana latarnia, płonącą oliwa nieszkodliwie ześlizgnęła się po łuskach krakena. Obok powstrzymujący się od okrzyków Einarr, odtrącił tarczą źle wycelowane pchnięcie piki i podnosząc gorejącą pochodnię z ziemi, jednym mocarnym ruchem wbił ją w rozwrzeszczane usta pikiniera, tak że zagłębiła się w gardle i przełyku prawie całą płonącą częścią. Ciśnięty na ziemię mężczyzna miotał się i za chwilę stopił w straszliwych męczarniach. Imperialni rzucili się na nich mało zorganizowaną kupą, większość nie miała na sobie nic poza mundurem, ledwo co piąty nosił hełm lub napierśnik. Bjarn naparł na kilku mieczników całą siłą rozpędu i pierwszego, którego nie powaliła jego tarcza rozrąbał potężnym ciosem topora od skroni po żebra. Wtedy uświadomił sobie, że po lewej ma braci Horkessonów. Olfarr sparował cios sporego kordelasa, a jego brat poziomym cięciem wypatroszył łysego sierżanta, tnąc tuż pod kirysem. Gdzieś mignął mu ryczący Hrothgar, oświetlony blaskiem płomieni, daleko na lewo Olaf zamaszystym łukiem olbrzymiego dwuręcznika pozbawił kończyn, głowy lub wyrwał flaki niemal czterem wrogom naraz. Niepowstrzymany tłum Norsmenów zmiótł rzucone przeciw nim siły jak fala zmiata zamek z piasku i teraz naprzeciw nim szedł nieco bardziej zdyscyplinowanie szereg ludzi, którzy kupili czas na uzbrojenie się i sformowanie wokół starego kapitana śmiercią swych rodaków. W noc pomknęły wymierzone na szybko bełty, huknęły muszkiety a na niebie skrzyżowały się liczne płonące strzały.
- Skjoldur vegg!!! Formować mur z tarcz do kurwy nędzy! – ryknął Bjarn, lecz zobaczył że krzyczał na próżno. Doświadczeni wojownicy jak jeden powstrzymali się karnie od mordu i unieśli tarczę, zwierając je w kolorową ścianę skóry, drewna i stali. Pociski zabębniły o tarcze i pancerze. Trzask bełtów grzęznących w tarczach, brzdęk kul obijających się o hełmy i pancerze oraz umba tarcz. Krzyki bólu, tych którzy nie zdążyli na czas się osłonić. Z tyłu rozległ się głośny plusk, któryś z jego ludzi musiał zostać trafiony gdy skakał z drakkaru. W odpowiedzi Norsmeni posłali w lot włócznie, strzały i toporki. Leif wychylił się nad szyk i najpierw chybił, lecz drugi pocisk powalił jednego z muszkieterów. Bjarn ściągnął go za kark w dół, pod osłonę tarcz i sam cisnął toporkiem, otwierając swą tarczę jak drzwi w murze. Zanim zorientował się, czy kogoś trafił krocząca formacja zwarła się z wrogiem i zatrzasnęła na przetrzebionej już samym pierwszym impetem grupie Imperialnych.
Olfarr schylił się za swą tarczę, unikając pchnięcia halabardy i łupnął w górę stalowym rantem, gruchocząc palce, zaciśnięte na mieczu. Ułamek sekundy po tym jak uniósł swą osłonę, tarcza Ulfarra znalazła się przed nim, a on sam ciął ukośnie z nadgarstka rudego halabardnika, rozbijając na miazgę skrytą pod cabassetem głowę. Mur z tarcz i szereg żołnierzy rozpadł się w wyniku szalonego wiru kopnięć, uderzeń i natarć na dziesiątki mniejszych lub większych grupek. Nadciągający z tyłu ostatni Norsmeni przepchnęli front tak, że część najeźdźców została odcięta od centrum masakry i pobiegła wprost za uciekinierami między chaty i krzyczących mieszkańców. Topory odcinały ręce i nogi, miecze krzyżowały się, z tarcz leciały wióry, a dwuręczne topory i włócznie tłukły nad walczącymi z drugiego szeregu dopełniając zamieszania bitwy. Wśród huku, syku płomieni, szczęku oręża i bitewnego zawodzenia dał się słyszeć cierpki syk. Jakiś Nordlandczyk w podartej koszuli, zbryzganej krwią unosił w ręce tlący się granat. Na sekundę zanim go cisnął w gąszcz wojowników, spostrzegł że palce kurczą się mu, zęby kruszą się a zbielałe włosy łamią, opadając zamarznięte za kołnierz, a potok krwi zatrzymuje się tak gdzie kapał. Nim się spostrzegł grenadier padł zamrożony i rozkruszył się o piach, a bomba potoczyła się z przylepionymi palcami pod werandę jednej z chat, która po eksplozji stanęła w płomieniach. Z dymu na tyłach wynurzył się wysoki, chudy i wykrzywiony na twarzy jak demon wojny vitki, z powiewającym na wietrze warkoczem. Za jego plecami dreptał skald Ivar, pobrzdękując na mandolinie i wyśpiewując głośno jakieś pieśni o heroicznych czynach. Widząc pytające spojrzenie bliźniaków dodał tylko:
- Mówili mi kiedyś, że nawet elfy nie są dość złe by grać podczas rzezi osady… chciałem więc spróbować, tylko publika wśród miejscowych chyba się kurczy…. „Rzekł więc Ragnar, smoka na zachód zwracając: Ja, Lothbrok te ziemie we krwi ich skąpię, kruki nakarmię, topora nie poskąpię…”
Bliźniacy wzruszyli ramionami i zaatakowali dwóch stojących na granicy ucieczki halabardników. Pierwszy uniósł poprzecznie swą broń, lecz topór Ulfarra przerąbał drzewce i opadł, wbijając się w czoło. Olfarr wpadł nisko, biorąc wroga na tarczę, i przerzuciwszy go za plecy przyszpilił do spływającej krwią ziemi mieczem. Bliźniacy podnieśli wzrok, na chwilę zanim droga do wioski stanęła otworem. Srebrnowłosy kapitan w zbroi płytowej utrzymywał garstkę swych ludzi przy sobie, widocznie miał dość rozumu by pojąć taktykę otaczających go berserkerów i ilekroć jeden znich atakował zza tarczy, ten posyłał go w tył szybkim sztychem miecza lub lewaka zostawiając metodycznie coraz więcej ran. Bjarn usiłował się do niego dopchnąć, lecz zwarty mur wojowników mu to uniemożliwił. Kiedy kapitan przebił ramię jednego z Norsów i nadstawił sztylet by go dobić, na tarczę w drugim szeregu skoczył młody wojownik, ujmując dwa ostre jak brzytwa topory. Zanim Bjarn zdążył go powstrzymać jarl Thorrvald spadł koło oficera, który dobił poprzedniego przeciwnika i uniósł ostrza do tańca. Dwa szybkie zwody, parada Torstenssona, zamarkowany zwód w lewo i finta, szybki wypad kapitana, znów piruet i dwa topory cięły z półobrotu. Tęgi starzec skrzyżował swoją broń i blokując, usunął się do tyłu przed drugim ciosem. Na to młody Nors czekał. Mając wreszcie dość miejsca wyskoczył w górę i znad głowy zamachnął się toporami Kharlota, ostrza znów zaśpiewały i czarna stal raz jeszcze wytoczyła krew na chwałę poprzedniego i obecnego właściciela. Ostre jak brzytwa topory jak mało weszły w karwasze i odrąbały w łokciach obie ręce kapitana. Starzec splunął krwią na białe wąsy postawione na wosk, padł na kolana, rudy norsmen uśmiechnął się zimno. Topory padły obok odciętych rąk, zaciśniętych na mieczach, a Thorrvald w obrocie wyjął lśniące ostrze Prunthila, Ciernia na Kazagów i z teatralnym rozmachem wbił go w pierś kapitana, przebijając oficera na wylot. Widząc śmierć dowódcy resztka żołnierzy pobiegła do wioski, niektórzy zostali z miejsca przyszpileni włóczniami lub zarąbani, gdzie indziej śmigały strzały, ostatnie bełty i toporki. Rycząca fala Norsów wpadła do miasta, bez żadnej namiastki litości. Na nią bowiem było już za późno.
(http://www.youtube.com/watch?v=ra5KzVnUeNI )
Bjarn złapał biegnącego Thorrvalda za połę płaszcza.
- Co to miało być ?! Życie, włości ci nie miłe?! Nie dość, że opuszczasz mur, to jeszcze na dokładkę ten tandetny cios kończący! A mówiłem zarąbać na miejscu, szybko - w tym obrocie miał dwadzieścia szans na zabicie cię, idioto…
- Ale on nie miał już rąk… - warknął przez gwar bitwy jarl.
- Nieważne, idź gdzieś i nie zgiń głupio… - odepchnął bratanka Bjarn. Obok niego biegli bliźniacy Horkessonowie, widział jak w bitwie ze trzy razy osłonili go od najgorszej nawały halabard i szpad, więc jeśli ktoś zasługiwał tu by walczyć obok niego, to właśnie oni. We trójkę biegli między płonącymi domami, niszczonymi straganami, płotami i zarąbywanymi ludźmi. Kilka chat stało już zupełnie w ogniu, na prawo upojony bitwą i pitym z przymocowanego do tarczy bukłaka miodem Thorlac Pogromca podpala kolejną. Wszystkie inne, grube, solidnie zbite drzwi były wściekle rąbane toporami, nie mniejszą litością niż ludzie. Ciężkie młoty z hukiem tłukły ściany, dalej Turo przebiegający ulicą z gromkim okrzykiem w pogoni za obdartymi mieszkańcami i żołnierzami. Obok z okna na piętrze wysunął się lśniący złowrogo bełt, który ze świstem wbił się w samą krawędź tarczy biegnącego Vidarra. Wojownik pod brodą i kolczym oplotem na twarz, najpewniej podziękował bogom i po błyskawicznym doskoku przybił do framugi już w samych drzwiach uciekającego młokosa w za dużym napierśniku. Po chwili potok spragnionych krwi i zniszczenia wojów porwał Vidarra ze sobą i korzystając z otwartych drzwi, wparował do środka szerząc śmierć i chaos. Gdzie indziej uzbrojony ad hoc w źle trzymany topór rybak przewrócił się w swej ucieczce o płot i zanurzył się w błocie, ale nigdy się z niego nie wydostał bo dwuręczny topór zarąbał go jak leżał i zostawił w kałuży krwi i potrzaskanych kości. Leif przed nimi płonącymi strzałami celował w okna, z jednego z takich okien wypadła staruszka w tlącej się sukni i natychmiast została porąbana w kawałki. Pod plądrowaną z okrzykami i piskiem karczmą kilku wojów kopniakami i ciosami stylisk młotów topiło w korycie krwawiącego chłopca. Teraz każdy szedł pod miecz, Bjarn dobrze wiedział że szał i prymitywne odruchy wywołane skrywanym szałem bitewnym zetrą ludność z powierzchni ziemi. Ale zanim złość się wypali musiał zadbać o zwycięstwo. Na końcu osady kilkunastu wojów bezskutecznie cięło wielkie, podwójne wrota z grubych bali, bramiszcze do ratusza. Wydarty Morzu wskazał strzelisty budynek trzonkiem topora i popędzili w tamtym kierunku. W mijanym zaułku zauważył jak mocarny Eigil Berserker rzuca się na sciśniętych włóczników, jak kilka włóczni zagłębia się w wielkich, wytatuowanych mięśniach, ale wojownik tylko wciągnął się na nie głębiej i oboma toporami naraz zaczyna redukować pikinierów do poziomu sterty ochłapów. Eigil posłał Bjarnowi szeroki, krwawy uśmiech i zamachem ramienia rozwala włócznikowi z wydatnymi bokobrodami twarz wielkimi ćwiekami na karwaszu. Bjarn wpadł z furią pod bramę.
- Miejsce, patałachy! – Ingvarsson popatrzył na drzwi, a potem na swój topór. Jego broń nie tępiła się, więc mógłby w końcu je rozwalić, ale czasu było mało… - Dwuręczne topory, dawać draby i porąbać to na szczapy, migiem na Tyra!!
Bjarn obejrzał sięi zobaczył że bliźniacy gdzieś zniknęli. Pobiegł z warknięciem szukać jedynego człowieka dość silnego by dorąbać się do zasuwy.
- Olaf! Olaf, barbarzyński synu Norski… Do mnie! – w pobliżu chaty dwa domy dalej zobaczył jak szukany wojownik dwoma zamachami olbrzymiego topora wywala solidne drzwi i pociągnięty przez Hrothgara upada na ziemię przed strzałem z pistoletu. Strzała z łuku utkwiła w jego ramieniu i wielki Nors z rykiem godnym niedźwiedzia wpada do środka na czele sporej bandy łupieżców. Już miał za nim pobiec i rozwalić parę łbów by się dostać do środka, kiedy zaczepił go jakiś postawny wojownik. A właściwie dwóch. Ulfarr wystrzelił gdzieś w górę i z jednego z dachów spadł w płomienie trafiony kusznik. Olfarr zbliżył się do samego ucha Wydartego Morzu i ryknął na całe gardło wśród harmidru.
- Kilku… wejście! Pomógł… lina!!! – dosłyszał strzępki wypowiedzi Bjarn. Ingvarsson kiwnął głową w rogatym hełmie i popędził za bliźniakami. Olfarr poprowadził go za ratusz, wśród chaosu i pożogi, odprowadzany wrzaskami mordowanych, rykami zwycięzców i jękiem atakowanych budowli. Tam, przy samej ścianie kamienia i palisady, ciągnącej się przed linią sosen tylną ścianę ratusza ozdabiała w oczach Norsa lepiej niż złoto i klejnoty lina ciągnąca się do jednego z okien.
- Haakar nam to pokazał… - zaczął z przejęciem Ulfarr, strząsając krew z topora.
- …zmienił się w wilka i ją tam zawiesił! – dodał Olfarr, nakładając tarczę na plecy.
Bjarn pierwszy wskoczył, zostawiwszy w amoku tarczę i klinując za pasem topór zaczął się wspinać najpierw na barki Ulfarra, a potem po linie. Gdy po minucie tytanicznego wprost wysiłku przepełzł z czerwoną twarzą nad parapatem ujrzał urządzone bogato pomieszczenie, w którym Haakar nakładał jakąś znalezioną kolczugę nad poszarpanymi trupami kobiety w zielonej sukni i dwóch strażników w płytowych pancerzach, które nie uratowały ich jednak przed szponami i kłami ulfwerenara.
- No co ? – zapytał Haakar, biorąc do ręki spory miecz znad kominka. – Nie chcieli dać po dobroci, a pilnie potrzebowałem ubrań…
- Dobra, dzięki wielkie w każdym razie. – Bjarn podszedł do liny i pomógł Olfarrowi pokonać ostatni odcinek wspinaczki. – Pomóż bratu i jeszcze raz dzięki za poinformowanie mnie. Inaczej do liny cisnęłoby się już z pół tuzina opitych parchów… Idziemy Haakar!
Przez otwarte drzwi wypadli na korytarz ozdobiony portretami jakichś ponurych mężów i zbiegli na dół po schodach wyłożonych czerwoną draperią. U samego dołu zaskoczyli strażnika z kuszą, który nachylał nad oknem. Bjarn chlasnął go runiczym ostrzem po gardle i wyrzucił za okno. Po drodze minęli tylko przerażoną dziewkę w potarganym fartuchu, którą Haakar cisnął na ścianę płazem flamberga, którego dzierżył z łatwością w jednej ręce. Dalej zauważyli krzyczących ludzi bez broni, znikających w korytarzach, ale zignorowali ich i zbiegając z dwóch przeciwnych klatek schodowych, wpadli na szerokie na pół tuzina ludzi schody schodzące po chwili do otwartej, wielkiej hali z paleniskami i stołami. Za huczącymi od ciosów toporów drzwiami stała na drżących nogach lub opatrywała rany i formowała z mebli barykadę grupka żołnierzy, spośród których kilku wyglądało świeżo jak poranna mgła, na pewno nie brali do tego czasu udziału w walce.
- Panie żupanie, - zwrócił się do grubawego jegomościa w kolczudze wąsaty sierżant we wgniecionej zbroi. – Hans właśnie zmarł. Co teraz zrobimy? Są wszędzie! Odcięli nas…
- Ciszej Zauber! – warknął grubas zwany żupanem. – Jeśli mamy odejść, to odejdziemy w walce… Karla i Welknera posłałem by moją córkę ratowali, a ty jeśliś chłop a nie baba to będziesz bronił tych drzwi nawet do usranej przez Mananna śmierci! Każdy zasraniec, który wejdzie przez te drzwi oberwie od nas, nie panowie ?
Krótki chór głosów ucichł równie nagle, jak się rozległ na dźwięk basowego śmiechu za ich plecami.
- Rzeczywiście, przez te drzwi… - zaśmiał się łamanym Reikspielem Bjarn, schodząc powoli ze schodów. – Dlatego zamierzam się uwinąć zanim tamte łamagi tu wejdą!
Chwila potężnego zaniemówienia i zaskoczenia, która zamroziła dla Bjarna i Haakara czas upłynęła nagle, gdy jeden z ludzi rzucił się na niego z mieczem, a jakiś brodaty kusznik strzelił z krzykiem strachu. Bełt wbił się w poręcz schodów, a wszyscy nagle ożyli i rzucili się do akcji. Zanim pierwszy knecht ze szpadą zdążył zadać cios przerąbał mu gardło flamberg Haakara. Bjarn cisnął trzema toporkami biegnąc, pochylony do przodu. Jeden wbił się prosto w twarz Nordlandczyka, ciskając go na klekoczącą barykadę, kolejny odrąbał nogę w kolanie krzyczącemu starcu w napierśniku, a ostatni przeleciał nad ramieniem halabardnika z rudymi wąsami który mimo pudła padł asekuracyjnie na podłogę. Topór Bjarn błysnął trzy razy i dwóch dryblasów, którzy zaszarżowali go na oślep padło we własnej krwi. Kolejny bełt pomknął gdzieś w powietrzu, nacinając skryte pod kolczuga ramię Bjarna. Nors syknął i cisnął krzesłem, powalając kusznika który padł w samo palenisko i przebiegł z krzykiem izbę, wpadając na towarzyszy. Haakar błyskawicznymi cięciami oczyścił lewą część Sali i kopnął potężnie stół z niedokończonym jadłem, przewracając paru nacierających Nordlandczyków. Bjarn uchylił się przed szablą sierżanta, ale wykorzystał to inny walczący, tnąc go rapierem w łopatką. Ingvarsson wściekłym zamachem obrócił się równolegle z toporem, oddzielając głowę śmiałka od tułowia. Teraz sierżant wykorzystał sposobność i wbił mu szablę lewą rękę, aż po środek pióra tnąc kolczugę, futro i ciało. Zanim zdołał powtórzyć cios, Bjarn złapał ostrze trzonkiem toporka w lewej ręce i przytrzymał je w ranie. Imperialny z siłą, płynącą ze strachu szarpnął szablą, ale ledwo drgnęła o cal. Za to opadający błękitno-czerwoną smugą topór zdążył idealnie by rozwalić głowę w kapeluszu na dwie półkule. Na środku Sali Haakar przyszpilił powalonego młodzieńca flambergiem do podłogi i rozejrzał się wokół. Korzystając z chwili wolnego Bjarn podszedł do bramy i wzniósł ociekający krwią i szarą tkanką topór nad zasuwę.
- Bjarn uważaj!!! – zawył Haakar. Wydarty Morzu obrócił się i ujrzał grubego urzędnika celującego do niego z kuszy zza barykady. Bełt drżał mu w spoconych rękach, ale z tej odległości nie było szans na unik. Haakar rozejrzał się w poszukiwaniu broni, nie chcąc robić gwałtownych ruchów.
- Ani drgnij! – pisnął urzędnik.
- Spokojnie. Moi ludzie i tak wejdą tu za jakiś czas, będziesz skończony. – warknął Bjarn, odwracając się z kpiącą demonstracyjnością do bramy.
- Więc chociaż zabiję jednego! – rzucił żupan gminy i zapadła cisza, przerywana warkotem Haakara i waleniem toporów w drzwi. I bełt wbił się prosto w głowę. Haakar wrzasnął i skoczył do przodu z nożem, ale zatrzymał się jak wryty. Z ust grubasa wystawał roniący krwawe łzy grot, żupan zamrugał i zwalił się jak bela na podłogę, razem z kuszą lądując w kałuży krwi. Wstrząśnięta broń posłała bełt, który z sykiem wbił się w nogę stołu tuż obok Haakara. Bajrn nie czekając jednym ciosem rozwalił zasuwę i do środka wpadła skotłowana masa barbarzyńców, rządza krwi i zmęczenie na ich twarzach ustępowało w ciągu sekund zdziwieniu. Haakar odrzucił nóż i wzruszył ramionami.
- Co, półnagiego faceta w życiu nie widzieliście, kozojebce ? Z Bjarnem odwaliliśmy całą robotę za was.
- Nie całą. – warknął Bjarn, zwracając się ku barykadzie. Nad trupem wójta stał ze zmieszanym wyrazem twarzy żołnierz o zaczesanych w kucyk kruczoczarnych włosach i krótkiej brodzie z przystrzyżonymi wąsami. – Brać go.
- Nie panie! Litości! Jestem… - wyjąkał żołnierz, wysilając się by nie uciekać i stać w miejscu.
- A co to jest litość ? Jakiś wasz południowy wynalazek ? – sarknął ktoś z tłumu. Do pierwszego szeregu przepchnął się zlany potem Olaf z pokrytym wiórami toporem i wszyscy postąpili krok naprzód.
- Blød tíl Kharnáþ! – warknął z kiepskim akcentem po norsku żołnierz. Bjarn stanął jak wryty.
- Masz dwanaście uderzeń serca by powiedzieć mi coś ciekawego zanim cię zarąbię! Ej, wy dorżnijcie co tam w dworze siedzi i macie wolną rękę. – po schodach wpadli nagle zdyszani Olfarr i Ulafarr z okrwawionymi ostrzami. – O, to wy szkoda żeście się spóźnili! Postawcie mi tu który jakiś stół i krzesło, napiłbym się! Ej, południowcu już zacząłem liczyć…
- …jestem wtajemniczonym kultu Krwawego Boga na tych ziemiach, Alph… nasz szef rozesłał okoliczne kulty po wybrzeżu, byśmy dali mu znać o twym przybyciu i pokazali drogę! – wybełkotał kultysta.
- Jakoś mało twardy na wyznawcę Kharnatha… Tylko tyle ? Drogę znam sam, a wizytę wolę złożyć bez niespodzianek i zapowiedzin… Thorfinn, Ragnar odrąbać mu nogi i wrzucić do morza…
- Czekaj na Bogów! Spiżowej Cytadeli nie osiągnie nikt, dopóki mój pan nie zechce… Przeniósł zapisy do Middenheim, stamtąd dopiero wyruszy Arena… nie zabijajcie mnie! Znam drogę, poprowadzę…
- Hmmm. – Bjarn potarł się w brodę i pociągnął z kufla.
Imię: Olfarr i Ulfarr Horkessonowie
Rasa: wyrośnięci Norscy łupieżcy o wielu nadnaturalnych cechach fizjologicznych (Exalted Heroes)
Broń: Olfarr dzierży ostry jak brzytwa nordycki miecz oraz włócznię o długim ostrzu, Ulfarr walczy toporem oraz krótkim łukiem z wypalonymi runami.
Zbroja: Ciężkie kolczugi z najlepszych kuźni w Norsce, wzmacniane ćwiekami i zdobycznymi płytami, które dodatkowo spajają wyryte nań potężne runy (Pancerze Chaosu) + Hełmy okularowe z oplotami kolczymi na karkach + Średnie Tarcze http://b.kerwinphotography.com/images/0 ... Shield.jpg (Olfarr); http://fc06.deviantart.net/fs18/f/2007/ ... siegno.jpg (Ulfarr).
Ekwipunek: Eliksiry Odporności - wywar od nieznajomego czempiona, który przed spłodzeniem synów wypił ich ojciec dalej krąży częściowo w ich żyłach, podczas walki wypełniając obu braci nieziemskim wprost wigorem.
Mutacja: Podwojenie - bliźniaków łączy nierozerwalna i ponadnaturalna więź.
Historia:
Horke Łamiący Ostrza nie był postacią nadającą się zbytnio ani do opowiadanych zimą przy kominku sag, ani też wiekopomnych, heroicznych czynów. Ot zwykły łupieżca, chłop twardy, na żegludze znajomy, ktoś kogo dobrze było mieć obok siebie w murze tarcz pośród bitewnego zamętu. Co nie znaczyło wcale, że nie mógłby wystąpić w szeroko znanych opowieściach... I pewnego dnia rzeczywiście wystąpił, lecz nie była to wyryta na menhirze historia o walecznych dokonaniach, ani też śpiewana głośno ballada i z prędkiego rozgłosu swego imienia Horke rad nie był. A już zwłaszcza ze sposobu jakim się ów rozgłos dokonywał. Otóż poza całą swą poczciwą zwyczajnością miał on dwie szczególne cechy: Po pierwsze picie. Woj pił tyle, że największych twardzieli o najbardziej warkliwych głosach te ilości wprawiały w podziw. Jednak nie znamionowało to opiewanej Norskiej mocnej głowy, a wielkie pokłady czasu spędzane czy to na deskach karczmy, czy też w środku zaspy śnieżnej, całe dni błogiego snu. Po wtóre, Horke pomimo poprzedniej przywary wcale od dziewek i łożnicy nie stronił, jako wojownik poważaniem się cieszący. Niestety stąd właśnie nadeszła cała jego niedola, bo gdy inni ojcowie wychowywali rosnących prędko synów na twardych wojowników, Łamiącemu Ostrza rodziły się same córki. Proceder ten, ku rosnącemu niezadowoleniu Horkego trwał nadal i nawet przestał on (poniekąd) chlać, a skoro nie chował się przed wieściami w objęciach snu to jął słyszeć na swój temat wcale nie pochlebne historie. Inni mieszkańcy wioski nazywali go odtąd Łamiącym Ostrza, bynajmniej nie z racji waleczności (choć ułomek nie był i niejednemu dawał za to w zęby), ale podając w wątpilowość sprawność jego męskich atrybutów. Zasępiony Horke chodził tedy po rady do kumpli, wioskowego vitki i innych napotkanych szamanów, nawet do Długiego Domu samego jarla. Nie było takiego sposobu, którego by się nie chwycił, rady której nie zawierzył i nie sprawdził. Wciąż bez skutku, a zyskiwał jeno więcej drwin za plecami. Latem urodziła się mu kolejna córka. Tego już było za wiele, zgrzytający zębami Horke najpewniej rozniósłby całą pobliską górę w pył, gdyby nie był to czas corocznej wyprawy do górskiej świątyni Bliźniaczych bóstw natury - Freji i Freja, aby złożyć im dzięki za zebrane plony, wyhodowane zwierzęta, hamowanie gniewu ich ojaca - Njorda, Boga Mórz oraz pobłogosławić narodzone potomstwo. Z tego ostatniego powodu, Łamiący Ostrza niezbyt się kwapił na wyjazd, ale uciszony przez żonę zabrał swe piękne córki razem z darami dla bogów i dołączył do kolumny pielgrzymów.
Na miejscu, po złożeniu ofiary i licznych ceremoniach Horke niemal pół dnia klęczał przed statuą ujeżdżającego dzika Freja, błagając Vana o upragnionego syna. Gdy wreszcie wyszedł ze świątyni, skierował się do obozujących na stoku góry ludzi i z odstraszającym przechodniów grymasem mijał olbrzymie jesiony. Wtedy ktoś, kogo wcześniej nie widział na uroczystościach zagadnął go pod wielkim drzewem, tuż poza obrębem ognisk. Był to wysoki i dość szczupły mężczyzna o białych jak śnieg włosach i wspaniałym płaszczu z futer śnieżnych lisów. Horke ocenił że wygląda na o wiele młodszego niż w rzeczywistości był i odziany w piękny strój wyglądał bardzo przystojnie. Nieznajomy, mimo że Horke nawet o nim nie słyszał, rzekł że wie o jego problemach i rad jest go wspomóc. Patrząc na Łamiącego Ostrza błyszczącymi jak świeżo wypolerowana stal, bladoniebieskimi oczyma pokazał mu jaśniejący w blasku pochodni eliksir, mówiąc że po zażyciu na pewno spłodzi silnych synów. Fiolka drżała magicznie pod dotykiem palców woja, więc skrycie rozradowany Horke postanowił nie zbywać cudacznego młodzieńca.
- Ha, nawet jeśli bym ci uwierzył... Dzisiaj nie ma nic za darmo... lepiej uprzednio powiedz czego pragniesz w zamian, miast prawić zagadki jak demon Tchara!
- Oczywiście... słyszałem o niezwykłej urodzie twych córek, więc gdyby jako dostojny ojciec raczyłbyś pozwolić mi pojąć najstarszą... - rzekł białowłosy, skłaniając się lekko. Horke zobaczył że lekko wysunięty z pochwy runiczy miecz na plecach jest zrobiony ze złota lub nim okuty, znak ewidentnego związku z kultem boga Freja... co w połączeniu z bogatym strojem i prezencją młodziana, który na dodatek szanował godność ojcowską Horkego najogólniej dobrze o nim rokowało. Jedynym mankamentem był wysunięty na chwilę spod futer srebrny medalion z głową wilka, który z kolei był symbolem mrocznego boga Slaanesha lub Shornaala jak zwano go w Norsce. Białowłosy ukradkowym ruchem wsunął podejrzanie szybko amulet pod kołnierz i nie spuszczał wzroku z Łamiącego Ostrza, który po chwili namysłu postanowił o tym zapomnieć i zgody udzielił.
- Nasz vitki, Skjalf mówił że ma talent do czarostwa, więc ją uczyć chciał, ale lepiej żeby piękna kobieta dzieci rodziła mężowi, niż ślęczała nad runami i karmiła kruki. Na bogów, masz moją zgodę!
Nazajutrz zorganizowano huczną ceremonię i sam jarl udzielił rozradowanej Astrid ślubu z młodzieńcem, który przedstawił się jako Yngwe Sigvaldsson. Podekscytowany ojciec dziewczyny nie poskąpił pannie posagu, a już następnej nocy zażył dziwny eliksir i poszedł sprawdzić jego skuteczność. Yngwe razem z Astrid pożegnał prędko teściów i w pośpiechu odjechał ze swymi jeźdźcami, jak mówił przedstawić żonę krewnym. Horke tymczasem jak dnia Ragnaroku wyglądał momentu poczęcia żony, która ku lekkiemu zdziwnieniu Łamiącego Osrza zaszła raz jeszcze w ciążę. W dzień poczęcia dzieci woj wyprawił wielkie święto, wreszcie po tylu latach wpatrywał się jak w złoto czekające na zrabowanie, dwóch bladych chłopczyków. W duchu wychwalając pod niebiosa białowłosego Yngwego oraz jego eliksir nazwał synów imionami swych sławnych bojami dziadów: Olfarr i Ulfarr. Bliźniacy rośli jak na drożdżach i z racji, że ich matka od dnia ciąży leżała przeziębiona, sam obnosił się z synami jak król świata. Pewnego dnia, gdy wiózł ich na saniach do vitkiego, po zioła dla żony spotkał starego przyjaciela, Bjorna Żelaznobokiego.
- Hej Horke, od wesela twojej córki cię nie widziałem! Jak tam lepiej ci już po...
- Patrz Bjornie, to moi synowie Olfarr i Ulfarr. Wyrosną na postrach południa zanim powiesz Hjóþlørsðånsvik... Zaraz! Lepiej po czym ?! - zorientował się nagle dumny z potomstwa woj.
- Ha! Twoi synowie panie Złamane Ostrze, dobre se... Jak to po czym lepiej ? Ty... naprawdę nic nie wiesz ?!
- Nie denerwuj mnie zawszona łajzo i na Odyna gadaj, o co chodzi! - zdenerwował się Horke, podchodząc do Bjorna.
- No... spokojnie... Chodziło mi o to, że jeszcze he... nie masz rogów na hełmie... Po tym jak wtedy tamten białowłosy wlazł do twojej sypialni, gdy ty bawiłeś się na ślubie córki. Na miecz Heimdalla, ale cię załatwił! Zrobił z ciebie rogacza na własnym ślubie i podwędził ci pierworodną! Co jest ? Ej zostaw mnie, to nie moja wina! Uciekłem wtedy z wioski by zamiast cię niepotrzebnie złościć, dorwać junaka i ci go oddać! Na Odyna i Njorda, przysięgam...!
Warcząc jak szczuty psami wilk, Horke uniósł Bjorna nad ziemię a jego twarz zrobiła się czerwona, gdy przypomniał sobie tamten moment i nagle cały świat się dla niego zawalił. Z nieprzyjemnym charkotem Żelaznoboki zesztywniał, a jego kark pękł. Jeszcze zanim ciało upadło na śnieg, Horke wrzeszcząc na całą wioskę wpadł do swej chaty, porwał zbroję i broń z kołków nad kominkiem, po czym ku przerażeniu małych córek bawiących się na podwórzu, rozwalił w drzazgi drzwi od domu i pobiegł gdzieś z przerażającą niczym oblicze Khorna miną. Wciskając przejezdym Vargijskim kupcom mieszek złota, wsiadł na ich wyszkolonego w walce łosia i gnając zwierzę wściekłymi okrzykami pojechał w las, krzycząc i przysięgając że na bogów ukatrupi tego tak zwanego Yngwego, choćby miał go gonić do samego Helheim i wzywając wszystkie demony na świadków, zniknął między górami a horyzontem. Od tego czasu nigdy go już w tych stronach nie widziano, a cicha od zawsze wioska rozbrzmiała szeptanymi w strachu plotkami i historiami. Podobno Horke znalazł młodzieńca, lecz Sigvald którego ów mienił swym ojcem okazał się być Sigvaldem Wspaniałym, przerażającym ulubionym czempionem Slaanesha, który stanął w obronie syna z drwiącym uśmiechem na bladych ustach i głodnym krwi ostrzem w ręku. Lecz podobnych bajań było wiele i żadnej nie mogli potwierdzić przybysze nawet z najdalszych stron, jednak pamiętający mroczną przysięgę Łamiącego Ostrza vitki, stary Skjalf zgodny był w tym, że Horkego spotkał straszliwy los.
****
Pozostawionymi bez ojca synami opiekowała się matka oraz ich starsze siostry, bliźniacy zaprzyjaźnili się zwłaszcza z dwoma niewiele starszymi od nich Ragnhildą i Asą. Odkąd tylko o własnych nogach zaczęli opuszczać dom, ludzie zawsze zwracali uwagę na silniejszą niż wszystko co dotąd widzieli więź braterską. Olfarr i Ulfarr niemal nigdzie nie chodzili osobno, zawsze śmiali się z tych samych żartów, bawili z tymi samymi dziećmi oraz lublili te same sagi, wygłaszane w gospodzie przez leciwego skalda. Gdy chłopcy wyrośli do wieku męskiego, wojownicy z wioski zaczęli na prośbę matki, obawiającą się o właściwe wychowanie synów sposobić parę do męskich zajęć. Złączeni żalu i szacunku dla Horkego, mężczyźni pomagali rodzinie jak tylko mogli i gdy nie widział tego pamiętający potępieńczą przysięgę przesądny Skjalf lub zły o morderstwo Bjorna Żelaznobokiego jarl. Tak więc chodzili na polowania, ćwiczyli walkę i uczyli się o żegludze - oczywiście zawsze razem - a ich nauczyciele z podziwu wyjść nie mogli dla krzepy, szybkości, pojętności i solidarności braci. Gdy jednemu powinęłą się lina od żagla, brat jak z nikąd pojawiał się i powstrzymywał żagiel od huknięcia o pokład, gdy Ulfarr oberwał drewnianym mieczem od kolegi, Olfarr z rykiem doskoczył do nich i osłaniając brata swą tarczą odgryzał się chłopakom z wioski potężnymi ciosami. Chłopcy wyrośli na pobuntowanych nastolatków, wycinających razem kawały jarlowi i nawzajem wymigiwując się od winy przed obsypanym śniegiem wodzem. Młode dziewczęta ulegały długim, złotym włosom bliźniaków, a także niecodziennym i dziwnie jasnym oczom, błyszczącym jak polerowana stal z młodych twarzyczek i bracia zaliczyli swe pierwsze podboje miłosne. Stary, pobłażliwy i zawsze roześmiany kowal Hoist Sadzobrody, który ich przy tym widział mawiał potem że cud iż nie rwą się we dwóch do jednej panny. Nastolatkowie wyrośli szybko na wielkich jak tury młodzieńców, obnoszących się dumnie z pierwszymi prawdziwymi brodami. Hoist, którego bardzo lubli wykuł obu braciom doskonałą broń i z rubasznym śmiechem patrzył jak robią z niej użytek w pierwszych walkach z ościennymi klanami. W bitwie formowali istny dwuosobowy mur z tarcz, nawet odosobnionych bliźniaków nie mógł sięgnąć żaden miecz, włócznia czy strzała dopóki ich tarcze śmigały wokół dwóch Horkessonów, przechodząc z ręki do ręki i będąc chyba wszędzie na przemian z szybkimi kontratakami wyprowadzanymi kolejno z wielu stron naraz. Ich matka, która po kolei wydawała córki za wybranych przez siebie mężów postanowiła, że czas i na Olfarra oraz jego bliźniaka.
Ponieważ dalekim krewnym Horkego, a po kądzieli wujem chłopców był sędziwy wojownik, który służył jako huskarl pod samym Wysokim Królem Snorrim, a po nim pod Erikiem Czerwonym Toporem, matka wezwała siwobrodego bohatera aby zajął się bratankami i ten choć z początkowym ociąganiem i zrzędzeniem przybył to gdy ujrzał wielkich i rwących się do sławy braci natychmiast dał im rekomendację, obdarowywał cennymi radami oraz prezentami i wreszcie zaczął zabierać na wyprawy łupieżcze. Hoist Sadzobrody w bardzo sędziwym już wieku dał im wspaniałe pancerze, dzieła życia jak mówił i życzył najlepszego na nowej drodze z młodzieńczym, porozumiewawczym mrugnięciem na pomarszczonej twarzy. Gudrød Łowca podarował zaś szczególnie kochającemu polowania Ulfarrowi swój własny łuk, a pamiętający wybryki pary jarl, którego córki z wzajemnością podobały się bliźniakom wręczył Olfarrowi błyszczącą błękitem włócznię o długim ostrzu z własnej zbrojowni.
- Może to pomoże wam kiedyś wykaraskać się z kłopotów! - mówił jarl. - I...szepnijcie o waszym przyszłym teściu dobre słowo na dworze Króla, hmm ?
Od tamtego czasu dorastali w wielkim (jak na Norskie standardy, bez zdziwienia panowie z Altdorfu!) Olricstaad, trenując, ucztując i pływając na coraz dalsze i śmielsze wyprawy. Podczas potyczki na wybrzeżach Kisleva, zagon Skrzydlatych Jeźdźców dogonił ich załogę, odcinając braci na samotnym wzgórku. Otoczeni trupami towarzyszy i kołem czerwonych lanc osłaniali się nawzajem, aż do zmierzchu kiedy to husarze odgalopowali z połamanymi co do jednej kopiami i kilkoma pustymi siodłami. Coraz widoczniejsze dziwne cechy i zachowania bliźniaków w parze z ich nad wyraz śmiałymi osiągnięciami nie uszły uwadze ich towarzyszom, po załogach różnych drakkarów zaczęły krążyć liczne anegdoty i hisotryjki na ich temat, czasem podniosłe, czasem zabawne. Raz podczas ataku na ulokowane na klifie, odosobnione miasteczko imperialne gdy biegli szaleńczo bez osłony w kierunku zabudowań, kula armatnia rozbryzgała pod stopami bliźniaków berserkerskiego skirla ich hirdu, Olfarr ryknął jedynie i razem z Ulfarrem sami stanęli na czele wojów, z dzikimi okrzykami doprowadzając ich do trzęsących portkami mieszkańców. Błyskawiczna rzeź jaka się rozpętała pamiętała dobrze ostrza bliźniaków, a także to jak Olfarr rozpoczął na dymiących ruinach i stosach trupów zwycięską ogrię, podczas gdy Ulfarr pognał wraz z myśliwymi za niedobitkami wroga. Mimo że tylko Olfarr wypijał beczki rumu i wina jedna za drugą, to właśnie wracający Ulfarr zataczał się i wymiotował, trzęsiony kacem na ramieniu trzeźwego jak woda w górskim strumyku brata. Piękne lata najazdów i wypraw, podczas ktorych dużo się piło i chę... ekhem grabiło, a mało spało przy obozowych ogniskach także przerwał najazd elfów na Norskę. Olfarr cudem wyprowadził z goręjącego Olricstaad brata, a kiedy sam padł w pobliskim lesie raniony strzałami elfów w czarnych płaszczach, oprzytomniały po zatrzymaniu głową płonącego masztu Ulfarr zasypał je gradem własnych pocisków i skrzykując ocalałych skrył się w jaskiniowym schronisku myśliwych głęboko w tundrze, gdzie wyleczył bliźniaka ziołami. Duet zdążył wrócić na jedną z bitew, gdzie na lodowym jeziorze złapano w pułapkę i zatrzymano na parę dni jednego ze smoków, straszliwego giganta, o pazurach wielkich jak dorośli ludzie. Olfarr wyciągnął napinającego łuk brata z kruszącego się lodu, a ten zasłonił go swą tarczą i trafił w ramię elfiego jeźdźca w skrzydlatym hełmie, który runął między kry i zniknął w ciemnych wodach, pociągnięty na mrożące gałki oczne dno zdobnym pancerzem. Po tryumfie na równinie Fimbul, bracia udali się na krótko do rodzinnej wioski by pochować starego Hoista Kowala i matkę, odwiedzić siostry, z których kilka opłakiwało mężów i wreszcie poślubić córki jarla. Stamtąd przez zgliszcza Olricstaad dostali się na Allting, wezwani przez zrzędliwego jak zawsze wuja na rozkaz samego Wysokiego Króla Erika. Bliźniakom zlecono popłynięcie na słynnym "Rębaczu Fal" skirla Sigrina Erlandssona, pod rozkazami rozsławionego ostatnio Bjarna Ingvarssona, o którym bracia słyszeli wiele i nie mogąc się doczekać spotkania z tak wielkim bohaterem, spakowali swój ekwipunek i odprowadzani zrzędliwym zrzędzeniem i infantylnie troskliwymi napominkami wuja skierowali się do wyznaczonego drakkaru i hirdu zagorzałych wilków morskich, który miał niebawem płynąć na południe ku miejscu organizacji niesławnej Areny Śmierci.
*****
Olfarr i Ulfarr szli dudniącą od pokrzykiwań w gardłowym języku Norski, łoskotu fal oraz chrzęstu setek buciorów na śniegu drogą w kierunku portu w osadzie Skorlm. Zaledwie dwa dni temu Wysoki Król oficjalnie zakończył Allting i pożegnawszy się z pozornie losową gromadą osób, odesłał przedstawicieli klanów oraz Rigsjarlów do ich ziem, samemu zaś przeniósł się ze swymi drakkarami oraz huskarlami do Skorlm, wypełniając małą osadę gwarem godnym sporej wyprawy wojennej, tylko dlatego iż jego kamienny Długi Dom w Olricstaad górował obecnie raczej nad kupą popiołów niż centralnym portem Norski. To ani chybi odbije się na handlu, zwiększając zyski mniejszych portów należących do Bjornlingów czy Sarlsów. Wokół wojownicy krzątali się między rzadką i ściśniętą zabudową, a portem, kuźnią i oczywiście tawerną, spieszące do codziennych obowiązków kobiety z rzadka migające w tłumie popędzały wynędzniałych niewolników i groźnymi spojrzeniami odstraszały pobliskich wojów od nawet najmniejszego przejawu czarniejszych myśli. Bracia kierowali się ku ciągnącemu się daleko poza właściwy port szeregowi masztów, na które nawijano właśnie liny i prostokątne żagle. Smocze głowy Wilczych Okrętów kołysały się lekko na falach i groźnie spoglądały na południe, gotowe spaść na budzące się dopiero ze snu zimowego krainy południowców, ponieważ wilki nigdy nie spały i aby zachować życie oraz dach nad głową lepiej by ich ofiary także tego nie czyniły.
- A noże naostrzone macie, futra ciepłe i kolczugi na zmianę ? - męczył bliźniaków, idących sprężystym krokiem jak dwa identyczne posągi stary wuj huskarl o wyostrzonej latami twarzy. - I tego piwa z wyciągiem z Lodokrzewu od ciotki pamiętajcie popijać na statku, bo w zdradliwe przedwiośnie o katar i przeziębienie łatwo, a jeszcze ten wicher na morzu... wczoraj jeden bretoński niewolnik króla na śmierć się zaziębił przy kruszeniu lodu...
- No weź wuju, jest prawie wiosna! Cieplej już u nas nie będzie, a poza tym... - zaczął ze zmęczonym wyrazem twarzy Olfarr, poprawiając uchwyt na kilku tobołkach z wetkniętym weń mieczem.
- ...przestałbyś nas jak dzieci upominać! Przed towarzyszami nam wstyd robisz. Ze smokami i gryfami walczyliśmy i teraz jeszcze z samym panem Ingvarssonem na misję od Króla Erika płyniemy. Lepiej byś się naszymi siostrzyczkami zajął! - dokończył za brata Ulfarr, nie spoglądając nawet na drepczącego za nimi wuja.
- E tam, smoki... jak się katar złapie, to dopiero bieda! No dobrze, już idę jeno się z bratankami uścisnę... Na pas Thora, aleście silni! Uff, dobrze niech was bogi po drodze strzegą... - pożegnał krewnych przed statkiem wuj i pomachawszy, odwrócił jeszcze do nich haczykowaty nos i siwą brodę, idąc już w kierunku kwatery Wysokiego Króla. - Ale o wywarku z Lodokrzewu i zmienianiu onuc pamiętajcie! I pomnijcie by nie gwałcić za dużo bo to na lato źle w kościach robi!
Ulfarr obniżył wzrok, mijając wyszczerzonych żeglarzy przy skrzyniach ładowanych na "Rębacza Fal" - drakkar, któym mieli zaraz wypływać.
- Dzięki kurwa, dzięki wuju...
- My go wogóle nie znamy. - dodał z zaciśniętymi zębami Olfarr, szukając wzrokiem postaci o których mówił im królewski zarządca, gdy dowiedzieli się o całej wyprawie. Wtedy pośród gąszczu hardych jak stal łupieżców latających od i do drakkaru z zapasami, bronią oraz przechwalających się w grupach na te i inne tematy wypatrzył potężnego, jasnowłosego wojownika w rogatym hełmie i kolczudze z futrem z błękitnawej stali. Przy pasie wisiały lśniące, runicze toporki a legendarna czarna tarcza z łuskami krakena oparta była o nogę. Pokryty bliznami i tatuażami Bjarn Ingvarsson wskazywał coś właśnie w dyskusji marsowemu mężowi o wyróżniających go w całym porcie czarnych włosach, ze złotymi ozdóbkami. Skirl Sigrin Erlandsson kiwnął głową, wstrząsając ogniwami kolczugi, która przyciskała do szczupłego ciała kapitana "Rębacza Fal" niebieski kaftan ze skomplikowaną lamówką ze złotych nici, przedstawiającą dwa splecione węże oraz pelerynę z czarnego futra. Sigrin wskazał żagiel ciężką włócznią o czarnym drzewcu i ząbkowanym grocie, a następnie ponownie skinął głową i odszedł, pokrzykując na ludzi przy takielunku.
- Niesamowite, to on położył smoka w ręcznym boju i walczył na zawodach podziemnych stworów! A tamci to jego towarzysze, Einarr Nieuśmiechnięty i inni. To zaiste będzie...
- Nasza najciekawsza podróż życia, bracie. Tak czujemy obaj! Ale jeśli chcemy zobaczyć co nam przyniesie...
- To lepiej się pospieszmy bo wzywają do wypłynięcia! Zaraz zacznie się odpływ, szybciej bracie.
Dwa krótkie dźwięki rogu oraz liczniejsze i głośniejsze przekleństwa skirla jak naostrzony topór ucięły luźne pogawędki i przygotowania skończyły się jak z bicza strzelił. Cały wyznaczony hird zgromadził się na pokładzie drakkaru, a żeglarze z portu zaczęli odwiązywać ostatnie cumy. Bjarn przeszedł ze wzrokiem wściekle wpatrzonym w tłumy w wiosce, z dziobu statku pod żagiel.
- Gdzie ten chędożony vitki ?! Zaraz stracimy najlepszy prąd... Gdzie jest Gunsveínn Asbjörnsson ?! Miał go tu przyprowadzić... - warknął Wydarty Morzu, opierając się o maszt.
- A to nie miał być czasem Thorfinn Iskavalsson..? - jęknął jakiś wioślarz o gęstej, splątanej brodzie, masując się po czubku hełmu, znak ewidentnego kaca. - Ja miałem pójść po dodatkowe pochodnie.
- Gunsveinn, chcesz wylecieć za burtę ? - spojrzał na niego coraz bardziej podenerwowany zwłoką i zamieszaniem Bjarn.
- Ale ja nie jestem Gunsveínn Asbjörnsson! Jestem Uhtred Snorresson! - krzyknął w odpowiedzi blady jak ściana, pijany wioślarz od pochodni. Wydarty Morzu wzniósł oczy w niemej skardze do bogów i przejechał ręką po brodatej twarzy.
- Tam! - wskazał nad założoną na nadburciu tarczą Ulfarr, zrywając się z miejsca i skupiając uwagę większości zgromadzonych. Rzeczywiście kilku huskarli eskortowało w ich kierunku wysokiego, żylastego magika, pokrytego zawiłą plątaniną tatuaży, talizmanów i wyblakłych, ciemnych włosach związanych w sięgający pasa warkocz nad którym górował kaptur ze skóry z głowy wilka. Wspomniany wcześniej Thorfinn z niewinnym uśmiechem na ogorzałej twarzy usiadł cicho na ławie, a vitki odprawił ludzi Wysokiego Króla po czym stanął przy dziobie i dał sternikowi znak ręką o długich, oplecionych łańcuszkami palcach. Bjarn Ingvarsson zawrzał od gniewu na taką jawną oznakę lekceważenia, lecz przemógł potężną chęć skręcenia czarownikowi kręgosłupa i zwrócił się do wojowników.
- Dobra chłopy, nie będę wam tu kadził przed wypłynięciem bo droga długa to sobie pogadamy. Płyniem na południe, gdzie będziem z woli Erika Czerwonego Topora chronić pewne zamczysko w Górach Środkowych, pokrótce mówiąc będzie okazja rozwalić parę łbów i obejrzeć te zawody o których wszyscyście słyszeli ze żrącymi prażone orzeszki widzami, którzy nie tylko cieszą się i akceptują to jak się czerepy odrąbuje, ale jeszcze dają za to nagrodę. Choć to wszystko gówno prawda, bo mniej honorowych i wyrównanych walk na świecie nie widziałem... Na Njorda! Dosyć tego jak na razie, do wioseł leniwe dziwki! - Bjarn przeszedł z powiewającymi na wezbranym wietrze włosami, a Norsmeni rzucili się ku wiosłom i ławom pod burtami. - Leif, siądź za... Halfdanem. Turo, Einarr czwarta ława! Thorlac, Eigil, Hrothgar tylne wiosła. Thorrvald...
- Tak, wuju które wiosło ? - zapytał nagle ożywiony młody jarl.
- ...siądź sobie gdzieś i nie przeszkadzaj. - zbył go Bjarn, pokrzykując na kolejnych ludzi. Thorrvald zaklął.
- O nie! Jestem jarlem Burzowego Klifu i nie po to zostawiłem swą osadę i Turid by rzygać do morza podczas gdy wy się dobrze bawicie! Halfdan, przepuść mnie siadam tu.
- Panie Wydarty Morzu... - zaczął cicho chudy norsmen w płaszczu i kapturze z lisiego futra. - A ja gdzież mam siąść, czy może raczej zagrać jakąś balladę ? - tu brzdęknął ceremonialnie w struny swego instrumentu. - Zwą mnie Ivár Skald i nie chwaląc się...
- Skald ? Doskonale, za bęben! - zaśmiał się przechodzący z zębatą włócznią na ramieniu skirl Sigrin.
- Co ?! O nie, to ja już wolę wiosłować! - żachnął się Ivár, siadając na ławie.
- I potem miałbym słuchać po drodze narzekań, że bolą cię twoje cenne ręce ?! Jazda wybijać rytm! - zakończył sprawę Bjarn.
- Barbarzyńcy, nie potrafią docenić artysty.
Ulfarr i Olfarr usiedli razem prawie przy samym końcu statku i rozłożyli swe rzeczy, siadając do wiosła. Gdy tylko ostatni norsmeni usiedli, a Bjarn podszedł do skirla Sigrina całe zamieszanie wybuchło na nowo.
- Bjarn! - zawył Leif. - Mogę usiąsć gdzie indziej ? Hrothgar chrapie przy śnie, a Eigil Berserker będzie opowiadał sprośne żarty całą drogę, proszę chcę mieć spokojny rejs.
- Właśnie! Ja chcę na drugą stronę, bo ponurość Einarra pali atmosferę i przekręcić się można! - dodał do zamieszania swój baryton Turo.
- Rozsadźcie Svena i jego ojca, cały czas będą się kłócić! - krzyknął ktoś inny. Gdzieś dwaj łupieżcy zaczęli grozić sobie pięściami.
- Harald i Tryggve spiją się i połamią wiosła!
- Gunnar śmierdzi!
- MORDA!!! - ryknął Bjarn, tupiąc głosno w deski pokładu. - Odynie, daj mi siłę... Dobra, niech będzie... Olafie, ty siądź tam, Sven obok Einarra, Leif koło bliźniaków Horkessonów, Hrothgar tam, Turo obok niego, Sverker tam...
Po bardzo długiej minucie każdy usiadł tam gdzie Wydarty Morzu mu rozkazał. I wtedy drakkar przechylił się. Minimalnie, ale nachylił się w kieruku portu.
- Eee, teraz wszyscy najwięksi są po prawej... - sarknął Haakar. Vidarr uczynił obok niego znak młota.
- Kurna racja, tak być nie może... Eigil zamień się z Thorrvaldem, Haakar obok Olafa, Harald przejdź do Svena...
Kwadrans później każdy znów siedział gdzie indziej.
- A teraz sami rudzi siedzą z przodu, a najjaśniejsi blondyni z tyłu. Przypadek ? Nie sądzę. - zaśmiał się Haakar.
- To nieestetycznie, przesiądźmy się! - zawołał zza bębna skald.
- To nie ma... - zaczął ostro Bjarn, ale już za późno, harmider rozdarł się na nowo. - ...znaczenia.
- Ulf znów przynudza!
- Thorfinn przekrzywia wiosło!
- Posuń ten leniwy zad, Harald zajmujesz ze dwa miejsca!
- Gunnar śmierdzi!
- ODYNIEEEEEE! - zawrzał Bjarn, wznosząc w górę swój wielki i błyszczący runami w porannym świetle topór. - Jak nie przestaniecie to zatopię was wszystkich razem z drakkarem! No już... To. Nie ma. Żadnego. Znaczenia. Wiosłować!
Wojownicy jak jeden zamarli. Skirl wydał komendę i "Rębacz Fal" skręcił po czym powoli wychynął z szeregu drakkarów i zatańczył na falach by za chwilę podnieść kwadratowy żagiel i łapiąc prąd odpływowy, ruszyć na południe przez zdradliwe wody Morza Szponów. Nieliczni ludzie z pobliża zawiwatowali i wrócili do picia lub bijatyk.
*****
Prąd sprzyjał drużynie Bjarna i z tak doświadczonym skirlem jak Sigrin Erlandsson sunęli przez Morze Szponów jak dobrze naostrzona klinga przez ciało. „Rębacz Fal” wznosił się i opadał gładko po wzburzonych falach, na których niezgrabne okręty południowców o większym zanurzeniu miałby problemy z utrzymaniem się w pionie. Silny wicher szarpał włosami oraz futrami i kwadratowy żagiel wydymał się jak napuszona panienka, które to skojarzenie zawsze nasuwało się Bjarnowi, ilekroć wypływał na wyprawy łupieżcze. Przy tak pomyślnym wietrze i opatrznym prądzie wiosła były zupełnie zbędne, toteż wojownicy schowali je i wykorzystywali jak mogli czas wolny od młócenia nimi słonej wody. Skirl Erlandsson siadł z ponurą miną przy sterze i zawinąwszy się ciaśniej w czarne futro pociągał raz po raz z bukłaka, wpatrując się w ciemną taflę morza. Vitki Asgeir okazał się w mowie jeszcze bardziej zarozumiały niż był w gestach i Wydarty Morzu razem ze skirlem ledwie znieśli całą długą dysputę o bardziej i mniej jawnych celach misji, Arenie Śmierci oraz bardziej prozaicznych detalach zadania. Czarownik po naradzie został pod pokładem, usiłując na futrach wydrzeć kołysaniu fal chociaż namiastkę odpoczynku, toteż Ingvarsson skierował się usiąść na odosobnieniu w swym ulubionym miejscu – na dziobie, wygodnie oparty o smoczy łeb drakkaru. Po drodze pożartował i rozmówił się z paroma wojownikami, to mówiąc że wiosłują jak zagłodzone baby, to uchylając rąbka tajemnicy o najkrwawszych zawodach świata, na których sam brał udział a wielu jego ludzi miało zobaczyć je po raz pierwszy. Dłużej zajęła mu rozmowa jedynie z bliźniakami Horkessonami, gdzie właściwie wymienili się najznamienitszymi historiami z życia, a potem musiał zaspokoić ogromne pokłady ciekawości braci w zakresie udziału w Arenie Śmierci. Taka niezdrowa fascynacja mogła się brać tylko z jednego pragnienia…
- Ech, chłopy… Król Erik ani Asgeir nic nie mówili o tym że ktoś poza mną nie może wziąć udziału…
- Naprawdę ?! – rozpromienił się pod plątaniną kłaków i blizn oraz tatuaży Ulfarr, od początku przejęty niemal nabożnym szacunkiem dla Wydartego Morzu. – Myślisz, że dalibyśmy radę…
- …pokonać tych wszystkich zabijaków i zgarnąć nagrodę ? – dokończył natychmiast w charakterystycznym dla bliźniaków i dość upiornym sposobie Olfarr.
- …sam się tam znów pchać nie będę, ostatni raz jak mnie niehonorowo zabił jeden pies z południa to przodkowie w Valhalli mi zabronili. – obejrzał się na kilka osób przy wiosłach, zapewne krewnych. – Bo nie dadzą mi żyć jak komuś z tej hołoty nie pozwolę, a lepiej żebyście to byli wy niż Thorrvald… albo Leif… za młodzi są i za mało widzieli by mieć uczciwą szansę, to jeszcze nie ich czas. No dobra! Jak będą miejsca to naostrzcie swoją broń i nie dajcie sukinsynom cienia szans, każdy wie że najtwardszy zawodnik nie może być inaczej niż Norsmenem! Ha ha!
To, mówiąc odszedł pozostawiając Olfarra i Ulfarra w radosnym nastroju. Wokół wojowie jedli, pili albo gadali. Kilku drzemało, pochylonych nad ławami i śmiesznie podrygiwało w rytm kołysania zarośniętymi czerepami, a zaledwie jeden – i tak rzadki widok – zwracał morzu zawartość żołądka. Każdy wokół kwitował to huczącym śmiechem, ponieważ oczywiście był to nikt inny jak Ivar Skald.
- No już, już ile tego tam masz w żołądku ? – zaklął pochylony nad burtą obok zielonego muzykanta postawny blondyn o kręconych włosach i brodzie zaplecionej w długi warkocz.
- Jak wy to kurde wytrzymujecie, to całe kołys… bluhh – oczy Ivara wyszły na wierzch, i skald łapiąc się za usta znów wychylił się gwałtownie za szereg tarcz. Nagle za włosy złapał go siedzący obok Vidarr z grobowo poważną miną.
- Najpierw musisz przeprosić bogów mórz, zapomniałeś ? To nasza najświętsza tradycja. Przed puszczeniem bełta musisz to zrobić choćby nie wiem co! – skald wybałuszył oczy i silnie szarpnął się w uchwycie z twarzą przechodzącą z odcienia zieleni w fiolet.
- Ha! Święte słowa! – krzyknął z tyłu jakiś stary wojownik z głębokimi bruzdami pod błękitnymi jak lód oczyma. – Za moich czasów to choćbyś był wielkim posłańcem od krasnoludów czy królem, to bez przeprosin rzygać żeś nie mógł. Raz odrąbaliśmy za to nogi jakiemuś kupcowi z Kisleva i wyrzuciliśmy go w ślad za wymiocinami… a ostrzegali mięczaka…
- Ja was kurw… Euchhh… NJORDZIE! AEGIRZE! Wybaczciee…. Bleehr… - grajek zwymiotował głośno, wyciągając się za burtę, a wszycy wokół wybuchnęli szyderczym śmiechem zahartowanych wilków morskich.
Olfarr i Ulfarr zaśmiali się wespół z towarzyszami, rozchlapując spienione piwo. Gdy śmiech nieco ucichł, a skalda zaniesiono bladego pod pokład młody Norsmen o rudoblond włosach, przytrzymywanych skórzaną opaską odezwał się do braci.
- Wujek Bjarn ma o was dobre zdanie, oby znalazły się wam miejsca i… powodzenia! W ogóle… jestem Leif, syn Torstena Śnieżnej Grzywy.
- Jestem Ulfarr…
- a ja Olfarr…
- Synowie…
- Horkego, Łamiącego Ostrza. O tobie też opowiadali w sadze o Bjarnie i towarzyszach…
- Fajnie, pewnie słyszeliście o tym jak heroicznie broniłem fragmentu magicznego ostrza i zabiłem nim wampira ? A ten tchórz… zaraz wam opowie z pierwszej ręki… Ej Thorrvald, co tam czytasz ? – młody łowca kopnął siedzącego przed nim wojownika w długim, obszernym płaszczu z dwoma czarnymi toporami przy pasie tak że ten spadł z ławy i obrócił się z gniewem płonącym na twarzy.
- Runiczy kamień z klątwą na głupiego, młodszego brata! Albo wiadomość od mojej Turid, ale nic ci do tego… a co do sagi to pewnie wciąż jesteś zazdrosny, że jarl Thorgar podarował mi topory Kharlota w uznaniu dla męstwa w boju! I to, jak powaliłem tego zmutowanego wodza Kurganów na Pustkowiach…
- Dobra, dobra to i tak wszystko kłamstwa… Ej, cisza Bjarn gada o czymś z kapitanem…
Wszyscy, nawet Thorrvald zamilkli i wsłuchali się w rozmowę za nimi.
-…całe wybrzeże patrolują tfu, tfu, plugawi magowie i kawaleria Gaussera. Jeśli wylądujemy gdzieś tam, to w mig zwalą nam na łby całą kupę wojsk i pewnie jakieś działa, a „Rębacz Fal” musi tam na was czekać.
- Mylisz się, nie całe. Znam południowców, są leniwi i niedokładni, bliżej im do łyżki niż do oręża… patrole pomijają rejony strzeżone przez umocnione osady…
- To znaczy, że… - skirl Sigrin wybałuszył stalowoszare oczy. – Będziemy mogli…?
Bjarn Ingvarsson uśmiechnął się drapieżnie.
- Jak sam mówiłeś dopłyniemy nocą z przypływem… niestety ten zarozumiały dureń, Halfdan Czarny nie pożyczył mi swojej czarnej „Zguby”, ale jak zwiniemy żagiel to twój świeżo nasmołowany statek też się nada. – Wydarty Morzu spojrzał na wioślarzy, znów ujmujących wiosła i splótł potężne ręce za plecami. – Obudź Asgeira i powiedz chłopakom, by się przygotowali… Mała rozgrzewka po żegludze dobrze im zrobi…
***
Akrendorf zasypiał. Jak każdego dnia, gdy zmierzch pozbawił rybaków nawet tych lichych, szarych promieni nordlandzkiego słońca, zmuszając ich do powrotu i sprzedania całodziennego połowu małży, śledzi oraz smakowitych krabów na targu, a za grosz w ten sposób uciułany wypijali kufel cienkiego piwa lub dwa w nadmorskiej tawernie, tylko po to by zaraz zjeść wieczerzę ze spracowaną rodziną i odmówiwszy pacierz do Mananna i Sigmara zasypiali aby odpocząć przed sto trzydziestą w tym roku powtórką całego tego schematu. Przymrożeni morskim wichrem strażnicy dźwigali swe halabardy i kusze do głównej hali pod ratuszem w centrum osady, obrzucając jak zwykle pusty i niemal bezbarwny krajobraz ostatnim spojrzeniem przekrwionych, półprzymkniętych oczu. Część z nich po łyku rozgrzanego mleka od razu padała trupem na sienniku, reszta zasiadała do błogosławienie gorącej, obfitej wieczerzy krok po kroku zbliżając się do stanu chrapiących towarzyszy. Nieliczni knechci z nocnej zmiany, którzy w dzień zamiast warty uganiali się za dziewkami lub spali, teraz przeklinali wewnątrz wyblakłych płaszczy przeklęty los i na posterunkach zmieniali się w oszronione statuy. Werther zaklął raz jeszcze, widząc że wicher znów zgasił latarnię. Tym razem przynajmniej nie musiał znów jej zapalać, bo podmuch strącił ją prosto do czarnego morza. Stary Harris chrapał obok, jak kamień śpiąc oparty o milczące od zawsze działo na drugim pomoście osady. Ci na plaży pewnie też usnęli już schowani przed sierżantem w małych łódkach rybaków… Dlaczego do cholery on zawsze miał najgorzej ?! Chłopak uniósł swą halabardę i oparł się o nią na krawędzi molo. Oczy nawet po zamknięciu widziałyby pewnie conocną, falującą ciemność bez gwiazd i odległy blask dwóch księżyców. Gdyby Werther umiał pisać, a Harris tak głośno nie chrapał, pewnie napisałby o tym wiersz. Ktoś mógłby go wtedy kupić… albo nawet polecić go do jakiegoś uniwersytetu…
- Zaczynałby się tak… - powiedział na głos by powalczyć z mackami snu, po czym odchrząknął.
Ciemność, jak atrament świata
Nad nami panuje
Rybak sieci swoje splata
Szum, morze faluje…
Nagle Werther wpatrzył się w ścianę nocy. I jak zwykle nie zobaczył nic. Znudzony przeszedł kilka kroków, przeleciał wzrokiem po niewidzialnych posterunkach i ujrzał… wielki łeb z ogromnymi kłami, szczerzący się dokładnie w jego kierunku. Niżej, na czerni wody wykwitła z hukiem biel piany ukazując niewidoczne na razie cielsko potwora. Werther padł jak rażony gromem na deski i potykając się o upuszczoną halabardę spadł na zimny piach – olbrzymi gad skręcił swe, czarne wężowe cielsko wzdłuż brzegu, rozwalając na szczapy mały slup Rudego Jenkinsa, który dał za niego całą złotą koronę w Gauskopping, mała czarna fal wpłynęła na ląd, przewracając niektóre z łupinek wraz ze śpiącymi tam strażnikami. Chłopak chciał krzyczeć, ale głos zamarł mu w gardle, na pewno przez te piekielne zimno. Nigdy nie widział na oczy węża morskiego, czy innej paskudy z opowiadań marynarzy, ale zawsze myślał że żyją one na głębiach, daleko od brzegu. Widocznie teraz głód lub jakiś mroczny cel (to na pewno przez tych magów, ich czary klimat psowają) popchnął potwory na biednych ludzi, którzy skończą w paszczy bestii. Z oczyma wyłażącymi z twarzy i rozdartą w niemym strachu gębą rzucił się na zesztywniałych ze zgrozy nogach ku wiosce, ostrzec ludzi…
I wtedy poczuł zimno, nie chłód wichru, ale potworny ból w przebitej nodze. Upadł, przekonany że to wąż ucapił go kłem i zaraz niechybnie skończy w jego paszczy. Coś twardego uderzyło go w bok i Werther przewrócił się na brzuch, jęcząc modlitwę. W blasku Mannslieba ujrzał wysoką jak dąb postać, dzielącą białą kulę księżyca czarną linią. Ciężki, futrzany bucior nadepnął mu na brzuch, a postać w obszytej futrem tunice bez rękawów i blond włosach, sięgających co najmniej pasa pochyliła się nad nim. Gdy topór wgryzł się mu w rękę, którą usiłował wyszarpnąć dzwonek zza pasa wrzasnął przenikliwie po raz pierwszy z rozsadzającego bólu i krzyknął głośniej, gdy ujrzał Starego Harrisa leżącego na molo w kałuży krwi, przez deski kapiącej do morza i na piach, siwa głowa leżała do góry czerwoną szyją u stóp działa, wciąż zacięta w sennym grymasie. Otulona włosami i warkoczykami twarz nad nim skrzywiła się i warknęła, a bladoniebieskie jak u demona z koszmaru oczy wyraziły pogardę i złość. Potem pokryła się błyskawicznie futrem, rysy wyostrzyły się zwierzęco tak jak ociekające śliną kły. Gdy żelazny hełm z nosalem i złoconymi brwiami spadł, wilkołak jednym ruchem przegryzł drgające gardło. Chwilę potem ulfwerenar podniósł okrwawiony łeb znad rozerwanego ścierwa i zawył przerażająco w mrok nocy.
Bjarn stanął jedną stopą na burcie i uniósł tarczę z łusek krakena, runy na toporze płonęły błękitem, żądając krwi, tak że musiał dotąd osłaniać oręż płaszczem. Z tyłu skirl Sigrin w okularowym hełmie skręcił z okrzykiem ster i drakkar, ryjąc piach walnął w trzeszczące molo, które z jękiem osunęło się w wodę, a stojące na nim działo puknęło w burtę ramą zanim zagrzebało swą paszczę w grząskim piachu pod wodą. Na stojącym teraz w poprzek plaży statku skuleni za Bjarnem wojownicy usłyszeli skowyt wilka. Ingvarsson uśmiechnął się.
- Dzięki Haakar… - wyszeptał po czym uniósł z ogłuszającym rykiem topór i skoczył w płytką wodę oraz śliski piach wybrzeża Imperium. – OOODYYYYYN!!!!
Biegnąc wśród przewróconych łupinek nawet nie musiał się oglądać, wiedział że każdy żywy Norsmen skacze właśnie, osłaniając się tarczą za nim i z brutalnym okrzykiem pędzi za nim, wznosząc topór. Udało mu się do pierwszego szeregu wytypować najlepszych tarczowników, plan był gotowy. A owieczki wychodziły właśnie na rzeź. Mijając małą łódkę, zdolną unieść najwyżej jednego człowieka, szybkim zamachem z boku ściął podnoszącego się z kolan z jękiem przebudzonego strażnika i spojrzał w głąb osady. Z największego budynku widać było światło, przez podwójne drzwi z drewna wychynęło, zataczając się kilku nieuzbrojonych ludzi w niekompletnym opancerzeniu. Jeden nawet nie miał buta i munduru, ale za to dzierżył w ręku kufel. Już wbiegając pod górę małej wydmy, na której stała wioska, teraz pośrodku szeregu wrzeszczących wojów Bjarn zauważył jak jakiś chudy starzec przepycha się przez pijaków i wznosząc miecz krzyczy coś w swym języku. Zagrało kilka rogów, nawet jedna trąbka i parę dzwonków. Kilka drzwi od domków pootwierało się, a ruch przed prawdopodobnie ratuszem wzmógł się wielokrotnie. Ale to nie miało już znaczenia…
- Dobra panienki! Przynajmniej będziemy mieli walkę, naprzód! – krzyknął Bjarn, wznosząc broń.
- Thor! Odyn! Śmierć, Walhalla!
- Krew dla boga krwi!
- Raaaagh!
( http://www.youtube.com/watch?v=RVeKG6lca7g )
Nordlandczycy krzyczeli, biegając po swojej osadzie. Z pobliskiego magazynu wybiegło kilku ludzi z długimi, stalowymi prętami na drewnianych leżach. Oślepiający blask spalanego prochu rozświetlił cały chaos na ułamek sekundy. W ciemności świsnęły kule, rozległ się trzask, okrzyki obu stron zmieszały się ze sobą. Biegnący naprzeciw Norsmenom ludzie cisnęli w nich lampami i pochodniami, które upadły w większości na ziemę, podświetlając scenę upiornym, piekielnym blaskiem. Bjarn uniósł tarczę, o którą rozbiła się szklana latarnia, płonącą oliwa nieszkodliwie ześlizgnęła się po łuskach krakena. Obok powstrzymujący się od okrzyków Einarr, odtrącił tarczą źle wycelowane pchnięcie piki i podnosząc gorejącą pochodnię z ziemi, jednym mocarnym ruchem wbił ją w rozwrzeszczane usta pikiniera, tak że zagłębiła się w gardle i przełyku prawie całą płonącą częścią. Ciśnięty na ziemię mężczyzna miotał się i za chwilę stopił w straszliwych męczarniach. Imperialni rzucili się na nich mało zorganizowaną kupą, większość nie miała na sobie nic poza mundurem, ledwo co piąty nosił hełm lub napierśnik. Bjarn naparł na kilku mieczników całą siłą rozpędu i pierwszego, którego nie powaliła jego tarcza rozrąbał potężnym ciosem topora od skroni po żebra. Wtedy uświadomił sobie, że po lewej ma braci Horkessonów. Olfarr sparował cios sporego kordelasa, a jego brat poziomym cięciem wypatroszył łysego sierżanta, tnąc tuż pod kirysem. Gdzieś mignął mu ryczący Hrothgar, oświetlony blaskiem płomieni, daleko na lewo Olaf zamaszystym łukiem olbrzymiego dwuręcznika pozbawił kończyn, głowy lub wyrwał flaki niemal czterem wrogom naraz. Niepowstrzymany tłum Norsmenów zmiótł rzucone przeciw nim siły jak fala zmiata zamek z piasku i teraz naprzeciw nim szedł nieco bardziej zdyscyplinowanie szereg ludzi, którzy kupili czas na uzbrojenie się i sformowanie wokół starego kapitana śmiercią swych rodaków. W noc pomknęły wymierzone na szybko bełty, huknęły muszkiety a na niebie skrzyżowały się liczne płonące strzały.
- Skjoldur vegg!!! Formować mur z tarcz do kurwy nędzy! – ryknął Bjarn, lecz zobaczył że krzyczał na próżno. Doświadczeni wojownicy jak jeden powstrzymali się karnie od mordu i unieśli tarczę, zwierając je w kolorową ścianę skóry, drewna i stali. Pociski zabębniły o tarcze i pancerze. Trzask bełtów grzęznących w tarczach, brzdęk kul obijających się o hełmy i pancerze oraz umba tarcz. Krzyki bólu, tych którzy nie zdążyli na czas się osłonić. Z tyłu rozległ się głośny plusk, któryś z jego ludzi musiał zostać trafiony gdy skakał z drakkaru. W odpowiedzi Norsmeni posłali w lot włócznie, strzały i toporki. Leif wychylił się nad szyk i najpierw chybił, lecz drugi pocisk powalił jednego z muszkieterów. Bjarn ściągnął go za kark w dół, pod osłonę tarcz i sam cisnął toporkiem, otwierając swą tarczę jak drzwi w murze. Zanim zorientował się, czy kogoś trafił krocząca formacja zwarła się z wrogiem i zatrzasnęła na przetrzebionej już samym pierwszym impetem grupie Imperialnych.
Olfarr schylił się za swą tarczę, unikając pchnięcia halabardy i łupnął w górę stalowym rantem, gruchocząc palce, zaciśnięte na mieczu. Ułamek sekundy po tym jak uniósł swą osłonę, tarcza Ulfarra znalazła się przed nim, a on sam ciął ukośnie z nadgarstka rudego halabardnika, rozbijając na miazgę skrytą pod cabassetem głowę. Mur z tarcz i szereg żołnierzy rozpadł się w wyniku szalonego wiru kopnięć, uderzeń i natarć na dziesiątki mniejszych lub większych grupek. Nadciągający z tyłu ostatni Norsmeni przepchnęli front tak, że część najeźdźców została odcięta od centrum masakry i pobiegła wprost za uciekinierami między chaty i krzyczących mieszkańców. Topory odcinały ręce i nogi, miecze krzyżowały się, z tarcz leciały wióry, a dwuręczne topory i włócznie tłukły nad walczącymi z drugiego szeregu dopełniając zamieszania bitwy. Wśród huku, syku płomieni, szczęku oręża i bitewnego zawodzenia dał się słyszeć cierpki syk. Jakiś Nordlandczyk w podartej koszuli, zbryzganej krwią unosił w ręce tlący się granat. Na sekundę zanim go cisnął w gąszcz wojowników, spostrzegł że palce kurczą się mu, zęby kruszą się a zbielałe włosy łamią, opadając zamarznięte za kołnierz, a potok krwi zatrzymuje się tak gdzie kapał. Nim się spostrzegł grenadier padł zamrożony i rozkruszył się o piach, a bomba potoczyła się z przylepionymi palcami pod werandę jednej z chat, która po eksplozji stanęła w płomieniach. Z dymu na tyłach wynurzył się wysoki, chudy i wykrzywiony na twarzy jak demon wojny vitki, z powiewającym na wietrze warkoczem. Za jego plecami dreptał skald Ivar, pobrzdękując na mandolinie i wyśpiewując głośno jakieś pieśni o heroicznych czynach. Widząc pytające spojrzenie bliźniaków dodał tylko:
- Mówili mi kiedyś, że nawet elfy nie są dość złe by grać podczas rzezi osady… chciałem więc spróbować, tylko publika wśród miejscowych chyba się kurczy…. „Rzekł więc Ragnar, smoka na zachód zwracając: Ja, Lothbrok te ziemie we krwi ich skąpię, kruki nakarmię, topora nie poskąpię…”
Bliźniacy wzruszyli ramionami i zaatakowali dwóch stojących na granicy ucieczki halabardników. Pierwszy uniósł poprzecznie swą broń, lecz topór Ulfarra przerąbał drzewce i opadł, wbijając się w czoło. Olfarr wpadł nisko, biorąc wroga na tarczę, i przerzuciwszy go za plecy przyszpilił do spływającej krwią ziemi mieczem. Bliźniacy podnieśli wzrok, na chwilę zanim droga do wioski stanęła otworem. Srebrnowłosy kapitan w zbroi płytowej utrzymywał garstkę swych ludzi przy sobie, widocznie miał dość rozumu by pojąć taktykę otaczających go berserkerów i ilekroć jeden znich atakował zza tarczy, ten posyłał go w tył szybkim sztychem miecza lub lewaka zostawiając metodycznie coraz więcej ran. Bjarn usiłował się do niego dopchnąć, lecz zwarty mur wojowników mu to uniemożliwił. Kiedy kapitan przebił ramię jednego z Norsów i nadstawił sztylet by go dobić, na tarczę w drugim szeregu skoczył młody wojownik, ujmując dwa ostre jak brzytwa topory. Zanim Bjarn zdążył go powstrzymać jarl Thorrvald spadł koło oficera, który dobił poprzedniego przeciwnika i uniósł ostrza do tańca. Dwa szybkie zwody, parada Torstenssona, zamarkowany zwód w lewo i finta, szybki wypad kapitana, znów piruet i dwa topory cięły z półobrotu. Tęgi starzec skrzyżował swoją broń i blokując, usunął się do tyłu przed drugim ciosem. Na to młody Nors czekał. Mając wreszcie dość miejsca wyskoczył w górę i znad głowy zamachnął się toporami Kharlota, ostrza znów zaśpiewały i czarna stal raz jeszcze wytoczyła krew na chwałę poprzedniego i obecnego właściciela. Ostre jak brzytwa topory jak mało weszły w karwasze i odrąbały w łokciach obie ręce kapitana. Starzec splunął krwią na białe wąsy postawione na wosk, padł na kolana, rudy norsmen uśmiechnął się zimno. Topory padły obok odciętych rąk, zaciśniętych na mieczach, a Thorrvald w obrocie wyjął lśniące ostrze Prunthila, Ciernia na Kazagów i z teatralnym rozmachem wbił go w pierś kapitana, przebijając oficera na wylot. Widząc śmierć dowódcy resztka żołnierzy pobiegła do wioski, niektórzy zostali z miejsca przyszpileni włóczniami lub zarąbani, gdzie indziej śmigały strzały, ostatnie bełty i toporki. Rycząca fala Norsów wpadła do miasta, bez żadnej namiastki litości. Na nią bowiem było już za późno.
(http://www.youtube.com/watch?v=ra5KzVnUeNI )
Bjarn złapał biegnącego Thorrvalda za połę płaszcza.
- Co to miało być ?! Życie, włości ci nie miłe?! Nie dość, że opuszczasz mur, to jeszcze na dokładkę ten tandetny cios kończący! A mówiłem zarąbać na miejscu, szybko - w tym obrocie miał dwadzieścia szans na zabicie cię, idioto…
- Ale on nie miał już rąk… - warknął przez gwar bitwy jarl.
- Nieważne, idź gdzieś i nie zgiń głupio… - odepchnął bratanka Bjarn. Obok niego biegli bliźniacy Horkessonowie, widział jak w bitwie ze trzy razy osłonili go od najgorszej nawały halabard i szpad, więc jeśli ktoś zasługiwał tu by walczyć obok niego, to właśnie oni. We trójkę biegli między płonącymi domami, niszczonymi straganami, płotami i zarąbywanymi ludźmi. Kilka chat stało już zupełnie w ogniu, na prawo upojony bitwą i pitym z przymocowanego do tarczy bukłaka miodem Thorlac Pogromca podpala kolejną. Wszystkie inne, grube, solidnie zbite drzwi były wściekle rąbane toporami, nie mniejszą litością niż ludzie. Ciężkie młoty z hukiem tłukły ściany, dalej Turo przebiegający ulicą z gromkim okrzykiem w pogoni za obdartymi mieszkańcami i żołnierzami. Obok z okna na piętrze wysunął się lśniący złowrogo bełt, który ze świstem wbił się w samą krawędź tarczy biegnącego Vidarra. Wojownik pod brodą i kolczym oplotem na twarz, najpewniej podziękował bogom i po błyskawicznym doskoku przybił do framugi już w samych drzwiach uciekającego młokosa w za dużym napierśniku. Po chwili potok spragnionych krwi i zniszczenia wojów porwał Vidarra ze sobą i korzystając z otwartych drzwi, wparował do środka szerząc śmierć i chaos. Gdzie indziej uzbrojony ad hoc w źle trzymany topór rybak przewrócił się w swej ucieczce o płot i zanurzył się w błocie, ale nigdy się z niego nie wydostał bo dwuręczny topór zarąbał go jak leżał i zostawił w kałuży krwi i potrzaskanych kości. Leif przed nimi płonącymi strzałami celował w okna, z jednego z takich okien wypadła staruszka w tlącej się sukni i natychmiast została porąbana w kawałki. Pod plądrowaną z okrzykami i piskiem karczmą kilku wojów kopniakami i ciosami stylisk młotów topiło w korycie krwawiącego chłopca. Teraz każdy szedł pod miecz, Bjarn dobrze wiedział że szał i prymitywne odruchy wywołane skrywanym szałem bitewnym zetrą ludność z powierzchni ziemi. Ale zanim złość się wypali musiał zadbać o zwycięstwo. Na końcu osady kilkunastu wojów bezskutecznie cięło wielkie, podwójne wrota z grubych bali, bramiszcze do ratusza. Wydarty Morzu wskazał strzelisty budynek trzonkiem topora i popędzili w tamtym kierunku. W mijanym zaułku zauważył jak mocarny Eigil Berserker rzuca się na sciśniętych włóczników, jak kilka włóczni zagłębia się w wielkich, wytatuowanych mięśniach, ale wojownik tylko wciągnął się na nie głębiej i oboma toporami naraz zaczyna redukować pikinierów do poziomu sterty ochłapów. Eigil posłał Bjarnowi szeroki, krwawy uśmiech i zamachem ramienia rozwala włócznikowi z wydatnymi bokobrodami twarz wielkimi ćwiekami na karwaszu. Bjarn wpadł z furią pod bramę.
- Miejsce, patałachy! – Ingvarsson popatrzył na drzwi, a potem na swój topór. Jego broń nie tępiła się, więc mógłby w końcu je rozwalić, ale czasu było mało… - Dwuręczne topory, dawać draby i porąbać to na szczapy, migiem na Tyra!!
Bjarn obejrzał sięi zobaczył że bliźniacy gdzieś zniknęli. Pobiegł z warknięciem szukać jedynego człowieka dość silnego by dorąbać się do zasuwy.
- Olaf! Olaf, barbarzyński synu Norski… Do mnie! – w pobliżu chaty dwa domy dalej zobaczył jak szukany wojownik dwoma zamachami olbrzymiego topora wywala solidne drzwi i pociągnięty przez Hrothgara upada na ziemię przed strzałem z pistoletu. Strzała z łuku utkwiła w jego ramieniu i wielki Nors z rykiem godnym niedźwiedzia wpada do środka na czele sporej bandy łupieżców. Już miał za nim pobiec i rozwalić parę łbów by się dostać do środka, kiedy zaczepił go jakiś postawny wojownik. A właściwie dwóch. Ulfarr wystrzelił gdzieś w górę i z jednego z dachów spadł w płomienie trafiony kusznik. Olfarr zbliżył się do samego ucha Wydartego Morzu i ryknął na całe gardło wśród harmidru.
- Kilku… wejście! Pomógł… lina!!! – dosłyszał strzępki wypowiedzi Bjarn. Ingvarsson kiwnął głową w rogatym hełmie i popędził za bliźniakami. Olfarr poprowadził go za ratusz, wśród chaosu i pożogi, odprowadzany wrzaskami mordowanych, rykami zwycięzców i jękiem atakowanych budowli. Tam, przy samej ścianie kamienia i palisady, ciągnącej się przed linią sosen tylną ścianę ratusza ozdabiała w oczach Norsa lepiej niż złoto i klejnoty lina ciągnąca się do jednego z okien.
- Haakar nam to pokazał… - zaczął z przejęciem Ulfarr, strząsając krew z topora.
- …zmienił się w wilka i ją tam zawiesił! – dodał Olfarr, nakładając tarczę na plecy.
Bjarn pierwszy wskoczył, zostawiwszy w amoku tarczę i klinując za pasem topór zaczął się wspinać najpierw na barki Ulfarra, a potem po linie. Gdy po minucie tytanicznego wprost wysiłku przepełzł z czerwoną twarzą nad parapatem ujrzał urządzone bogato pomieszczenie, w którym Haakar nakładał jakąś znalezioną kolczugę nad poszarpanymi trupami kobiety w zielonej sukni i dwóch strażników w płytowych pancerzach, które nie uratowały ich jednak przed szponami i kłami ulfwerenara.
- No co ? – zapytał Haakar, biorąc do ręki spory miecz znad kominka. – Nie chcieli dać po dobroci, a pilnie potrzebowałem ubrań…
- Dobra, dzięki wielkie w każdym razie. – Bjarn podszedł do liny i pomógł Olfarrowi pokonać ostatni odcinek wspinaczki. – Pomóż bratu i jeszcze raz dzięki za poinformowanie mnie. Inaczej do liny cisnęłoby się już z pół tuzina opitych parchów… Idziemy Haakar!
Przez otwarte drzwi wypadli na korytarz ozdobiony portretami jakichś ponurych mężów i zbiegli na dół po schodach wyłożonych czerwoną draperią. U samego dołu zaskoczyli strażnika z kuszą, który nachylał nad oknem. Bjarn chlasnął go runiczym ostrzem po gardle i wyrzucił za okno. Po drodze minęli tylko przerażoną dziewkę w potarganym fartuchu, którą Haakar cisnął na ścianę płazem flamberga, którego dzierżył z łatwością w jednej ręce. Dalej zauważyli krzyczących ludzi bez broni, znikających w korytarzach, ale zignorowali ich i zbiegając z dwóch przeciwnych klatek schodowych, wpadli na szerokie na pół tuzina ludzi schody schodzące po chwili do otwartej, wielkiej hali z paleniskami i stołami. Za huczącymi od ciosów toporów drzwiami stała na drżących nogach lub opatrywała rany i formowała z mebli barykadę grupka żołnierzy, spośród których kilku wyglądało świeżo jak poranna mgła, na pewno nie brali do tego czasu udziału w walce.
- Panie żupanie, - zwrócił się do grubawego jegomościa w kolczudze wąsaty sierżant we wgniecionej zbroi. – Hans właśnie zmarł. Co teraz zrobimy? Są wszędzie! Odcięli nas…
- Ciszej Zauber! – warknął grubas zwany żupanem. – Jeśli mamy odejść, to odejdziemy w walce… Karla i Welknera posłałem by moją córkę ratowali, a ty jeśliś chłop a nie baba to będziesz bronił tych drzwi nawet do usranej przez Mananna śmierci! Każdy zasraniec, który wejdzie przez te drzwi oberwie od nas, nie panowie ?
Krótki chór głosów ucichł równie nagle, jak się rozległ na dźwięk basowego śmiechu za ich plecami.
- Rzeczywiście, przez te drzwi… - zaśmiał się łamanym Reikspielem Bjarn, schodząc powoli ze schodów. – Dlatego zamierzam się uwinąć zanim tamte łamagi tu wejdą!
Chwila potężnego zaniemówienia i zaskoczenia, która zamroziła dla Bjarna i Haakara czas upłynęła nagle, gdy jeden z ludzi rzucił się na niego z mieczem, a jakiś brodaty kusznik strzelił z krzykiem strachu. Bełt wbił się w poręcz schodów, a wszyscy nagle ożyli i rzucili się do akcji. Zanim pierwszy knecht ze szpadą zdążył zadać cios przerąbał mu gardło flamberg Haakara. Bjarn cisnął trzema toporkami biegnąc, pochylony do przodu. Jeden wbił się prosto w twarz Nordlandczyka, ciskając go na klekoczącą barykadę, kolejny odrąbał nogę w kolanie krzyczącemu starcu w napierśniku, a ostatni przeleciał nad ramieniem halabardnika z rudymi wąsami który mimo pudła padł asekuracyjnie na podłogę. Topór Bjarn błysnął trzy razy i dwóch dryblasów, którzy zaszarżowali go na oślep padło we własnej krwi. Kolejny bełt pomknął gdzieś w powietrzu, nacinając skryte pod kolczuga ramię Bjarna. Nors syknął i cisnął krzesłem, powalając kusznika który padł w samo palenisko i przebiegł z krzykiem izbę, wpadając na towarzyszy. Haakar błyskawicznymi cięciami oczyścił lewą część Sali i kopnął potężnie stół z niedokończonym jadłem, przewracając paru nacierających Nordlandczyków. Bjarn uchylił się przed szablą sierżanta, ale wykorzystał to inny walczący, tnąc go rapierem w łopatką. Ingvarsson wściekłym zamachem obrócił się równolegle z toporem, oddzielając głowę śmiałka od tułowia. Teraz sierżant wykorzystał sposobność i wbił mu szablę lewą rękę, aż po środek pióra tnąc kolczugę, futro i ciało. Zanim zdołał powtórzyć cios, Bjarn złapał ostrze trzonkiem toporka w lewej ręce i przytrzymał je w ranie. Imperialny z siłą, płynącą ze strachu szarpnął szablą, ale ledwo drgnęła o cal. Za to opadający błękitno-czerwoną smugą topór zdążył idealnie by rozwalić głowę w kapeluszu na dwie półkule. Na środku Sali Haakar przyszpilił powalonego młodzieńca flambergiem do podłogi i rozejrzał się wokół. Korzystając z chwili wolnego Bjarn podszedł do bramy i wzniósł ociekający krwią i szarą tkanką topór nad zasuwę.
- Bjarn uważaj!!! – zawył Haakar. Wydarty Morzu obrócił się i ujrzał grubego urzędnika celującego do niego z kuszy zza barykady. Bełt drżał mu w spoconych rękach, ale z tej odległości nie było szans na unik. Haakar rozejrzał się w poszukiwaniu broni, nie chcąc robić gwałtownych ruchów.
- Ani drgnij! – pisnął urzędnik.
- Spokojnie. Moi ludzie i tak wejdą tu za jakiś czas, będziesz skończony. – warknął Bjarn, odwracając się z kpiącą demonstracyjnością do bramy.
- Więc chociaż zabiję jednego! – rzucił żupan gminy i zapadła cisza, przerywana warkotem Haakara i waleniem toporów w drzwi. I bełt wbił się prosto w głowę. Haakar wrzasnął i skoczył do przodu z nożem, ale zatrzymał się jak wryty. Z ust grubasa wystawał roniący krwawe łzy grot, żupan zamrugał i zwalił się jak bela na podłogę, razem z kuszą lądując w kałuży krwi. Wstrząśnięta broń posłała bełt, który z sykiem wbił się w nogę stołu tuż obok Haakara. Bajrn nie czekając jednym ciosem rozwalił zasuwę i do środka wpadła skotłowana masa barbarzyńców, rządza krwi i zmęczenie na ich twarzach ustępowało w ciągu sekund zdziwieniu. Haakar odrzucił nóż i wzruszył ramionami.
- Co, półnagiego faceta w życiu nie widzieliście, kozojebce ? Z Bjarnem odwaliliśmy całą robotę za was.
- Nie całą. – warknął Bjarn, zwracając się ku barykadzie. Nad trupem wójta stał ze zmieszanym wyrazem twarzy żołnierz o zaczesanych w kucyk kruczoczarnych włosach i krótkiej brodzie z przystrzyżonymi wąsami. – Brać go.
- Nie panie! Litości! Jestem… - wyjąkał żołnierz, wysilając się by nie uciekać i stać w miejscu.
- A co to jest litość ? Jakiś wasz południowy wynalazek ? – sarknął ktoś z tłumu. Do pierwszego szeregu przepchnął się zlany potem Olaf z pokrytym wiórami toporem i wszyscy postąpili krok naprzód.
- Blød tíl Kharnáþ! – warknął z kiepskim akcentem po norsku żołnierz. Bjarn stanął jak wryty.
- Masz dwanaście uderzeń serca by powiedzieć mi coś ciekawego zanim cię zarąbię! Ej, wy dorżnijcie co tam w dworze siedzi i macie wolną rękę. – po schodach wpadli nagle zdyszani Olfarr i Ulafarr z okrwawionymi ostrzami. – O, to wy szkoda żeście się spóźnili! Postawcie mi tu który jakiś stół i krzesło, napiłbym się! Ej, południowcu już zacząłem liczyć…
- …jestem wtajemniczonym kultu Krwawego Boga na tych ziemiach, Alph… nasz szef rozesłał okoliczne kulty po wybrzeżu, byśmy dali mu znać o twym przybyciu i pokazali drogę! – wybełkotał kultysta.
- Jakoś mało twardy na wyznawcę Kharnatha… Tylko tyle ? Drogę znam sam, a wizytę wolę złożyć bez niespodzianek i zapowiedzin… Thorfinn, Ragnar odrąbać mu nogi i wrzucić do morza…
- Czekaj na Bogów! Spiżowej Cytadeli nie osiągnie nikt, dopóki mój pan nie zechce… Przeniósł zapisy do Middenheim, stamtąd dopiero wyruszy Arena… nie zabijajcie mnie! Znam drogę, poprowadzę…
- Hmmm. – Bjarn potarł się w brodę i pociągnął z kufla.
Ostatnio zmieniony 26 sty 2016, o 22:50 przez GrimgorIronhide, łącznie zmieniany 5 razy.
Galreth "Ostatni Szept"
Mroczny Elf, asasyn
Broń: Długi miecz, Krótki miecz
Zbroja: Brak zbroi
Ekwipunek: Obręcz Szybkości
Umiejętność: Tysiącletnie wyszkolenie
- Zlecenie przyjęte. Czas wybrać wykonawcę.
- W tym przypadku, chyba zdam się na wasz wybór.
- Cóż, wszyscy najlepsi asasyni są w tej chwili na misjach. Ale przecież dobrze wiesz, że nieudaczników tutaj nie trzymamy. To taka... selekcja naturalna. Zabójca, którego mam zamiar ci zaproponować jest niewątpliwie bardzo doświadczony. Musiałbym sprawdzić w kartotekach ile on właściwie ma lat, ale jakoś nigdy nie zabłysnął w żadnej trudnej misji.
- No dobrze, kim jest ten zabójca?
***
Budzę się. Jak zawsze o tej samej porze. Teraz już nie potrafię inaczej. Dopiero świta, idealna pora na trening. Nie znam asasyna, który by nie ćwiczył codziennie, aby się utrzymać w najwyższej formie. Chyba, że musi wypocząć przed misją. Standardowa seria ćwiczeń, dwie godziny tyle co zawsze. Rutyna mnie nie nudzi. Ile to już lat? Oczywiście znam swój wiek, ale czy zawsze działałem według tak ścisłego harmonogramu? Pieniędzy mi nie brakuje, więc idę do najdroższej jadłodajni. Kilka osób skinęło głową; ktoś mnie jednak zauważa... To by oznaczało, że moja strategia nie działa tak dobrze jak kiedyś. Uśmiecham się na myśl jaki byłem dawno temu, naiwny, lekkomyślny. Postępowałem tak samo jak ci wszyscy "najlepsi" asasyni. Miałem to szczęście, że zginął mój najlepszy przyjaciel a nie ja sam. O tak, jestem mu bardzo wdzięczny, że umarł. Tylko najlepszy przyjaciel mógł oddać taką przysługę.
***
978 lat wcześniej...
- Mamy naprawdę trudną misję, a zleceniodawca to możnaby rzec, stały klient. Warunkiem jest to, że zabójstwa ma dokonać nowicjusz. Misja zakończona sukcesem oznacza koniec terminowania i oficjalne papiery dające uprawnienia asasyna w całym Naggaroth. Będzie on prywatnym zabójcą Lorda Ruerla i wyjedzie z miasta razem z nim i jego świtą. Macie tydzień. Wtedy wybierzemy szczęśliwca.
Uczniowie rozeszli się w mniejszym lub większym stopniu ukrywając ekscytację. Dwójka młodzików odeszła razem, z początku głośno rozmawiając, ale z czasem gdy mogli lepiej przemyśleć co dla nich znaczy ogłoszenie, którego przed chwilą wysłuchali, ucichli. Każdy myślał o jednym: "Jesteśmy najlepsi bez dwóch zdań, ale który z nas okaże się lepszy?"
- Słuchaj obaj dobrze wiemy co nam chodzi po głowach - przerwał ciszę Hargan - W sumie kiedyś musiało to nastąpić. Przyjaźń wśród rywalizujących zabójców na zlecenie?
- Kto powiedział, że nie będziemy mogli się już przyjaźnić? - Galreth udawał zdziwionego. W głębi serca wiedział, że Hargan go pokona, wykona misję i wyjedzie zostawiając kolegę w tyle jako zwykłego uczniaka.
- Jak to kto? Nie słuchałeś Mistrza? Zwycięzca wyjedzie w świat, a biorąc pod uwagę jak niebezpieczny jest nasz zawód, nie przewiduję kolejnego spotkania.
Galreth dobrze wiedział, że tak będzie, ale jeśli coś lub ktoś ma ich rozdzielić, niech chociaż sprawi, że będzie mógł się stad wyrwać, pokazać wszystkim, że jest najlepszy. O takiej przyszłości marzył, aby zasłynąć w całym świecie jako najlepszy zabójca, żeby zostać drugim Ostrzem Cienia, legendą.
- Dobrze ja muszę iść, podobno jestem wezwany, aby podpisać jakieś papiery u świątynnego skryby w związku z ostatnim zleceniem. Trzymaj się. - odpowiedział Galreth, ale kiedy upewnił się, że przyjaciel go nie widzi, skręcił w kierunku placu treningowego.
***
Hargan zginął w trakcie misji. Wtedy do mnie dotarło, że bycie najlepszym jest też najbardziej niebezpieczne, a ja akurat bardzo ceniłem swoje życie. Poczekałem, aż połowa mojej klasy ukończyła egzaminy i odebrała papiery przede mną. Kiedy wreszcie i ja to uczyniłem, nie byłem za bardzo pożądany jako asasyn, zostałem w świątyni jako nauczyciel, ale nie Mistrz. Nauczanie najmłodszych adeptów dawało dużo czasu na własne szkolenie. Nigdy nie pokazałem swoich całkowitych możliwości. Zwłaszcza po bardzo ważnym wydarzeniu w moim życiu. Było to w czasie jednej z dłuższych przerw pomiędzy kolejnymi klasami, a trwało to zazwyczaj bardzo długo. Jak często można skompletować grupę młodzików przeznaczonych na bycie najlepszymi asasynami dostępnymi za pieniądze. Podróżowałem po kraju i właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Arenie Śmierci. Wciąż utrzymywałem się przy mojej strategii nie wychylania się, ale jako znawca sztuki walki od razu mnie to zainteresowało. Udałem się tam niezwłocznie, aby sprawdzić jak mój poziom prezentuje się w porównaniu do światowej czołówki.
***
457 lat wcześniej...
Na Arenie właśnie walczyło dwóch szermierzy. Dostojny Elf Wysokiego Rodu oraz znany imperialny fechmistrz. Nie był to brutalny pojedynek wielkich orków czy innych brudnych stworzeń polegający tylko na bezrozumnej sile. Właśnie tak jak lubił Galreth. Siedział wśród podekscytowanej widowni nie rzucając się w oczy. Obok niego siedział jakiś starszy człowiek oglądający widowisko z powagą niepodobną do reszty widzów, co go poniekąd zdziwiło, ale walka był zbyt widowiskowa , by się nim dłużej przejmować. Zanim zauważył, zaczął pod nosem wymieniać nazwy dobrze mu znanych ruchów, ataków i zwodów. Po kilku sekundach się opamiętał, ale stary człowiek już się na niego patrzył z pewnym zaciekawieniem.
- Dlaczego tak się patrzysz człowieku? - rzucił zdenerwowany Galreth - Walka cię nie interesuje?
- Ależ oczywiście, że interesuje, ale widzisz elfie, na widowni rzadko siadają ludzie znający się na tym fachu. W końcu ze wszystkich, którzy przyjeżdżają tu walczyć, przeżywa tylko jeden. - Odpowiedział spokojnie człowiek
- Nie widzę związku.
- Widzisz, tylko starasz się ukrywać swoją wiedzę, może nawet praktyczne umiejętności, ale niezbyt starannie. Wiedz, że jesteś wśród swoich. Jestem estalisjkim szermierzem oraz zwycięzcą Areny sprzed wielu lat.
Teraz pomimo szkolenia i własnego nawyku ukrywania jakichkolwiek emocji, Galreth oniemiał, a bezgraniczne zdziwienie pojawiło się na jego twarzy. Jaka jest szansa na takie spotkanie, przychodząc pierwszy raz w życiu na Arenę Śmierci? I ten człowiek zwrócił na niego uwagę. Jak go przekonać do pojedynku?
- Może dasz namówić się na krótką walkę? - Ubiegł go człowiek - Nie mam pojęcia jaki poziom reprezentujesz, a ja swoje lata mam, ale możesz mi wierzyć technikę mam pierwszorzędną.
***
Jedno jest pewne: to całkowicie odmieniło moje życie. Nie skończyło się na krótkim sparingu. Byłem naturalnie szybki jako elf z ponadprzeciętnym refleksem nawet wśród mych pobratymców, ale ten człowiek wiedział o machaniu mieczem praktycznie wszystko. Żądza doskonalenia się, niejako uśpiona ostatnimi czasy, nagle uaktywniła się zwielokrotniona. Stary człowiek, którego imienia nie chciałem nigdy poznać, zgodził się mnie trenować i nauczać. Nie przewidywał, by miał jeszcze długo pożyć ze względu na swój wiek, a uważał, że znalazł godnego następcę. Szkoda dla niego, że tak bardzo się pomylił. Czułem, że moje umiejętności mogą nie mieć sobie równych na tym świecie, wykorzystując moją naturalną szybkość i siłę. Nie lękałem się żadnego przeciwnika choćby i dwakroć górował nade mną wzrostem, bo wiedziałem, że nigdy mnie nie trafi. Osiągnąwszy praktycznie doskonałość nie mogłem pozwolić, by ktoś mi dorównał. Miałem wystarczająco honoru, żeby nie zabić go we śnie. Po prostu podczas treningu, dokończyłem morderczy cios, którego stary człowiek spodziewał się zatrzymanego w odpowiedniej chwili. Byłem mu wdzięczny za naukę. Odszedłem. Po powrocie stwierdziłem, że moje umiejętności są zbyt duże, żeby marnować je przy adeptach. Zostałem Mistrzem, ale nigdy nie pokazałem na co mnie stać. Wciąż byłem tym przeciętnym, aczkolwiek doświadczonym asasynem. W końcu mając ponad tysiąc lat, każdy wiedział, że nie jestem amatorem. Mięso było wyśmienite, wychodzę z knajpy. Każdego dnia może pojawić się nowe zlecenie, ale praktycznie każde mnie nudzi. Są zbyt łatwe. Jestem niezawodny, nie ufam niczemu co mogłoby się obrócić na moją niekorzyść. Nigdy nie zabijam z dystansu, zbyt dużo losowości, ofiara może się akurat odsunąć, cokolwiek. Znam siebie, jeśli podejdę wystarczająco blisko nikt nie ma ze mną szans. Czasem wspominam mój pobyt na Arenie Śmierci. Pamiętam jacy wojownicy tam przychodzili, może warto byłoby się tam sprawdzić?
***
Tego samego dnia wieczorem...
Galreth usłyszał pukanie do drzwi swojego mieszkania. Oprócz nowych zleceń nikt nie miał interesu by go odwiedzać. Otworzył drzwi, a w nich stał, tak jak się spodziewał świątynny kurier.
- Masz natychmiast stawić się na spotkanie z Lordem Ruerlem.
- O, to jakaś nowość. Prywatne spotkanie ze zleceniodawcą? - odpowiedział Galreth. W rzeczywistości był bardzo zaniepokojony, dobrze znał i pamiętał to nazwisko. Czy to przypadek? Przy tak potężnej osobie bardzo trudno o przypadki. - Oczywiście już wyruszam.
Nie ważne co to było, wolałby nie dostać tego zlecenia. Dobrze wiedział czym kończą się zadania od najpotężniejszych osób w tym kraju. A Lord Ruerl słuchał rozkazów tylko samego Malekitha, każdy o tym wiedział.
- Mój Panie. - powiedział na wstępie z lekkim ukłonem Galreth
- Późno się pojawiasz zabójco. Trochę o tobie słyszałem w świątyni. Podobno gdy twój przyjaciel nie podołał mojej misji, popadłeś w depresję i z drugiego w klasie stałeś się zerem czyż nie?
- Tak Panie. - Odpowiedział spokojnie Galreth, chociaż od wewnątrz spalała go nienawiść po takim powitaniu. Musiał jednak grać we własną grę, gdyż sam rozpuścił taką plotkę by usprawiedliwić spadek jego formy. Wtedy wydawało się to idealnym rozwiązaniem, bo nikt się nim nie zainteresował. Uznano go za słabeusza! Och jak bardzo się mylili.
- Mam dla ciebie bardzo łatwą misję, chociaż akurat Tobie może się nie udać. Będę szczery nigdy bym nie wybrał takiej porażki jaką uosabiasz, ale zostałeś mi polecony, więc wykonasz to zadanie jasne?
- Oczywiście.
- Wiesz, właśnie się zastanawiałem, który z was znaczy coś więcej, jeśli w ogóle cokolwiek. Twój przyjaciel, który przewyższał cie o klasę, ale zginął jako nieudacznik, czy ty, który ciągle tak żyjesz? Nieważne, obaj jesteście bezwartościowi. Masz zabić mojego dobrego znajomego, który wybiera się na najbliższą Arenę śmierci. Sam miałem zamiar się tam wybrać oczywiście jako widz i nie mam zamiaru patrzeć jak wygrywa. O tak jest do tego zdolny.
- Tak jest, mój Panie.
***
Nie wiem czy byłby do tego zdolny. Nie interesował mnie honorowy pojedynek, więc nie mam pojęcia jak walczył. Grunt, że Lord Ruerl zobaczy jak wygrywa nieudacznik. Och jak oni nie mają pojęcia. Spoglądam na pędzonych niewolników, jak są biczowani, jak ledwo idą, żeby umrzeć na służbie u takich osób jak Lord Ruerl, ale wsiadając na statek do Fortecy Bogów nie czuję nic. Zupełnie nic.
***
Dni na statku mijały spokojnie. Dla niektórych za spokojnie. Cierpliwość Galretha wypracowana przez tysiąc lat okazała się bardzo pomocna w trakcie monotonnej podróży statkiem. Assasyn słyszał opowieści, o tym jakie morze jest piękne, o tym jaką radość przynosi widok statku prującego fale. W swoim długim życiu spotkał też takich co bali się jego żywiołu i niebezpieczeństwa jakie niesie sztorm na środku oceanu, nie wspominając już o innych niebezpieczeństwach, na przykład tych z głębin. Dla Galretha był to kolejny środek transportu. Nie raz i nie dwa korzystał z niego by wykonać zlecenie, więc podchodził do podróży raczej obojętnie. Jak do większości rzeczy zresztą. Jednak cel był już znacznie poważniejszy. Cały czas myślał nad jak udział w arenie odsłoni jego ukrywane do tej pory umiejętności i to przed Lordem Ruerlem! Miał już jednak dość tego ukrywania. Robił to by przeżyć, a wiek który osiągnął był oczywiście imponujący, ale zasady według, których żył, straciły sens. Czas by zacząć żyć pełnią życia.
Wychodząc ze swojej kajuty na pokład zauważył duże poruszenie. To dopiero odmiana, dzieje się coś więcej niż tylko plusk fal? Podszedł i szybko okazało się, że był to pojedynek nożowników. Noże były zbyt małe, by próbować zablokować cios lub wytrącić je z ręki. Jak się dowiedział zasady polegały na tym, by przyłożyć nóż do ciała przeciwnika w miarę możliwości nie raniąc go w ogóle, chociaż zabić takim maleństwem nie byłoby łatwo. Ogólnie rzecz ujmując był to pojedynek na szybkość. Jeden z walczących właśnie skończył swój pojedynek wykręcając przeciwnikowi rękę i nonszalancko pogłaskał obezwładnionego przeciwnika po policzku. Dla wprawionego oka Galretha pojedynek nie wyglądał na imponujący, ale reakcje widzów mówiły co innego. Lekko chrząknął powstrzymując śmiech na myśl o tym jak kiedyś takie pojedynki były dla niego wyzwaniem.
- Coś cię śmieszy? - zapytał zwycięzca, natychmiast puszczając pokonanego
- Tak, aczkolwiek nie ma to z tobą nic wspólnego, chociaż najwyraźniej stanowi olbrzymią obrazę dla twojego honoru...
- Żebyś wiedział. Może chcesz się zmierzyć zasrańcu i zobaczyć czy dalej ci będzie do śmiechu? - Krzyknął zdenerwowany elf.
"Ohoho, ten to ma gadane" pomyślał Galreth - Na twoje szczęście nie mam zamiaru tracić czasu na nic nie wnoszący pojedynek z...tobą.
- Ha! tego się spodziewałem, bo wiesz co? Bo wiesz co? Bo jesteś pierdolonym tchórzem! Śmiejesz się a nie masz jaj, bo okazałoby się, że nie masz szans!
Odwrócony już Galreth poczuł coś bardzo dziwnego. Czyżby ta ledwo złożona w nie najwyższej jakości zdanie uwaga, aż tak go ubodła? Coś się zmieniło. Zbyt wiele przyjętych obelg. Zbyt wiele odmówionych pojedynków. Za dwa tygodnie miał się ujawnić jako szermierz doskonały, a to zero będzie go obrażało na oczach wszystkich? Nie. Nastały nowe czasy.
- Bardzo dobrze, skoro sobie tego tak bardzo życzysz. Jednak ten pojedynek nie skończy się na wykręceniu ręki. - odpowiedział cicho Galreth gotując się od gniewu.
Lekkie zawahanie? - Bardzo chętnie cię zabiję cieniasie. - Cokolwiek to było teraz było widać tylko pewność siebie w jego oczach.
Dano Galrethowi taki sam mały nóż i zaczęli. Krzykacz odrazu zaatakował, tak szybko, że jego ręke jakby wygięło w locie. Nie, musiało mu się to przewidzieć. Assasyn ledwo uniknął ciosu w brzuch tak zaskoczony, że kiedy następny atak minął go o centymetry i nóż przejechał po płaszczu nie był nawet bliski zagrożenia swojemu przeciwnikowi. Walak przyjęła bardzo nieoczekiwany obrót, dlatego należało działać szybko. Wykonał potężny skok nad zgromadzonymi widzami i zanim jego przeciwnik zdążył się przepchnąć poza ciasny okrąg, Galreth już ściągnął płaszcz dla swobody ruchów. Głupio byłoby teraz zginąć z rąk jakiegoś idioty w niepotrzebnym pojedynku kiedy czekała go chwała na Arenie. Do tej pory płaszcz z kapturem zakrywał to co Galreth chciał ukryć i ukrywał wiele razy w trakcie swoich podróży. Cały ekwipunek profesjonalnego zabójcy w tym spora kolekcja sztyletów wywołała chyba jeszcze większe poruszenie niż sam pojedynek. Stracił swoją anonimowość, ale musiał ja zaryzykować, żeby ocalić życie. Krzykacz był trochę zaskoczony, ale wydostawszy się na otwartą przestrzeń pokładu jego szybkość znowu dała o sobie znać. Galreth tym razem był lepiej przygotowany. Już wiedział, że jego przeciwnik nie ma pojęcia o walce, a jego technika była w zasadzie jej brakiem. Tylko ta nadprzyrodzona szybkość, obawiał się, że długo nie wytrzyma, aż nie zdąży przed kolejnym szybkim atakiem. Wtedy zauważył swoją największa przewagę w tym jak nieuważnie wymachiwał nożem jego przeciwnik. Przeniósł walkę w okolice masztu i dzięki swojemu doświadczeniu wyczytał następny ruch Krzykacza. Dokładnie taki jakiego potrzebował. Wykorzystał manewr, którego nauczył się jakieś 200 lat temu w pirackim porcie gdzie takie walki to była codzienność. Pomimo olbrzymiej szybkości, od której ręka Krzykacza wydawała się uginać jakby była złamana, Galrethowi udało się tak uderzyć ja w locie, że nóż wbił się, aż po rękojeść w maszt, a jego właściciel krzyknął z bólu od zderzenia z wielkim kawałem drewna. Krzyk jednak przerwał się tak nagle jak zaczął kiedy powietrze zaczęło ulatywać z rozciętej tchawicy po cięciu Galretha. Assasyn z ulgą odetchnął, chociaż dalej był roztrzęsiony. Jeszcze nigdy nie był tak blisko śmierci. Spocony, drżącą ręką podwinął rękaw Krzykacza. Na ręce lśniła lekko, złota obręcz, która teraz sama się rozpięła i upadła na pokład, opuszczając dawnego martwego właściciela.
- A to... - Trudno mu było złapać oddech po wyczerpującej walce. - Skurwysyn.
[edit. Stwierdziłem, że fajnie byłoby wyjaśnić skąd się wzięła Obręcz Szybkości. Zmieniłem też umiejętność. Długo się zastanawiałem wszystkiego wybrać się nie da i stwierzdziłem, że jednak ta będzie lepiej pasować do klimatu.]
Mroczny Elf, asasyn
Broń: Długi miecz, Krótki miecz
Zbroja: Brak zbroi
Ekwipunek: Obręcz Szybkości
Umiejętność: Tysiącletnie wyszkolenie
- Zlecenie przyjęte. Czas wybrać wykonawcę.
- W tym przypadku, chyba zdam się na wasz wybór.
- Cóż, wszyscy najlepsi asasyni są w tej chwili na misjach. Ale przecież dobrze wiesz, że nieudaczników tutaj nie trzymamy. To taka... selekcja naturalna. Zabójca, którego mam zamiar ci zaproponować jest niewątpliwie bardzo doświadczony. Musiałbym sprawdzić w kartotekach ile on właściwie ma lat, ale jakoś nigdy nie zabłysnął w żadnej trudnej misji.
- No dobrze, kim jest ten zabójca?
***
Budzę się. Jak zawsze o tej samej porze. Teraz już nie potrafię inaczej. Dopiero świta, idealna pora na trening. Nie znam asasyna, który by nie ćwiczył codziennie, aby się utrzymać w najwyższej formie. Chyba, że musi wypocząć przed misją. Standardowa seria ćwiczeń, dwie godziny tyle co zawsze. Rutyna mnie nie nudzi. Ile to już lat? Oczywiście znam swój wiek, ale czy zawsze działałem według tak ścisłego harmonogramu? Pieniędzy mi nie brakuje, więc idę do najdroższej jadłodajni. Kilka osób skinęło głową; ktoś mnie jednak zauważa... To by oznaczało, że moja strategia nie działa tak dobrze jak kiedyś. Uśmiecham się na myśl jaki byłem dawno temu, naiwny, lekkomyślny. Postępowałem tak samo jak ci wszyscy "najlepsi" asasyni. Miałem to szczęście, że zginął mój najlepszy przyjaciel a nie ja sam. O tak, jestem mu bardzo wdzięczny, że umarł. Tylko najlepszy przyjaciel mógł oddać taką przysługę.
***
978 lat wcześniej...
- Mamy naprawdę trudną misję, a zleceniodawca to możnaby rzec, stały klient. Warunkiem jest to, że zabójstwa ma dokonać nowicjusz. Misja zakończona sukcesem oznacza koniec terminowania i oficjalne papiery dające uprawnienia asasyna w całym Naggaroth. Będzie on prywatnym zabójcą Lorda Ruerla i wyjedzie z miasta razem z nim i jego świtą. Macie tydzień. Wtedy wybierzemy szczęśliwca.
Uczniowie rozeszli się w mniejszym lub większym stopniu ukrywając ekscytację. Dwójka młodzików odeszła razem, z początku głośno rozmawiając, ale z czasem gdy mogli lepiej przemyśleć co dla nich znaczy ogłoszenie, którego przed chwilą wysłuchali, ucichli. Każdy myślał o jednym: "Jesteśmy najlepsi bez dwóch zdań, ale który z nas okaże się lepszy?"
- Słuchaj obaj dobrze wiemy co nam chodzi po głowach - przerwał ciszę Hargan - W sumie kiedyś musiało to nastąpić. Przyjaźń wśród rywalizujących zabójców na zlecenie?
- Kto powiedział, że nie będziemy mogli się już przyjaźnić? - Galreth udawał zdziwionego. W głębi serca wiedział, że Hargan go pokona, wykona misję i wyjedzie zostawiając kolegę w tyle jako zwykłego uczniaka.
- Jak to kto? Nie słuchałeś Mistrza? Zwycięzca wyjedzie w świat, a biorąc pod uwagę jak niebezpieczny jest nasz zawód, nie przewiduję kolejnego spotkania.
Galreth dobrze wiedział, że tak będzie, ale jeśli coś lub ktoś ma ich rozdzielić, niech chociaż sprawi, że będzie mógł się stad wyrwać, pokazać wszystkim, że jest najlepszy. O takiej przyszłości marzył, aby zasłynąć w całym świecie jako najlepszy zabójca, żeby zostać drugim Ostrzem Cienia, legendą.
- Dobrze ja muszę iść, podobno jestem wezwany, aby podpisać jakieś papiery u świątynnego skryby w związku z ostatnim zleceniem. Trzymaj się. - odpowiedział Galreth, ale kiedy upewnił się, że przyjaciel go nie widzi, skręcił w kierunku placu treningowego.
***
Hargan zginął w trakcie misji. Wtedy do mnie dotarło, że bycie najlepszym jest też najbardziej niebezpieczne, a ja akurat bardzo ceniłem swoje życie. Poczekałem, aż połowa mojej klasy ukończyła egzaminy i odebrała papiery przede mną. Kiedy wreszcie i ja to uczyniłem, nie byłem za bardzo pożądany jako asasyn, zostałem w świątyni jako nauczyciel, ale nie Mistrz. Nauczanie najmłodszych adeptów dawało dużo czasu na własne szkolenie. Nigdy nie pokazałem swoich całkowitych możliwości. Zwłaszcza po bardzo ważnym wydarzeniu w moim życiu. Było to w czasie jednej z dłuższych przerw pomiędzy kolejnymi klasami, a trwało to zazwyczaj bardzo długo. Jak często można skompletować grupę młodzików przeznaczonych na bycie najlepszymi asasynami dostępnymi za pieniądze. Podróżowałem po kraju i właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Arenie Śmierci. Wciąż utrzymywałem się przy mojej strategii nie wychylania się, ale jako znawca sztuki walki od razu mnie to zainteresowało. Udałem się tam niezwłocznie, aby sprawdzić jak mój poziom prezentuje się w porównaniu do światowej czołówki.
***
457 lat wcześniej...
Na Arenie właśnie walczyło dwóch szermierzy. Dostojny Elf Wysokiego Rodu oraz znany imperialny fechmistrz. Nie był to brutalny pojedynek wielkich orków czy innych brudnych stworzeń polegający tylko na bezrozumnej sile. Właśnie tak jak lubił Galreth. Siedział wśród podekscytowanej widowni nie rzucając się w oczy. Obok niego siedział jakiś starszy człowiek oglądający widowisko z powagą niepodobną do reszty widzów, co go poniekąd zdziwiło, ale walka był zbyt widowiskowa , by się nim dłużej przejmować. Zanim zauważył, zaczął pod nosem wymieniać nazwy dobrze mu znanych ruchów, ataków i zwodów. Po kilku sekundach się opamiętał, ale stary człowiek już się na niego patrzył z pewnym zaciekawieniem.
- Dlaczego tak się patrzysz człowieku? - rzucił zdenerwowany Galreth - Walka cię nie interesuje?
- Ależ oczywiście, że interesuje, ale widzisz elfie, na widowni rzadko siadają ludzie znający się na tym fachu. W końcu ze wszystkich, którzy przyjeżdżają tu walczyć, przeżywa tylko jeden. - Odpowiedział spokojnie człowiek
- Nie widzę związku.
- Widzisz, tylko starasz się ukrywać swoją wiedzę, może nawet praktyczne umiejętności, ale niezbyt starannie. Wiedz, że jesteś wśród swoich. Jestem estalisjkim szermierzem oraz zwycięzcą Areny sprzed wielu lat.
Teraz pomimo szkolenia i własnego nawyku ukrywania jakichkolwiek emocji, Galreth oniemiał, a bezgraniczne zdziwienie pojawiło się na jego twarzy. Jaka jest szansa na takie spotkanie, przychodząc pierwszy raz w życiu na Arenę Śmierci? I ten człowiek zwrócił na niego uwagę. Jak go przekonać do pojedynku?
- Może dasz namówić się na krótką walkę? - Ubiegł go człowiek - Nie mam pojęcia jaki poziom reprezentujesz, a ja swoje lata mam, ale możesz mi wierzyć technikę mam pierwszorzędną.
***
Jedno jest pewne: to całkowicie odmieniło moje życie. Nie skończyło się na krótkim sparingu. Byłem naturalnie szybki jako elf z ponadprzeciętnym refleksem nawet wśród mych pobratymców, ale ten człowiek wiedział o machaniu mieczem praktycznie wszystko. Żądza doskonalenia się, niejako uśpiona ostatnimi czasy, nagle uaktywniła się zwielokrotniona. Stary człowiek, którego imienia nie chciałem nigdy poznać, zgodził się mnie trenować i nauczać. Nie przewidywał, by miał jeszcze długo pożyć ze względu na swój wiek, a uważał, że znalazł godnego następcę. Szkoda dla niego, że tak bardzo się pomylił. Czułem, że moje umiejętności mogą nie mieć sobie równych na tym świecie, wykorzystując moją naturalną szybkość i siłę. Nie lękałem się żadnego przeciwnika choćby i dwakroć górował nade mną wzrostem, bo wiedziałem, że nigdy mnie nie trafi. Osiągnąwszy praktycznie doskonałość nie mogłem pozwolić, by ktoś mi dorównał. Miałem wystarczająco honoru, żeby nie zabić go we śnie. Po prostu podczas treningu, dokończyłem morderczy cios, którego stary człowiek spodziewał się zatrzymanego w odpowiedniej chwili. Byłem mu wdzięczny za naukę. Odszedłem. Po powrocie stwierdziłem, że moje umiejętności są zbyt duże, żeby marnować je przy adeptach. Zostałem Mistrzem, ale nigdy nie pokazałem na co mnie stać. Wciąż byłem tym przeciętnym, aczkolwiek doświadczonym asasynem. W końcu mając ponad tysiąc lat, każdy wiedział, że nie jestem amatorem. Mięso było wyśmienite, wychodzę z knajpy. Każdego dnia może pojawić się nowe zlecenie, ale praktycznie każde mnie nudzi. Są zbyt łatwe. Jestem niezawodny, nie ufam niczemu co mogłoby się obrócić na moją niekorzyść. Nigdy nie zabijam z dystansu, zbyt dużo losowości, ofiara może się akurat odsunąć, cokolwiek. Znam siebie, jeśli podejdę wystarczająco blisko nikt nie ma ze mną szans. Czasem wspominam mój pobyt na Arenie Śmierci. Pamiętam jacy wojownicy tam przychodzili, może warto byłoby się tam sprawdzić?
***
Tego samego dnia wieczorem...
Galreth usłyszał pukanie do drzwi swojego mieszkania. Oprócz nowych zleceń nikt nie miał interesu by go odwiedzać. Otworzył drzwi, a w nich stał, tak jak się spodziewał świątynny kurier.
- Masz natychmiast stawić się na spotkanie z Lordem Ruerlem.
- O, to jakaś nowość. Prywatne spotkanie ze zleceniodawcą? - odpowiedział Galreth. W rzeczywistości był bardzo zaniepokojony, dobrze znał i pamiętał to nazwisko. Czy to przypadek? Przy tak potężnej osobie bardzo trudno o przypadki. - Oczywiście już wyruszam.
Nie ważne co to było, wolałby nie dostać tego zlecenia. Dobrze wiedział czym kończą się zadania od najpotężniejszych osób w tym kraju. A Lord Ruerl słuchał rozkazów tylko samego Malekitha, każdy o tym wiedział.
- Mój Panie. - powiedział na wstępie z lekkim ukłonem Galreth
- Późno się pojawiasz zabójco. Trochę o tobie słyszałem w świątyni. Podobno gdy twój przyjaciel nie podołał mojej misji, popadłeś w depresję i z drugiego w klasie stałeś się zerem czyż nie?
- Tak Panie. - Odpowiedział spokojnie Galreth, chociaż od wewnątrz spalała go nienawiść po takim powitaniu. Musiał jednak grać we własną grę, gdyż sam rozpuścił taką plotkę by usprawiedliwić spadek jego formy. Wtedy wydawało się to idealnym rozwiązaniem, bo nikt się nim nie zainteresował. Uznano go za słabeusza! Och jak bardzo się mylili.
- Mam dla ciebie bardzo łatwą misję, chociaż akurat Tobie może się nie udać. Będę szczery nigdy bym nie wybrał takiej porażki jaką uosabiasz, ale zostałeś mi polecony, więc wykonasz to zadanie jasne?
- Oczywiście.
- Wiesz, właśnie się zastanawiałem, który z was znaczy coś więcej, jeśli w ogóle cokolwiek. Twój przyjaciel, który przewyższał cie o klasę, ale zginął jako nieudacznik, czy ty, który ciągle tak żyjesz? Nieważne, obaj jesteście bezwartościowi. Masz zabić mojego dobrego znajomego, który wybiera się na najbliższą Arenę śmierci. Sam miałem zamiar się tam wybrać oczywiście jako widz i nie mam zamiaru patrzeć jak wygrywa. O tak jest do tego zdolny.
- Tak jest, mój Panie.
***
Nie wiem czy byłby do tego zdolny. Nie interesował mnie honorowy pojedynek, więc nie mam pojęcia jak walczył. Grunt, że Lord Ruerl zobaczy jak wygrywa nieudacznik. Och jak oni nie mają pojęcia. Spoglądam na pędzonych niewolników, jak są biczowani, jak ledwo idą, żeby umrzeć na służbie u takich osób jak Lord Ruerl, ale wsiadając na statek do Fortecy Bogów nie czuję nic. Zupełnie nic.
***
Dni na statku mijały spokojnie. Dla niektórych za spokojnie. Cierpliwość Galretha wypracowana przez tysiąc lat okazała się bardzo pomocna w trakcie monotonnej podróży statkiem. Assasyn słyszał opowieści, o tym jakie morze jest piękne, o tym jaką radość przynosi widok statku prującego fale. W swoim długim życiu spotkał też takich co bali się jego żywiołu i niebezpieczeństwa jakie niesie sztorm na środku oceanu, nie wspominając już o innych niebezpieczeństwach, na przykład tych z głębin. Dla Galretha był to kolejny środek transportu. Nie raz i nie dwa korzystał z niego by wykonać zlecenie, więc podchodził do podróży raczej obojętnie. Jak do większości rzeczy zresztą. Jednak cel był już znacznie poważniejszy. Cały czas myślał nad jak udział w arenie odsłoni jego ukrywane do tej pory umiejętności i to przed Lordem Ruerlem! Miał już jednak dość tego ukrywania. Robił to by przeżyć, a wiek który osiągnął był oczywiście imponujący, ale zasady według, których żył, straciły sens. Czas by zacząć żyć pełnią życia.
Wychodząc ze swojej kajuty na pokład zauważył duże poruszenie. To dopiero odmiana, dzieje się coś więcej niż tylko plusk fal? Podszedł i szybko okazało się, że był to pojedynek nożowników. Noże były zbyt małe, by próbować zablokować cios lub wytrącić je z ręki. Jak się dowiedział zasady polegały na tym, by przyłożyć nóż do ciała przeciwnika w miarę możliwości nie raniąc go w ogóle, chociaż zabić takim maleństwem nie byłoby łatwo. Ogólnie rzecz ujmując był to pojedynek na szybkość. Jeden z walczących właśnie skończył swój pojedynek wykręcając przeciwnikowi rękę i nonszalancko pogłaskał obezwładnionego przeciwnika po policzku. Dla wprawionego oka Galretha pojedynek nie wyglądał na imponujący, ale reakcje widzów mówiły co innego. Lekko chrząknął powstrzymując śmiech na myśl o tym jak kiedyś takie pojedynki były dla niego wyzwaniem.
- Coś cię śmieszy? - zapytał zwycięzca, natychmiast puszczając pokonanego
- Tak, aczkolwiek nie ma to z tobą nic wspólnego, chociaż najwyraźniej stanowi olbrzymią obrazę dla twojego honoru...
- Żebyś wiedział. Może chcesz się zmierzyć zasrańcu i zobaczyć czy dalej ci będzie do śmiechu? - Krzyknął zdenerwowany elf.
"Ohoho, ten to ma gadane" pomyślał Galreth - Na twoje szczęście nie mam zamiaru tracić czasu na nic nie wnoszący pojedynek z...tobą.
- Ha! tego się spodziewałem, bo wiesz co? Bo wiesz co? Bo jesteś pierdolonym tchórzem! Śmiejesz się a nie masz jaj, bo okazałoby się, że nie masz szans!
Odwrócony już Galreth poczuł coś bardzo dziwnego. Czyżby ta ledwo złożona w nie najwyższej jakości zdanie uwaga, aż tak go ubodła? Coś się zmieniło. Zbyt wiele przyjętych obelg. Zbyt wiele odmówionych pojedynków. Za dwa tygodnie miał się ujawnić jako szermierz doskonały, a to zero będzie go obrażało na oczach wszystkich? Nie. Nastały nowe czasy.
- Bardzo dobrze, skoro sobie tego tak bardzo życzysz. Jednak ten pojedynek nie skończy się na wykręceniu ręki. - odpowiedział cicho Galreth gotując się od gniewu.
Lekkie zawahanie? - Bardzo chętnie cię zabiję cieniasie. - Cokolwiek to było teraz było widać tylko pewność siebie w jego oczach.
Dano Galrethowi taki sam mały nóż i zaczęli. Krzykacz odrazu zaatakował, tak szybko, że jego ręke jakby wygięło w locie. Nie, musiało mu się to przewidzieć. Assasyn ledwo uniknął ciosu w brzuch tak zaskoczony, że kiedy następny atak minął go o centymetry i nóż przejechał po płaszczu nie był nawet bliski zagrożenia swojemu przeciwnikowi. Walak przyjęła bardzo nieoczekiwany obrót, dlatego należało działać szybko. Wykonał potężny skok nad zgromadzonymi widzami i zanim jego przeciwnik zdążył się przepchnąć poza ciasny okrąg, Galreth już ściągnął płaszcz dla swobody ruchów. Głupio byłoby teraz zginąć z rąk jakiegoś idioty w niepotrzebnym pojedynku kiedy czekała go chwała na Arenie. Do tej pory płaszcz z kapturem zakrywał to co Galreth chciał ukryć i ukrywał wiele razy w trakcie swoich podróży. Cały ekwipunek profesjonalnego zabójcy w tym spora kolekcja sztyletów wywołała chyba jeszcze większe poruszenie niż sam pojedynek. Stracił swoją anonimowość, ale musiał ja zaryzykować, żeby ocalić życie. Krzykacz był trochę zaskoczony, ale wydostawszy się na otwartą przestrzeń pokładu jego szybkość znowu dała o sobie znać. Galreth tym razem był lepiej przygotowany. Już wiedział, że jego przeciwnik nie ma pojęcia o walce, a jego technika była w zasadzie jej brakiem. Tylko ta nadprzyrodzona szybkość, obawiał się, że długo nie wytrzyma, aż nie zdąży przed kolejnym szybkim atakiem. Wtedy zauważył swoją największa przewagę w tym jak nieuważnie wymachiwał nożem jego przeciwnik. Przeniósł walkę w okolice masztu i dzięki swojemu doświadczeniu wyczytał następny ruch Krzykacza. Dokładnie taki jakiego potrzebował. Wykorzystał manewr, którego nauczył się jakieś 200 lat temu w pirackim porcie gdzie takie walki to była codzienność. Pomimo olbrzymiej szybkości, od której ręka Krzykacza wydawała się uginać jakby była złamana, Galrethowi udało się tak uderzyć ja w locie, że nóż wbił się, aż po rękojeść w maszt, a jego właściciel krzyknął z bólu od zderzenia z wielkim kawałem drewna. Krzyk jednak przerwał się tak nagle jak zaczął kiedy powietrze zaczęło ulatywać z rozciętej tchawicy po cięciu Galretha. Assasyn z ulgą odetchnął, chociaż dalej był roztrzęsiony. Jeszcze nigdy nie był tak blisko śmierci. Spocony, drżącą ręką podwinął rękaw Krzykacza. Na ręce lśniła lekko, złota obręcz, która teraz sama się rozpięła i upadła na pokład, opuszczając dawnego martwego właściciela.
- A to... - Trudno mu było złapać oddech po wyczerpującej walce. - Skurwysyn.
[edit. Stwierdziłem, że fajnie byłoby wyjaśnić skąd się wzięła Obręcz Szybkości. Zmieniłem też umiejętność. Długo się zastanawiałem wszystkiego wybrać się nie da i stwierzdziłem, że jednak ta będzie lepiej pasować do klimatu.]
Ostatnio zmieniony 29 gru 2013, o 18:06 przez Pitagoras, łącznie zmieniany 2 razy.
Aszkael o czarnym sercu, po tysiąckroć kroć przeklęty i błogosławiony, marionetka losu i ostrze bogów.
Wywyższony wybraniec chaosu nie podzielnego
Broń: Miecz półtoraręczny
Zbroja: pancerz chaosu, ciężka tarcz oraz hełm (też ciężki)
Ekwipunek: Gwiazda chaosu
Umiejętności specjalne: Łaska Bogów
Zielony płomień, tańczył według muzyki wiatrów magii, trawiąc czarne gałęzie. W normalnych warunkach było by to bardzo dziwne. Ale w miejscu gdzie to się działo stanowiło to codzienność. Magiczny płomień dawał znikome blado zielone światło, jednak nawet taka namiastka prawdziwego płomienia była wstanie rozpędzić mroki krainy demonów. Żelazny kolos, zakuty w czarny pancerz obłożony demonicznymi czaszkami i kłami odziany w płaszcz ze skór i łusek tych samych bestii siedział nieopodal tego co przyszło mu nazywać ogniskiem. Aszkael opierał się o swój miecz bacznie obserwując teren. Chciał po prostu odpocząć, nie potrzebował snu. Przestał mu być potrzebny kiedy pierwszy raz odszedł ze świata ludzi. Jego kara bądź błogosławieństwo sprawiała że utknął w cyklu walki i wiecznego życia. Za każdym razem zmuszony powrócić do domeny chaosu kiedy jego ciało wyda ostanie tchnienie, lecz nawet śmierć w królestwie demonów nie mogła przerwać tego cyklu. Taki był bowiem kaprys mrocznych potęg. Jednak mimo to ból był tym czego chciał uniknąć, ciągle gotowy do walki, ciągle na posterunku, ciągle bacznie obserwując ten świat gdzie nawet takie zwykle rzeczy jak powietrze mogło być niosącą śmierć pułapką. Wybraniec dokładnie przejechał wzrokiem po czarnych drzewach otaczających jego skromne obozowisko. Rośliny te były tak samo groteskowe jak mieszkańcy tego świata. Na pniach powykrzywiane twarze śmiertelników a gałęzie były niczym innym jak częściami ludzkich uwięzionymi w korowym więzieniu. Nagle na jednym z takich okazów zauważył ruch. Gibka demonica przemieszczała się między spaczonymi odrostami drzewa.
- Czego znów chcesz króliku.- rzekł spokojnie wojownik stając i chwytając za rękojeść swojego już wysłużonego miecza.
- Tego co zawsze. Obserwować. Dedykować… oraz zabawić się twoim kosztem.- odrzekła spokojnie naciągając się prężnie jak kot na jednej z gałęzi.
- Już ci mówiłem. Podejdź tu tylko a wyrwę ci flaki!
- Nie bądź taki agresywny. Denerwujesz się bo twój plan ingerencji na ostatniej arenie śmierci spalił na panewce?!
-Nie moja wina że ten minotaur okazał się kupą mięśni bez mózgu. A demon tzeentcha którego zmusiłem do przekazywania moich poleceń był jeszcze bardziej bez użyteczny niż ten włochaty osiłek.
- Jak zwykle nie dostrzegasz swoich przewinień i błędów – odrzekła demonica przejeżdżając językiem po swoich ustach. – Dziś jednak jestem tu aby przekazać ci wiadomość. Czas się zbliża marionetko losu. Bogowie znów knując swoje plany ich wzrok kieruje się w miejsce kolejnych zmagać.
- I po co mi to mówisz?!
- Domyśl się- odpowiedziała tylko znikając pośród cieni tego co ty nazywano drzewami.
Wybraniec wbił miecz w korzeń który pełzł w jego stronę. Miał już tego dość. Domena chaosu była naprawdę dziwnym miejsce. Czuł się za każdym razem nie swojo. Myślał o sobie jak o drzazdze w obcym ciele. Jednak po coś tu był, sprawa Kłamcy na ostatniej arenie nie miała z nim nic wspólnego. Kierowały nim osobiste pobudki. A może nie ostatniej? Aszkale nie był wstanie ocenić ile czasu minęło odkąd ostatni raz kroczył po świecie ludzi.
***
Wybraniec znów przemierzał krainy domeny, bo co mu innego zostało. Pola pełne czaszek pomiędzy którymi spływały stróżki krwi. Nie trzeba było nawet wspominać który z bogów ma tu największą moc. Jednak Aszkael jakoś instynktownie kroczył tymi groteskowymi terenami, tonącymi w niekończącej się ciemności. Nie wiedział co go kierowało, zew bogów, instynkt, a może chęć odnalezienia tego którego zwał towarzyszem. Sam sobie nie mógł odpowiedzieć na pytanie. A jego umysł mąciło coraz więcej pytań. Kroczył już od wielu godzin… albo i minut w osnowie czas płynął inaczej, mimo to nic nie stanęło na jego drodze. Nagle zauważył że ktoś mu towarzyszy w odległości niecałych dziesięciu metrów od niego, przemieszczała się jakaś dziwna bestia. Wybraniec widział ją już wcześniej wiele razy. Jednak nigdy nie zbliżyła się aż tak blisko. Niczym ogar Khorna bestia o sześciu łapach i masywnym ogonie, jednak pokrywa miejscami czarnym futrem zamiast łuskami. A pysk jak by bardziej koci niż psi. I te ruchy, zbyt płynne jak na taką bestie. Demon syknął widząc jak zainteresował wojownika po czym zaczął się oddalać starając zniknąć w ciemnościach.
Aszkael stracił czujność płonące ostrze przeleciało mu tuż koło głowy odrąbując jeden z rogów jego hełmu. Wybraniec skoczył do tyłu podnosząc tarcze. Potężny czerwony demon o masywnych czarnych rogach obleczony w karmazynowa pancerz i pelerynę z niezliczonej ilości czaszek.
- Czego znów chcesz!?- rzekł wojownik podnosząc miecz wyżej.
- O dziwo nie twej czaszki nędzny śmiertelniku. Mam cie skierować na właściwą drogę. Zbyt zboczyłeś z kursu. Tam jest twój cel- odrzekł demon wskazując miejsce którego wojownik instynktownie nazwał zachodem… ale czy w takim miejscu istnieją kierunki świata?- Ale nie martw się przy następnym spotkaniu wezmę twoją czaszkę.- dodając te słowa demon odwrócił się i odszedł pozostawiając wojownika samego sobie.
Nie mając innego wyjścia, Po tysiąckroć przeklęty ruszył we wskazanym kierunku. Cały czas czując na sobie spojrzenie dziwnego kociego demona.
***
Pola czaszek zanikły ustępując krainie gdzie nawet ziemia co chwile zmieniała swój wygląd kolor czy nawet konsystencje. To co przed chwilą było litą skała po chwili mogło być ruchomymi piaskami a nawet rozgrzaną magmom. Mimo że siły dominujące tą krainą były zupełnie inne Aszkael czuł dotykające go spojrzenia. Widział że nadal jest tropiony przez kocią bestie. Zastanawiał się co ona chce osiągnąć oraz po co miał tu przybyć. Jakiego boskiego planu był częścią. Co ma się wydarzyć na nadchodzącej arenie. Nagle powietrze przed nim zawirowało, niebieski ogień wybuchnął jak by z nikąd o mało go nie pochłaniając. Po chwili powietrze jak by stało się cięższe, kolana wojownika ugięły się wbrew jego woli. Potężna bestia o dwóch ptasich głowach jak by nie zwracając na niego uwagi rozpoczęła swój monolog błądząc wzrokiem wokół.
-Nie znajdziesz odpowiedzi na swe pytanie. Znów zostaniesz rzucony w wydarzenia których nawet nie zrozumiesz. Wrota tajemnicy. Wrota fortecy bogów i areny staną przed tobą otworem. Znów weźmiesz udział w walkach skupiających spojrzenia bogów. Ponownie dany będzie ci cel mogący zmienić twój los. Mimo to nie uda ci się. Wizję które mi zesłano zapowiadają twoją porażkę. Jednak wizja ta różni się od pozostałych. Jest mętna zmienna. Może uda ci się zmienić to co postanowione. Może boski plan uwzględni twoje przetrwanie.
-A…- zanim cokolwiek zdążył odpowiedzieć fioletowy ogień ogarnął wybrańca.
***
Stał pośród szczytów w kraterze uformowanym po stopieniu śniegu i odparowaniu wody. Powietrze wypełniło jego płuca. Tak bardzo za tym tęsknił. Znów czuł powiew normalnego wiatru. Promienie słońca odbijające się od szczytów raziły go w oczy. Mimo to nie przeszkadzało mu to, czuł szczęścia. Poprawił miecz u pasa biorąc głęboki oddech. Spokojnie rozejrzał się po okolicy. W oddali rysowały się zabudowania. Jakieś baszty obronne. Fortyfikacje. Był pewien to cel który dali mu bogowie. Kolejna próba. Nagle usłyszał chichot. Szybko postarał się zlokalizować jego źródło. Ponętna kobieta, o kruczo czarnych włosach, ubrana tylko w niedźwiedzie skóry siedziała na obrzeżu krateru.
- I jak?- zapytała spokojnym głosem, tak dobrze znanym wojownikowi. Tak działającym mu na nerwy.
- Mówiłem… wyrwę ci flaki króliku!- krzyknął nie bacząc na żadne konsekwencje. Nagle poczuł że coś otarło się o jego nogę. Kątem oka zauważył zwierze, dosyć drobne o czarnym futrze. Pospolity w świecie kot minął go i usiadł nieopodal. Jednak coś było z nim nie tak, jego ślepia były czerwone, spojrzenie jak by pełne gniewu. Wtedy dotarło do wybrańca.- I ty tutaj?!
Coraz więcej pytań rodziło się w jego głowię. Jaki tym razem był boski plan. Jaka będzie jego rola i po cholerę tu tej królik i kocur. Jednak nie miał czasu odpowiada sobie na nie. Nie wiedział kiedy ruszy arena, nawet nie był pewien czy obrany przez niego cel jest właściwy. Nie zważając na chichoczącą kobietę ruszył przed siebie dźwigając swą tarcze na plecach i miecz u pasa.
resztę dopisze jak wrócę robota wzywa.
Wywyższony wybraniec chaosu nie podzielnego
Broń: Miecz półtoraręczny
Zbroja: pancerz chaosu, ciężka tarcz oraz hełm (też ciężki)
Ekwipunek: Gwiazda chaosu
Umiejętności specjalne: Łaska Bogów
Zielony płomień, tańczył według muzyki wiatrów magii, trawiąc czarne gałęzie. W normalnych warunkach było by to bardzo dziwne. Ale w miejscu gdzie to się działo stanowiło to codzienność. Magiczny płomień dawał znikome blado zielone światło, jednak nawet taka namiastka prawdziwego płomienia była wstanie rozpędzić mroki krainy demonów. Żelazny kolos, zakuty w czarny pancerz obłożony demonicznymi czaszkami i kłami odziany w płaszcz ze skór i łusek tych samych bestii siedział nieopodal tego co przyszło mu nazywać ogniskiem. Aszkael opierał się o swój miecz bacznie obserwując teren. Chciał po prostu odpocząć, nie potrzebował snu. Przestał mu być potrzebny kiedy pierwszy raz odszedł ze świata ludzi. Jego kara bądź błogosławieństwo sprawiała że utknął w cyklu walki i wiecznego życia. Za każdym razem zmuszony powrócić do domeny chaosu kiedy jego ciało wyda ostanie tchnienie, lecz nawet śmierć w królestwie demonów nie mogła przerwać tego cyklu. Taki był bowiem kaprys mrocznych potęg. Jednak mimo to ból był tym czego chciał uniknąć, ciągle gotowy do walki, ciągle na posterunku, ciągle bacznie obserwując ten świat gdzie nawet takie zwykle rzeczy jak powietrze mogło być niosącą śmierć pułapką. Wybraniec dokładnie przejechał wzrokiem po czarnych drzewach otaczających jego skromne obozowisko. Rośliny te były tak samo groteskowe jak mieszkańcy tego świata. Na pniach powykrzywiane twarze śmiertelników a gałęzie były niczym innym jak częściami ludzkich uwięzionymi w korowym więzieniu. Nagle na jednym z takich okazów zauważył ruch. Gibka demonica przemieszczała się między spaczonymi odrostami drzewa.
- Czego znów chcesz króliku.- rzekł spokojnie wojownik stając i chwytając za rękojeść swojego już wysłużonego miecza.
- Tego co zawsze. Obserwować. Dedykować… oraz zabawić się twoim kosztem.- odrzekła spokojnie naciągając się prężnie jak kot na jednej z gałęzi.
- Już ci mówiłem. Podejdź tu tylko a wyrwę ci flaki!
- Nie bądź taki agresywny. Denerwujesz się bo twój plan ingerencji na ostatniej arenie śmierci spalił na panewce?!
-Nie moja wina że ten minotaur okazał się kupą mięśni bez mózgu. A demon tzeentcha którego zmusiłem do przekazywania moich poleceń był jeszcze bardziej bez użyteczny niż ten włochaty osiłek.
- Jak zwykle nie dostrzegasz swoich przewinień i błędów – odrzekła demonica przejeżdżając językiem po swoich ustach. – Dziś jednak jestem tu aby przekazać ci wiadomość. Czas się zbliża marionetko losu. Bogowie znów knując swoje plany ich wzrok kieruje się w miejsce kolejnych zmagać.
- I po co mi to mówisz?!
- Domyśl się- odpowiedziała tylko znikając pośród cieni tego co ty nazywano drzewami.
Wybraniec wbił miecz w korzeń który pełzł w jego stronę. Miał już tego dość. Domena chaosu była naprawdę dziwnym miejsce. Czuł się za każdym razem nie swojo. Myślał o sobie jak o drzazdze w obcym ciele. Jednak po coś tu był, sprawa Kłamcy na ostatniej arenie nie miała z nim nic wspólnego. Kierowały nim osobiste pobudki. A może nie ostatniej? Aszkale nie był wstanie ocenić ile czasu minęło odkąd ostatni raz kroczył po świecie ludzi.
***
Wybraniec znów przemierzał krainy domeny, bo co mu innego zostało. Pola pełne czaszek pomiędzy którymi spływały stróżki krwi. Nie trzeba było nawet wspominać który z bogów ma tu największą moc. Jednak Aszkael jakoś instynktownie kroczył tymi groteskowymi terenami, tonącymi w niekończącej się ciemności. Nie wiedział co go kierowało, zew bogów, instynkt, a może chęć odnalezienia tego którego zwał towarzyszem. Sam sobie nie mógł odpowiedzieć na pytanie. A jego umysł mąciło coraz więcej pytań. Kroczył już od wielu godzin… albo i minut w osnowie czas płynął inaczej, mimo to nic nie stanęło na jego drodze. Nagle zauważył że ktoś mu towarzyszy w odległości niecałych dziesięciu metrów od niego, przemieszczała się jakaś dziwna bestia. Wybraniec widział ją już wcześniej wiele razy. Jednak nigdy nie zbliżyła się aż tak blisko. Niczym ogar Khorna bestia o sześciu łapach i masywnym ogonie, jednak pokrywa miejscami czarnym futrem zamiast łuskami. A pysk jak by bardziej koci niż psi. I te ruchy, zbyt płynne jak na taką bestie. Demon syknął widząc jak zainteresował wojownika po czym zaczął się oddalać starając zniknąć w ciemnościach.
Aszkael stracił czujność płonące ostrze przeleciało mu tuż koło głowy odrąbując jeden z rogów jego hełmu. Wybraniec skoczył do tyłu podnosząc tarcze. Potężny czerwony demon o masywnych czarnych rogach obleczony w karmazynowa pancerz i pelerynę z niezliczonej ilości czaszek.
- Czego znów chcesz!?- rzekł wojownik podnosząc miecz wyżej.
- O dziwo nie twej czaszki nędzny śmiertelniku. Mam cie skierować na właściwą drogę. Zbyt zboczyłeś z kursu. Tam jest twój cel- odrzekł demon wskazując miejsce którego wojownik instynktownie nazwał zachodem… ale czy w takim miejscu istnieją kierunki świata?- Ale nie martw się przy następnym spotkaniu wezmę twoją czaszkę.- dodając te słowa demon odwrócił się i odszedł pozostawiając wojownika samego sobie.
Nie mając innego wyjścia, Po tysiąckroć przeklęty ruszył we wskazanym kierunku. Cały czas czując na sobie spojrzenie dziwnego kociego demona.
***
Pola czaszek zanikły ustępując krainie gdzie nawet ziemia co chwile zmieniała swój wygląd kolor czy nawet konsystencje. To co przed chwilą było litą skała po chwili mogło być ruchomymi piaskami a nawet rozgrzaną magmom. Mimo że siły dominujące tą krainą były zupełnie inne Aszkael czuł dotykające go spojrzenia. Widział że nadal jest tropiony przez kocią bestie. Zastanawiał się co ona chce osiągnąć oraz po co miał tu przybyć. Jakiego boskiego planu był częścią. Co ma się wydarzyć na nadchodzącej arenie. Nagle powietrze przed nim zawirowało, niebieski ogień wybuchnął jak by z nikąd o mało go nie pochłaniając. Po chwili powietrze jak by stało się cięższe, kolana wojownika ugięły się wbrew jego woli. Potężna bestia o dwóch ptasich głowach jak by nie zwracając na niego uwagi rozpoczęła swój monolog błądząc wzrokiem wokół.
-Nie znajdziesz odpowiedzi na swe pytanie. Znów zostaniesz rzucony w wydarzenia których nawet nie zrozumiesz. Wrota tajemnicy. Wrota fortecy bogów i areny staną przed tobą otworem. Znów weźmiesz udział w walkach skupiających spojrzenia bogów. Ponownie dany będzie ci cel mogący zmienić twój los. Mimo to nie uda ci się. Wizję które mi zesłano zapowiadają twoją porażkę. Jednak wizja ta różni się od pozostałych. Jest mętna zmienna. Może uda ci się zmienić to co postanowione. Może boski plan uwzględni twoje przetrwanie.
-A…- zanim cokolwiek zdążył odpowiedzieć fioletowy ogień ogarnął wybrańca.
***
Stał pośród szczytów w kraterze uformowanym po stopieniu śniegu i odparowaniu wody. Powietrze wypełniło jego płuca. Tak bardzo za tym tęsknił. Znów czuł powiew normalnego wiatru. Promienie słońca odbijające się od szczytów raziły go w oczy. Mimo to nie przeszkadzało mu to, czuł szczęścia. Poprawił miecz u pasa biorąc głęboki oddech. Spokojnie rozejrzał się po okolicy. W oddali rysowały się zabudowania. Jakieś baszty obronne. Fortyfikacje. Był pewien to cel który dali mu bogowie. Kolejna próba. Nagle usłyszał chichot. Szybko postarał się zlokalizować jego źródło. Ponętna kobieta, o kruczo czarnych włosach, ubrana tylko w niedźwiedzie skóry siedziała na obrzeżu krateru.
- I jak?- zapytała spokojnym głosem, tak dobrze znanym wojownikowi. Tak działającym mu na nerwy.
- Mówiłem… wyrwę ci flaki króliku!- krzyknął nie bacząc na żadne konsekwencje. Nagle poczuł że coś otarło się o jego nogę. Kątem oka zauważył zwierze, dosyć drobne o czarnym futrze. Pospolity w świecie kot minął go i usiadł nieopodal. Jednak coś było z nim nie tak, jego ślepia były czerwone, spojrzenie jak by pełne gniewu. Wtedy dotarło do wybrańca.- I ty tutaj?!
Coraz więcej pytań rodziło się w jego głowię. Jaki tym razem był boski plan. Jaka będzie jego rola i po cholerę tu tej królik i kocur. Jednak nie miał czasu odpowiada sobie na nie. Nie wiedział kiedy ruszy arena, nawet nie był pewien czy obrany przez niego cel jest właściwy. Nie zważając na chichoczącą kobietę ruszył przed siebie dźwigając swą tarcze na plecach i miecz u pasa.
resztę dopisze jak wrócę robota wzywa.
Ostatnio zmieniony 29 gru 2013, o 12:51 przez Rogal700, łącznie zmieniany 3 razy.
WoCH W.19/R.9/P.7
Razem:35
Razem:35
[ Game on ! Karta postaci na końcu opowiadania ]
W dolinie siedział troll.
Skralg Tharrison był tego pewien. Wszelkie tropy w okolicy wskazywały na obecność bestii. Połamane drzewa, kupy obrzydliwych odchodów, resztki zmasakrowanych zwierząt... No i zapach. Mdlący, paskudny odór od którego łzawiły oczy. Sądząc po jego natężeniu, potwór znajdował się zaiste niedaleko.
Krasnolud przywarł mocniej do głazu, za którym się schronił i poprawił futrzaną czapkę z lisim ogonem, która opadała mu na oczy. Była wczesna wiosna, więc w Górach Krańca Świata nadal było chłodno i wilgotnie, a nad okolicą unosiła się gęsta, szarobura mgła znacznie ograniczająca widoczność. Na domiar złego, szum strumyczka gdzieś na szczycie wzgórza skutecznie maskował wszelkie dźwięki mogące ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Mimo panującego chłodu, na skórę krasnoluda wystąpił zimny, lepki pot strachu. Wprawdzie całkiem niedaleko obozowała reszta jego drużyny, która wysłała go na zwiad, ale w przypadku ewentualnego starcia i tak nie zdążą ocalić go przed okrutną śmiercią z rąk bestii.
Skralg naciągnął cięciwę trzymanej w rękach kuszy najciszej jak potrafił i starannie umieścił w rowku bełt. Zaraz po tym wziął głęboki oddech i zaryzykował wychylenie się poza głaz. Zmrużył oczy, starając się przebić wzrokiem wszechobecną mgłę. Nagle dostrzegł to, czego tak bardzo się obawiał – zwalistą sylwetkę siedzącą na ziemi około stu metrów przed nim. W pierwszym, naiwnym odruchu pomyślał, że to być może po prostu bardzo oryginalny głaz, ale gdy usłyszał potężne beknięcie, krasnoludzki strażnik nie miał już żadnych wątpliwości.
Wielki, nieznośnie cuchnący troll znajdował się na trasie przemarszu Skralga i jego towarzyszy, i raczej dobrowolnie stąd nie odejdzie. Wprawdzie mogliby zawrócić i ruszyć do celu inną doliną, ale w ten sposób nadłożyliby wielu dni drogi. A w przypadku ich misji czas był na wagę złota. Poza tym, nic nie gwarantowało bezpieczeństwa innych tras. Z drugiej strony, jeśli zdecydowaliby się zgładzić bestię, byłaby to długa i ciężka bitwa, a ich było raczej niewielu.
Po krótkiej chwili ważenia różnych za i przeciw, w Skralgu zwyciężyła w końcu charakterystyczna dla jego rasy duma. Był w końcu Tharrisonem, a jak dotąd żaden Tharrison, ba, żaden krasnolud w ogóle nie zawrócił z drogi przed jednym, śmierdzącym trollem. Jeśli to bydlę samo stąd nie odejdzie, zginie. Jak to zwykł mawiać dziadek Skralga: „Dawi nie omijają gór; oni przez nie przechodzą”.
Skoro decyzja została podjęta, Skralgowi pozostawało jedynie wycofać się po cichu i sprowadzić wsparcie. Na jego szczęście, troll najprawdopodobniej był w trakcie posiłku, a zaiste niewiele rzeczy na tym świecie jest zdolnych odciągnąć trolla od jego żarcia.
Krasnolud odwrócił się, zabezpieczył kuszę i zaczął się przekradać w stronę piaszczystego nasypu stanowiącego jedyną drogę wyjścia z dolinki. Skały w innych miejscach były stanowczo zbyt strome do wspinaczki dla ciężkiego i przysadzistego Dawi. Skralg poruszał się niemalże na palcach, żadna gałązka nie trzasnęła pod jego krokami. Kolczuga, którą miał na sobie, nie wydała najcichszego chociażby brzdęku metalowych kółek.
Kiedy oddalił się na kilkanaście metrów od swojej poprzedniej kryjówki, pozwolił sobie na przyśpieszenie marszu. W zasadzie już mu się udało, teraz wystarczyło tylko prędko wspiąć się na nasyp i...
Oczywiście coś musiało pójść nie tak. Gdy krasnolud myślał, że ma wszystko pod kontrolą, został zdradzony przez samą naturę. Mimo wszelkich środków ostrożności i pełnego skupienia, Skralg nie zauważył, że w pobliskim krzaczku leszczyny mieszkał wyjątkowo rzadki gatunek górskiego ptaka. Kiedy Dawi zbliżył się do jego gniazda, ptaszysko zerwało się i z ogłuszająco głośnym jazgotem poszybowało gdzieś w góry. Po chwili dołączyły do niego inni przedstawiciele jego stada z okolicznych krzewów, drąc się się wniebogłosy. Po kilku sekundach porażającej kakofonii, zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Skralg stanął jak wryty, czując, że serce zaraz wyleci mu z piersi.
Dopiero gniewne prychnięcie trolla za jego plecami wyrwało go z osłupienia.
Krasnolud zerwał się z miejsca i z niespotykaną jak na jego gabaryty prędkością podbiegł do nasypu i zaczął się na niego wdrapywać. Słyszał, jak bestia sapiąc podnosi się z miejsca, jak dobywa swojej maczugi i rusza w jego stronę. Nawet w takiej mgle niski Dawi gorączkowo wspinający się na wzniesienie był doskonale widoczny. Troll, zlokalizowawszy bezczelnego kurdupla przeszkadzającego mu w jedzeniu, ryknął wściekle i rzucił się do szarży.
Skralg jęknął, bo im szybciej starał się wleźć na piaszczystą górkę, tym coraz bardziej osuwał się na dół wraz z opadającym żwirem. W końcu porzucił beznadziejną próbę ucieczki, zeskoczył z powrotem na ziemię, i zdjął kuszę z ramienia. Z wprawą i szybkością, o jaką się wcześniej nie podejrzewał, przeładował broń, wycelował i wystrzelił. Bełt bezbłędnie odnalazł swój cel, trafiając trolla w głowę. Jednakże, ku rozpaczy strzelca, po prostu odbił się od nienawistnej łepetyny i koziołkując, upadł gdzieś w trawę. Potwór tymczasem dopadł krasnoluda zapędzonego w kozi róg i zamachnął się maczugą.
Skralg, nie myśląc dużo, odskoczył w prawo, unikając zmiażdżenia dosłownie o centymetry. Wielgachny kawał drewna zarył w ziemię, dając krasnoludowi kilka chwil na ucieczkę. Troll z kolei, wspinając się na wyżyny swoich umiejętności taktycznych, zaatakował brodacza pazurzastą łapą. Ten jednak padł plackiem na ziemię unikając rozszarpania, i natychmiast zerwawszy się, pobiegł ile miał sił w nogach.
Bestia doprowadziła swoją broń do stanu używalności i z gardłowym warknięciem rzuciła się w pościg za czmychającym obiadem.
W takich krytycznych sytuacjach jak ta, kiedy życie stawało przed oczyma i szansa ujrzenia kolejnego wschodu słońca malała z minuty na minutę, Skralg miewał bardzo desperackie myśli. Gdyby był, dajmy na to, zwinnym elfem albo nawet w miarę szczupłym człowiekiem, mógłby teraz wdrapać się na jakąś sosnę i szyć do bestii z łuku albo innego dziadostwa.
Ale był krasnoludem, przedstawicielem dumnej i honorowej rasy, której nawet sama budowa ciała uniemożliwiała skuteczną ucieczkę. Tak więc gdy Skralg nie mógł już złapać oddechu po krótkim acz intensywnym sprincie i kiedy strugi potu zalewały mu oczy, zatrzymał się. Zrozumiał, że nie zdoła uciec przed potworem i że nie chce zginąć uderzony w plecy, podczas panicznego odwrotu. Zatem dobył toporka zza pasa, odwrócił się twarzą do trolla i po cichu pożegnał się z życiem.
W miejscu, w którym stał, dolinka zwężała się znacznie. Po obu stronach wyrastały wysokie skalne ściany, porośnięte na szczytach kwitnącymi, górskimi krzaczkami. Gdzieś z tyłu słychać było niewielki strumyczek, delikatny plusk wody subtelnie komponował się z ćwierkaniem pliszek i jarząbków. Wiatr pachniał wiosną. W nagłym ataku przedśmiertnych sentymentów Skralg stwierdził, że to zaiste piękny dzień, by umrzeć.
Tylko szarżujący troll nieco psuł obraz górskiego raju.
Krasnolud uniósł toporek i przygotował się do swojej ostatniej bitwy. Szanse na zwycięstwo miał żadne, ale przynajmniej odejdzie w walce. Jego przodkowie przywitają go z otwartymi ramionami.
Wtem po raz drugi usłyszał nienawistny wrzask tego cholernego ptaszyska, które jeszcze chwilę temu zdradziło jego pozycję. Tym razem dochodził on z krzaków nad jego głową, na szczycie skalnej ściany. Coś innego musiało spłoszyć to skrzydlate ścierwo. Skralg zapomniał na chwilę o atakującej bestii i spojrzał w tamtą stronę. Nagle potężny okrzyk bojowy wstrząsnął całą dolinką, zagłuszając nawet odlatujące gdzie pieprz rośnie ptaki. Młody Dawi wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
Oto Grimnir zesłał mu wybawienie.
Rozmazany pomarańczowo-niebieski kształt wypadł z krzaczorów i z szaleńczą wręcz odwagą skoczył na trolla z góry. Nawet w rzednącej mgle dało się ujrzeć błysk stali, która z ogromną mocą wbiła się w głowę trolla. Bryzgnęła krew i bestia warknęła gniewnie. Jej prymitywne receptory bólowe nawet nie zarejestrowały tego uderzenia, które z resztą i tak nie spowodowało jakichś strasznie wielkich obrażeń. Trolle wszak znane były z grubych czaszek i malutkich móżdżków.
Tymczasem tajemniczy napastnik wylądował na mokrej trawie, amortyzując upadek przewrotem. Stanął na równe nogi, uniósł wielki, obusieczny topór i szykował się do ataku. Skralg zaś miał okazję przyjrzeć mu się dokładniej.
Przybysz był potężnym, nagim od pasa w górę krasnoludem. Jego umięśniony tors pokrywały skomplikowane wzory niebieskich tatuaży. Oprócz krótkich spodenek, jego jedyny ubiór stanowiły szeroki pas z złotą klamrą w kształcie rozgniewanej, brodatej twarzy, karwasze na przedramionach oraz niewielka skórzana sakwa. Butów nie nosił.
Jego wygoloną po bokach głowę wieńczył wielki, pomarańczowy irokez, a długa broda tego samego koloru uwiązana była metalową obręczą. Skralg już na początku bezbłędnie odgadł profesję swego wybawcy. Zaiste miał gigantyczne szczęście, gdyż Dawi, który przyszedł mu z odsieczą, całe swe życie poświęcił walce z najróżniejszym plugastwem chodzącym po tym świecie.
Był Krasnoludzkim Zabójcą.
Troll z trudem przetrawił wszystkie nowe informacje i bodźce i stwierdził, że tego nowego kurdupla też przydałoby się rozmaślić. Nie czekając więc ani chwili dłużej, zamachnął się swoją wielką maczugą.
Zabójca gładko zszedł z linii ciosu, a wielgachny kawał drewna zarył w ziemię. Zanim potwór zdołał unieść swą broń do ponownego ataku, pomarańczowobrody Dawi doskoczył do niego i rąbnął toporem po pazurzastych, zaciśniętych na ladze łapach. Nawet pomimo skrajne niskiej inteligencji i całkowitego braku instynktu samozachowawczego, Troll puścił maczugę i ze zdziwieniem obejrzał swoją porąbaną kończynę.
Krasnolud wykorzystał chwilowe rozkojarzenie swego adwersarza i zakręciwszy toporem nad głową, uderzył wysoko, w udo bestii. Zaraz potem odwinął się w chaotycznym piruecie, kiedy druga, pełna pazurów łapa wystrzeliła nagle w jego kierunku. Zabójca nie dał się jednak wytrącić z rytmu i natychmiast wystrzelił do przodu, waląc z całej siły w mocno już krwawiące udo potwora. Cuchnąca, niemalże czarna krew zbryzgała obficie mokrą trawę.
Skralg, który nadal stał w tym samym miejscu z rozdziawioną gębę, zastanawiał się, czy nie powinien był włączyć się do walki. Jednakże, widząc jak Zabójca zwinnie uwija się przy szamoczącym się i młócącym wściekle łapami Trollu, stwierdził, że i tak do niczego by się nie przydał. Zamiast tego, z podziwem obserwował jak Zabójca z morderczą determinacją atakował potwora w jedno i to samo miejsce – prawę nogę, obdzierając ją z mięsa metodycznymi ciosami dwuręcznego topora.
Bestia zaryczała wściekle, kiedy dotarło do niej, że po kilkunastu uderzeniach krasnoluda jej noga została zredukowana do krwawych ochłapów wiszących na żółtawej kości. Z mrożącym krew w żyłach wrzaskiem, wyciągnęła potężnę łapska z zamiarem urwania głowy pomarańczowowłosemu psychopacie. W swej głupocie jednakże nie skojarzyła, że na prawej nodze nie miała już mięśni, które mogłyby umożliwić jej dosięgnięcie przeciwnika. Przez to, gdy Troll rzucił się do ataku, stracił równowagę i upadł na zdrowe kolano.
Dawi wykorzystał sytuację i w kilku szybkich susach okrążył bestię, odszedł kilka kroków, wziął krótki rozbieg i z dzikim okrzykiem w khazalidzie rąbnął z wyskoku obdartą z mięsa kończynę. Kość złamała się z głośnym trzaskiem, przypominającym sosnę przewracaną przez huragan. Potwór, nie mogąc utrzymać równowagi, po prostu ciężko zwalił się na wznak, warcząc gniewnie.
Robota krasnoluda nie była jednakże skończona. Trolle regenerowały się w niesamowitym wręcz tempie, nie było więc czasu do stracenia. Zabójca wskoczył na płaską, pokrytą rzadkim włosem klatkę piersiową bestii i wzniesiwszy topór wysoko ponad pomarańczowego irokeza, wpakował jej kilka funtów przedniej krasnoludzkiej stali prosto między oczy.
Skralg zbliżał się do nich małymi, niepewnymi krokami. Troll jak na złość nie chciał zdychać, bowiem Zabójca raz po raz rąbał go toporem po twarzy, rycząc plugawe przekleństwa na temat działalności zawodowej żeńskich członków jego rodziny.
Strażnik, przechodząc obok wzdryganej przedśmiertnymi drgawkami nogi potwora, schował toporek za pas. Raczej już się nie przyda.
- Śmierdzący skurwysyn ! – Zabójca, uwalony juchą od stóp do głów, z obrzydliwym chrzęstem wyciągnał topór z żałosnych szczątków jego ewidentnie martwego przeciwnika. Resztki mózgu i kawałki czaszki leżały porozwalane wszędzie wokół, wraz ogromnymi ilościami czarnej krwi. Dolinka która jeszcze pięć minut temu porażała swoim naturalnym pięknem, teraz bardziej przypominałą rzeźnię. Skralg z największym trudem powstrzymał się od wymiotów.
Zabójca w końcu go zauważył i obrócił swe zbryzgane krwią oblicze.
- BEZ JAJ ! – Skralg, po raz drugi tego dnia, doznał szoku na widok gęby swojego wybawcy.
- Skralg ?! – Zabójca przetarł twarz i oczy wielgachną dłonią, mrugając kilkakrotnie – Cholera, to naprawdę ty !
Dzielny pogromca Trolla odłożył topór i rzucił się powitać znajomka. Zanim Skralg zdążył zaprotestować, uwalony śmierdzącą krwią Zabójca uścisnął go serdecznie.
- Drugni ! – Wysapał Strażnik, uwięziony w niedźwiedzim uścisku przyjaciela – Jak się cieszę, że cię widzę !
Krasnolud zwany Drugnim w końcu oswobodził starego druha, który począł łapczywie wciągać powietrze.
- Stary... - Skralg zaczął po chwili – Uratowałeś mi życie !
- Ano uratowałem ! – Zabójca zawadiacko oparł się o swój topór – Trochę głupio by było, gdyby zeżarł cię Troll w drodze do Karak-Kadrin ! A tak w ogóle to co ty tu robisz ? Zgaduję, że chciałeś użyć tej wąskiej, górskiej ścieżynki, którą niekiedy nazywa się „skrótem” ?
- Chciałem – Przyznał się Strażnik – Idąc nią, można narobić ze dwa lub trzy dni drogi i wyjść z groty prosto przed murami twierdzy.
- No niby można – Drugni podrapał się po głowie, zostawiając krwawy ślad na skroni – Ale będzie ciężko. Wierz lub nie, ale właśnie stamtąd wracam. Idzie wiosna, śniegi topnieją, górskie strumyki wezbrały i ogólnie rzecz biorąc zrobił się straszny burdel.
- Ale i tak idzie się szybciej niż traktem ?
- No idzie... – Zabójca spojrzał na niego, marszcząc brwi – Co ci się tak śpieszy ? Bo wiesz, gadamy sobie o jakości dróg nad martwym Trollem, a ty mi jeszcze nie powiedziałeś, po co tu w ogóle lazłeś. Na trakcie do Karak-Kadrin jest najbezpieczniej na świecie, król Ungrim wysyła regularne patrole. A nic tak dobrze nie pilnuje drogi niż banda Zabójców, co tylko szukają jakiegoś orka do wypatroszenia.
- Spóźnienie.
- Co ?
- Mój powód do spóźnienie – Wyjaśnił Skralg – Muszę być w twierdzy do końca tego tygodnia. Jeśli będę podróżować traktem, za cholerę się nie wyrobię. A Ungrim Żelazna Pięść nie znosi spóźnialskich, oboje dobrze o tym wiemy...
- Masz interes do króla ? – Drugni pogładził się po głowie – Aaa, już kumam, jesteś na misji dyplomatycznej !
Skralg pokiwał głową z uśmiechem.
- Zgadłeś. Razem z czterema innymi krasnoludami eskortujemy trójkę Ostermarckich dyplomatów. Po drodze mieliśmy już trochę przygód i jesteśmy spóźnieni. To dlatego tłukę się po uroczyskach i szukam ukrytych szlaków.
Drugni spojrzał na niebo.
- Słońce zachodzi – Stwierdził oczywisty fakt – Będziecie musieli tu przenocować...
- Co ? Nie mamy czasu na takie głupoty. Musimy iść, wyśpię się w Karak-Kadrin, a poza tym...
- Nie pierdol – Drugni uciął krótko wszelkie protesty starego druha – Ta ścieżka jest zdradliwa, po ciemku spadniesz w przepaść i rozwalisz sobie łeb, gwarantuję ci to. Poza tym, jak wyruszycie z rana to wyrobicie się przed końcem tygodnia z palcem w dupie.
- Jesteś pewien ?
- Przecież mówię, że tamtędy przylazłem, no nie ? Pokonałem tą trasę w dwa dni, czyli wam, z uwzględnieniem człeczyn, powinno zająć ze trzy. Nie ma lipy !
Skralg nie wyglądał na przekonanego, ale postanowił rozbić obóz na polanie. Znał Drugniego dostatecznie długo, by wiedzieć, że i tak zawsze postawi na swoim.
- Wróć się po swoich kompanów – Zakomenderował Zabójca – Ja tymczasem posprzątam ten burdel. A wieczorem usiądziemy przy ognisku i pogadamy o dawnych dziejach. Ileśmy to się nie widzieli ?
- Dwa i pół roku – Skralg uśmiechnął się słabo – Ostatni raz wtedy, kiedy zwierzoludzie spalili karczmę Tharriego.
Drugni pokiwał głową. Dobrze pamiętał tamtą noc. I także te, które przyszły potem.
- Drugni ?
Wyrwany z zamyślenia Zabójca spojrzał na przyjaciela.
- Ta ?
- Gdzieś tam u góry płynie strumyk. Zmyj z siebie to ścierwo. Błagam.
Drugni zaśmiał się tubalnie i począł robić porządek z cielskiem Trolla.
***
Zapadła chłodna, ale za to pogodna noc. Mannslieb oświetlał małą dolinkę, w której rozstawiono kilka namiotów i płonęły trzy ogniska.
Przy pierwszym ognisku siedziało trzech mężczyzn w ciemnofioletowych płaszczach Ostremarku. Górski klimat najwyraźnie im nie sprzyjał, kulili się z zimna, nawet mimo bliskości ognia.
Przy drugim ognisku siedziało czterech krasnoludów: Strażnik Holli Ungsvar, wojownik Arrgar Flukjavson i dwaj krótkobrodzi, rodzeni bracia Derri i Ferri Tharrisonowie, kuzyni Skralga. Ci ostatni byli prawdziwym ewenementem wśród krasnoludzkeigo społeczeństwa, byli bowiem bliźniętami. Dawi nie byli najpłodniejszą rasą z największym przyrostem naturalnym, więc narodziny bliźniąt były czymś w rodzaju dobrego omenu na przyszłość. Z tego też powodu oboje byli rozpieszczani od najmłodszych lat, wbrew krasnoludzkiej tradycji wychowywania dzieci. Rzecz jasna nie przełożyło się to najlepiej na ich sprawność bojową. Dlatego właśnie uczestniczyli w tej misji. Mieli nabrać doświadczenia i zacząć sobie radzić w okrutnym świecie.
Teraz zajmowali się gotowaniem czegoś w kociołku nad ogniskiem. Kłócili się głośno o dobór przypraw i inne mało znaczące głupoty. Irytowali tym samym swoich starszych kompanów.
Przy trzecim ognisku zaś, nieco oddalonym od pozostałych dwóch, siedzieli Drugni ze Skralgiem. Oba krasnoludy rozwaliły się wygodnie na owczych skórach i popijały piwo z podróżnego bukłaka.
- To jak to z tobą teraz jest, Skralg ? – Drugni, wziąwszy porządny łyk, podał trunek kompanowi – Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, ogłosiłeś wszem i wobec, że masz dosyć wrażeń i wracasz o rodziny w Middenheim prowadzić zakład jubilerski, czy jakoś tak. A tu proszę, po dwóch latach widzę cię, jak zwiewasz przed Trollami w górach.
- Powiedzmy, że zmieniłem zdanie – Strażnik wzruszył ramionami – Gdybyś opychał pierścionki i naszyjniki zidiociałym mieszczanom i skąpym szlachcicom, też byś wracał na szlak. Ja wytrzymałem tylko pół roku, po czym zdjąłem kuszę ze ściany i popędziłem na służbę do króla Ungrima. I Grungni mi świadkiem, jestem o strokroć szczęśliwszy. A co z tobą ? Zimowałeś w Karak-Kadrin ?
- Nie – Zabójca odpowiedział, dłubiąc w uchu z prawdziwą pasją – Wpadłem tylko na dzień lub dwa. Posłuchałem opowieści o bohaterskich czynach różnych Zabójców, sam opowiedziałem kilka, posiłowałem się na rękę z kilkoma zabijakami i napiłem się porządnego piwa.
- W takim razie gdzie spędziłeś zimę ? – Zaciekawiony Skralg drążył temat.
- W Norsce – Drugni odburknął.
Strażnik aż wstał z wrażenia.
- W NORSCE ?! Kurde, stary ! W całym Imperium chodzą plotki o tym, co się tam wydarzyło tej zimy ! Marynarze z Norldandu opowiadali o wypalonych miastach i stertach trupów, o Norsmenach walczących z elfami i o lodowych olbrzymach ! Widziałeś to wszystko ? Jak tam było ?!
- A weź mnie nawet nie wkurwiaj ! – Nagle rozeźlony Drugni cisnął sucharem w ognisko – Wyruszyłem w drogę powrotną dwa dni przed atakiem elfów. Rozumiesz ? DWA DNI ! Gdybym, dajmy na to, odsypiał kaca albo coś w tym stylu, pewnie bym się załapał na największy rozpierdol w dziejach tego kontynentu. A tak to co ? Guzik ! O inwazji dowiedziałem się dopiero od żeglarzy w Erengradzie. Cholera jasna... Nie dość, że możnaby było całkiem legalnie poobijać elfów, to jeszcze... To jeszcze...
- To jeszcze co ?
- Smoki, Skralg. Długouchy wzięły ze sobą smoki. Nareszcie mógłbym stanąć do najbardziej wyczekiwanej walki mojego życia i kto wie, może nawet odkupić winy ? Każdy Zabójca marzy o takiej śmierci, bardowie pisali by o mnie pieśni !
Skralg pokiwał głową ze zrozumieniem. Smoki, zaraz po Trollach i olbrzymach, były preferowanym celem krasnoludzkich zabójców. Problem polegał ta tym, że w dzisiejszych czasach raczej ciężko było je znaleźć. Z tego właśnie powodu, nawet takie doświadczone i stare zabijaki jak Drugni, które zjechały cały świat i niejednemu demonowi łeb rozwaliły, nigdy nie miały stanąć do pojedynku z tymi ognistymi gadami. Większość z nich doprowadzało to do frustracji. Jego kompan nie był wyjątkiem.
- No, ale przynajmniej nie wróciłem stamtąd z pustymi rękoma – Drugni odchylił się do tyłu i sięgnął po swój topór leżący na kawałku skóry na ziemi – Weź to obczaj.
Skralg przyjął podaną mu broń i zdziwił się niepomiernie. Wcześniej jakoś nie było okazji, żeby się jej przyjrzeć – albo śmigała z dużą prędkością w mocarnych łapach jej nowego właściciela, albo była uwalona krwią.
Oczy zwiadowcy nie mogły się nacieszyć tym niezwykłym widokiem. Obusieczny topór wykonano, rzecz jasna, z Gromrilu. Zamiast jednakże wykuć ostrze w standardowy sposób, jakiś krasnoludzki kowal (a zapewne także i artysta) zadał sobie trud wykonania miniaturowych płaskorzeźb i runicznych napisów pokrywających całą gromrilową powierzchnię broni. Skralg nawet nie potrafił sobie wyobrazić, ile pracy to zajęło, gromril wszak był materiałem bardzo opornym wszelkiej obróbce. Nawet same stylisko topora wykonane było z wyjątkowym pietyzmem. Sam drzewiec dodatkowo wzmocniono metalowymi obręczami rozmieszczonymi co dziesięć centymetrów, które jeszcze zwiększały jego wytrzymałość.
Strażnik nie miał wątpliwości: ta broń musiała być starożytna. Dzisiaj już chyba żaden kowal nie potrafiłby tak uformować gromrilu i wypalić tak potężnych run.
- Skąd to masz ? – Zapytał, nie odrywając wzroku od pięknej broni.
- Jakiś brudny norsmeński Jarl używał go w bitwie – Drugni splunął z pogardą – Musiał go odebrać jednemu z naszych rodaków z Norski. Te dzikusy za cholerę nie umiałyby stworzyć takiego arcydzieła. Tak więc, gdy stanęliśmy twarzą w twarz, wyszczerbiłem swój stary topór na jego pustej łepetynie i wziąłem sobie ten. Jego miejsce jest w rękach krasnoluda.
- Słusznie – Skralg oddał broń Zabójcy – Niech dobrze ci służy.
Druhowie posiedzieli chwilę w ciszy, wsłuchani szum strumyka. Derri i Ferri cały czas wsypywali do gara jakieś dziwne przyprawy, co chwilę próbując swego kulinarnego magnum opus.
- Cholera jasna – Drugni nagle przerwał milczenie – Chyba nie ma sensu dalej unikać tematu. Muszę się wreszcie komuś wygadać.
- O co ci chodzi ? – Skralg spojrzał na niego zdziwiony – Jakiego tematu ?
- Kiedy dowiedziałem się o tej chędożonej inwazji na Norskę – Drugni mówił wpatrzony w ognisko – Miałem takie nieprzyjemne uczucie, że właśnie straciłem bardzo ważną szansę...
- Szansę na co ? – Spytał Skralg, chociaż i tak bardzo dobrze wiedział, o czym mówił jego przyjaciel.
- Na chwalebny koniec, oczywiście. Jestem już stary, Skralg. Nawet bardzo, jak na standardy Zabójców. Wyobrażasz sobie, że większą część mojego życia spędziłem szukając śmierci ? Gdy tak o tym czasami pomyślę, wydaje mi się to tak głupie, że aż zabawne. Taki oksymoron, rzekłbym.
Skralg pokiwał głową, nie podejrzewając Drugniego o znajomość tak trudnych słów.
- Jak zapewne pamiętasz – Zabójca kontynuował – Swego czasu towarzyszyłem dwóm twoim krewniakom w imprezie zwanej Areną Śmierci. Dwa różne miejsca – Karak-Kadrin i środek tej chędożonej pustyni, co na niej te szkielety siedzą. W obu przypadkach zginął jakiś Tharrison.
Skralg ponownie tylko pokiwa głową. Każdy członek jego klanu znał te opowieści.
- Wtedy także dostrzegłem tą idiotyczną ironię. Tharri i Thorlek, dwójka potężnych, mądrych i honorowych krasnoludów. Oboje mieli po co żyć, o co walczyć. Mogli do dzisiaj służyć swemu klanowi... No, może oprócz Tharriego, bo on opuścił klan za młodu i zaczął zarabiać pieniądze. Ha, zresztą po co ci to mówię, przecież ty mu w tym pomagałeś... No, w każdym razie, widziałem w tym pewną niesprawiedliwość. Ja, krasnolud, który splamił swój honor i szuka śmierci każdego dnia, przeżyłem ich obu. Za każdym razem patrzyłem, jak padają martwi na zakrwawiony piach i czułem w sercu to samo dziwne kłucie, które czuję teraz. To mogłem być ja, myślałem sobie, żaden z nich nie musiał umierać. Mogłem wyświadczyć przysługę im i sobie. Ale wtedy, kiedy z powodu jakiegoś idiotycznego impulsu towarzyszyłem im w ich wyprawach, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Po prostu traktowałem to jako kolejną przygodę. Byłem strasznie głupi.
Drugni zamilkł na chwilę, patrząc się w dogasające ognisko. Skralg powinien był dołożyć drewna, ale zamiast tego siedział wpatrzony w Zabójcę. Czekał na to, co powie.
- Dlatego teraz nie mam zamiaru opuszczać żadnych okazji – Podniósł wzrok i spojrzał na Strażnika – Nie będzie już żadnych jebanych oksymoronów i ironii. Teraz zrobię wszystko jak należy. Poszukuję śmierci od tak dawna... Znajdę ją więc na Arenie Śmierci. Odpowiedni krasnolud w odpowiednim miejscu.
Zapadła głucha cisza.
- A więc jednak – Skralg odezwał się po chwili – Wystartujesz na Arenie.
- Tylko to mi pozostało. Moja hańba i chęć zmazania jej uczyniły ze mnie potężnego wojownika. A nie taki był zamiar. Pora to zakończyć.
- Rozumiem – Strażnik pokiwał głową – W takim razie dokąd zmierzasz ? Gdzie odbędą się krwawe zawody ?
- No i tutaj mój misterny plan spotyka się z pierwszym problemem – Odpowiedział Zabójca z ociąganiem – Nie wiem. Nie wiem gdzie jest Arena.
- Jesteś pewien, że W OGÓLE jakaś ma miejsce ?
- Co do tego nie mam wątpliwości. Nie wiedzieć czemu te widowiska odbywają się jedne po drugich, bez przerwy. Rzecz w tym, że nic mi nie wiadomo o aktualnych. Arena sprzed sześciu miesięcy startowała w Erengradzie, wiem, bo akurat wtedy szedłem przez Kislev do Kraju Trolli. Ale teraz ? Nie mam pojęcia. Wiesz, czasami wręcz rozwieszają ulotki po karczmach, a czasami nikt oprócz samych zawodników nie wie, o co chodzi. No i w tej kwestii miałem nadzieję, że ty mi pomożesz...
Skralg poruszył się niespokojnie.
- Ja ? Niby jak ? –Zapytał.
- Ja dopiero co wróciłem z Norski i nie jestem na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami. Ty, z drugiej strony, nałaziłeś się sporo po Imperium. Nie usłyszałeś jakichś plotek ? Czegokolwiek ?
Strażnik wzruszył bezradnie ramionami.
- Niestety nie. Ni e mam pojęcia o żadnej Arenie. Wybacz, ale nie mogę ci pomóc.
- Kurwa – Zafrasował się Zabójca – Czyli będę musiał wprowadzić w życie plan B...
- Czyli co ?
- Kilkanaście mil u wyjścia z Przełęczy Szczytów znajduje się pewne miasteczko, już zapomniałem, jak się nazywa... W każdym razie, krzyżują się tam szlaki handlowe Kislevu, Ostermarku i nasz, krasnoludzki. Każdego dnai przewala się tamtędy masa ludzi. Jeśli tam nie dowiem się czegoś o Arenie, to już nie wiem gdzie szukać.
Oba krasnoludy zamilkły, patrząc się w ognisko i rozmyślając o mrocznych i nieprzyjemnych sprawach. Dopiero głos Ferriego wyrwał ich z zamyślenia.
- Kolacja gotowa ! Skończylibyśmy jakieś pół godziny temu, ale Derri jak zwykle musiał chrzanić się z przyprawami...
- Zamknij mordę ! – Derri wymierzył bratu kuksańca – Bierzcie miski i chodźcie jeść ! Póki gorące !
Wszyscy, nie wyłączając ostermarckich dyplomatów, stłoczyli się przy kociołku. Bliźniacy nalewali każdemu porządną porcję parującego gulaszu. Po chwili wszyscy siedzieli na ziemi, pałaszując ze smakiem.
- Cholera – Drugni wytarł usta mocarnym przedramieniem – To chyba najlepszy Kulgur jaki w życiu jadłem !
- Zaiste przepyszne, mości krasnoludy ! – Ostermarcki dyplomata skinął w stronę bliźniaków – Jeśli wolno się spytać, to z czego zrobiona jest ta potrawa ?
Ferri wzruszył ramionami.
- A tam, z tego Trolla, co go Drugni zarąbał...
Dyplomaci jak jeden mąż złapali się na za brzuchy i głośno wyrzygali się w ognisko.
Nawet mimo skrajnej obrzydliwości tego czynu, Dawi śmiali się do łez. Częstowanie obcokrajowców egzotyczną bądź co bądź kuchnią było jedną z ulubionych (i najzłośliwszych) rozrywek tego brodatego ludu.
Reszta nocy minęła spokojnie.
***
- LUUUDZIE ! POMOOCY ! NIECH KTOŚ COŚ ZROBI !
Ludzi, a jakże, zebrało się całkiem sporo. I jak zwykle w takich sytuacjach bywało, do pomocy nikt się nie kwapił.
Okrutnie zmaskakrowany człowiek zdychał właśnie w kałuży błota zmieszanego z jego własną krwią, obserwowany przez tłum niezdrowo ciekawskich wieśniaków.
- Cholera jasna, niech ktoś w końcu poleci po medyka ! Ten człowiek zaraz umrze ! – Jakiś kupiec w bogatych szatach zwrócił się do kolektywu, zakrywając twarz chusteczką.
- Za późno na felczera – Stary, jednooki i siwy weteran machnął ręką – Widywałem już takie rany na wojnach. Bez czarodzieja się nie obędzie. Jedyne, co możemy zrobić, to dobić go z litości...
- Ejże, mieszkał tu przecie jakiś magik, no nie ? – Rzekł jakiś podrostek z widłami, co widocznie właśnie wracał z pola.
- Po pierwsze – Weteran zwrócił się bezpośrednio do młodzieńca – Ten cały magik rzucił się ze swojej wieży jakieś dwa lata temu. Z dziewiątego piętra bodajże. Po drugie, nawet jeśliby jeszcze żył, to i tak nie zdążyłby przybyć tu na czas. Ten biedak jest rozpłatany i jeszcze wytarzał się w tym błocku... Gangrena na pewno jakaś mu wlezie...
- I tak cud, że przyczołgał się tu o własnych siłach. Cóż za niesamowita wola życia i przetrwania ! – Zdziwił się bard z lutnią przerzuconą przez plecy. Sądząc po jego marnym przyodziewku, artystą był raczej średnim.
-I co mu z tej woli przetrwania przyszło ? I tak umrze. Namęczył się, żeby się tu dowlec, a nikt z nas nie potrafi mu pomóc. Vanitas vanitatum, et omnia vanitas, że tak się wyrażę – Bogaty kupiec wysmarkał się głośno, wrzucając chusteczkę w błoto zaraz obok rannego.
- Ekhem !
Wszyscy obejrzeli się na chrząkającego. Był nim krasnolud z pomarańczowym irokezem i potężnym toporem przerzuconym przez plecy. O dziwo, mimo że znacznie odstawał wyglądem od reszty tłumu, jakoś nikt nie zwrócił na niego uwagi. Teraz ten groźnie wyglądający typ wskazywał na coś swoim zgrubiałym paluchem.
Tym „czymś” był bohater całego zgromadzenia, okropnie zmasakrowany człowiek, który widać nic nie robił sobie z wzbudzanego przez siebie zainteresowania, bowiem postanowił wyzionąć ducha.
Wszyscy zamilkli nagle. Ci, co nosili kapelusze, zdjęli je na znak szacunku dla zmarłego. Z nieba zaczął padać zimny, wczesnowiosenny deszcz.
Uroczystą ciszę przerwały nagle krzyki gdzieś z tyłu tłumu.
- Z drogi ludziska ! Przejście dla burmistrza ! Z DROGI ! Ej, kazałem ci się przesunąć, wieśniaku ! Adam Hochelfranzer, burmistrz Blutfurt, idzie !
Zgromadzenie rozstąpiło się pod wpływem siły perswazji halabardników w fioletowożółtych mundurach Ostermarku. Po chwili zgromadzeni ujrzeli niskiego, łysego i raczej grubawego jegomościa z złotym łańcuchem. Na końcu łańcucha wisiał medalion z wyobrażoną mantikorą w koronie, godłem prowincji i swoistą odznaką jego urzędu.
Burmistrz, obejrzawszy zwłoki, poczerwieniał cały i zacisnął tłuste dłonie w pięści.
- Kurwa, kurwa, kurwa ! – Wycedził - To już trzeci trup ! W tym miesiącu !
- No właśnie ! – Stary weteran zwrócił się bezpośrednio do urzędnika państwowego – No i jakie kroki zostały podjęte w celu zażegnania zagrożenia ? No ? Jakie ?
- Kilka dni temu wysłałem pięciu najlepszych żołnierzy, jakich miałem – Hochelfranzer zaczął tłumaczyć się rozedrganym z emocji głosem - Wszyscy weterani Burzy Chaosu, twarde, bitne chłopy. I co ? Gówno ! Żaden nie wrócił. Napisałem list do Bechafen, ale jak dotychczas nie otrzymałem odpowiedzi. Zresztą i tak jestem pewien, że żołnierzy nie przyślą. I jeszcze dostanę opierdol, że nie potrafię sobie dać rady ze zwykłą bandą zwierzoludzi !
- To nie zwierzoludzie poharatali tego człowieka.
Wszyscy ponownie odwrócili spojrzenia na Krasnoludzkiego Zabójcę, który dotychczas tylko przysłuchiwał się rozmowie. Burmistrz, zauważywszy umięśnionego, wytatuowanego krasnoluda, wzdrygnął się nieco.
- Co ?
- To nie byli żadni zwierzoludzie – Drugni powtórzył się, podchodząc do denata - Widać to na pierwszy rzut oka. Te ścierwa używają mniej lub bardziej prymitywnej broni. Mieczy, toporów, włóczni i tak dalej. Ten tutaj został rozpłatany szponami i kłami. Powiedziałbym, że to wilk albo inny niedźwiedź, ale żaden z nich nie kąsa tak mocno i okrutnie. No i poza tym, gdyby to rzeczywiście byli zwierzoludzie, ta człeczyna nie uciekłaby stamtąd za żadne skarby. Dogoniliby go i zabili na miejscu.
- W takim razie jakim cudem zdołał uciec temu... czemuś ? – Z tłumu padło pytanie.
- Hmmm.... – Zamyślił się Zabójca – Myślę, że nieopatrznie przeszkodził bestii w trakcie jedzenia. Być może właśnie tych pięciu żołnierzy, co ich burmistrz posłał.
Hochelfranzer głośno przełknął siłę.
- Potwór, mając już żarcie na miejscu – Kontynuował - Nie wysilał się za bardzo i tylko przegonił intruza ze swojego terytorium. Robiąc mu całkiem sporą dziurę w brzuchu – Dodał, patrząc na zakrwawione zwłoki.
Zapadła ciężka, pełna napięcia cisza. Burmistrz wyciągnął chusteczkę i wytarł nią swoją spoconą, nalaną gębę. Drugni przykucnął przy zwłokach i począł dokładniej oglądać rany.
- Cóż za wspaniała ekspertyza, mistrzu krasnoludzie ! – Tłum po raz kolejny rozstąpił się, przepuszczając trójkę ciężkozbrojnych przybyszów.
Drugni podniósł wzrok znad trupa i obejrzał nowoprzybyłych.
Ten stojący na przedzie był młodym, przystojnym szlachcicem z długimi czarnymi włosami i bródką przystrzyżoną na imperialną modłę. Nosił na sobie przebogatą zbroję płytową, pełną złoceń i ozdobnych akcentów, takich jak chociażby rzeźbione naramienniki i tym podobne mało praktyczne głupoty. U pasa nosił długi, półtoraręczny miecz ze szlachetnym kamieniem w głowicy.
Towarzyszyło mu dwóch potężnych drabów, ani chybi ochroniarzy, którzy swoją aparycją mocno kontrastowali ze swoim panem. Wyglądało to trochę tak, jakby ktoś pozbierał z gościńców największych bandziorów i powsadzał ich w przebogate pancerze, tak bardzo nie pasujące do ich zakazanych mord. Takich typów widywało się raczej w najplugawszych mordowniach w dzielnicy portowej Marienburga, a nie w towarzystwie szlachcica.
- Macie szczęście, dobrzy ludzie ! – Szlachcic wyszedł na środek zgromadzenia i stanął obok Drugniego – Bowiem ja i moi dwaj towarzysze podejmiemy się zabicia tej plugawej bestii ! Za drobną opłatą, oczywiście.
Przez zebranych przeszedł szept. Przybysze wyglądali na całkiem groźnych i dobrze wyposażonych, mogliby więc mieć szanse w walce z potworem.
Burmistrz, usłyszawszy o konieczności zapłaty za ich usługi, nabrał zdrowej, biznesowej ostrożności.
- A ile będą kosztować wasze usługi, dobrzy panowie ? – Spytał.
Szlachcic nakazał gestem podejść Hochelfranzerowi. Ten z ociąganiem wlazł w krwawe błocko i przestąpił trupa. Czarnowłosy młodzieniec nachylił się ku niemu i wyszeptał sumę do ucha.
Drugni, który stał dostatecznie blisko i wszystko usłyszał, gwizdnął cicho.
-ILE ?! – Burmistrz odskoczył jak oparzony – To... To przecież tyle, co dwa miesiące żołdu dla całego zasranego oddziału mieczników ! A was jest tylko trzech !
- Jakość, dobry człowieku, nie ilość – Wyjaśnił spokojnie szlachcic – Z tego, co pamiętam, to twoi nisko opłacani żołnierze wysłani do walki przepadli z kretesem. A nowych jakoś nie kwapisz się wysłać. Śmiem więc twierdzić, że jesteśmy twoją jedyną opcją.
- Nie zgodzę się z tym stwierdzeniem – Drugni nagle włączył się do rozmowy – Przyznam, zaciekawiła mnie ta potwora. Z przyjemnością ją wytropię i zabiję. ZA DARMO – Dodał z naciskiem.
Po zebranych znowu przeszedł szept, opancerzony szlachcic spojrzał się na niego zszokowany a burmistrz uniósł pytająco brwi.
- Czyżby ? – Spytał, ewidentnie nie dowierzając słowom zabójcy – Czemu miałbyś to robić za darmo ?
Drugni spojrzał na niego z rezygnacją.
- Naprawdę się pytasz ? Mieszkacie cztery dni drogi od Karak-Kadrin i nie wiecie, kim jestem ?
Kupcy i chłopi spojrzeli po sobie, a burmistrz podrapał się po głowie.
- Jest Krasnoludzkim Zabójcą ! – Wyjaśnił zirytowany szlachcic -Straceńcem szukającym śmierci, niezrównoważonym socjopatą !
- Dokładnie ! Cóż z wspaniała ekspertyza, szlachetny panie ! – Drugni teatralnie zaklaskał w dłonie – Myślę, że ten oto młodzieniec pięknie wam wszystkim wyjaśnił moją motywację. Zajmuję się zabijaniem potworów, o tak, po prostu. Dlatego teraz po prostu tam pójdę i zarąbie waszą bestię.
Rozległy się głosy aprobaty. Nagle pokraśniały burmistrz uścisnął dłoń Drugniego.
- Piękne dzięki, panie Zabójca ! Dobry z pana chłop.... Eeee, to znaczy krasnolud ! Wszyscy będziemy bardzo wdzięczni !
- To jakaś kpina ! – Szlachcic tupnął wściekle opancerzoną nogą, rozchlapując krwawe błoto – Tak nie można !
- Jak to nie można ? – Zdziwił się Drugni - Kapitalizm, chłopcze ! Ty podałeś swoją cenę, ja podałem swoją, a raczej jej brak. Moja oferta okazała się atrakcyjniejsza, więc wygrałem przetarg. Proste. I abstrahując od ekonomii, prawdopodobnie uratowałem ci życie, więc okaż odrobinę chędożonej wdzięczności ! A teraz, jeśli pozwolicie, udam się do roboty !
- E, panie krasnolud- Siwy weteran zaczepił Drugniego, jak ten przepychał się przez tłum.
- Czego ?
- A jak macie zamiar wytropić bestię ? Las za miasteczkiem jest spory, cholera wie, gdzie siedzi to ścierwo.
- Łatwizna – Drugni wskazał doskonale widoczne ślady w błocie oraz okazjonalne plamy krwi – Dzięki naszemu martwemu przyjacielowi, dojdę tam jak po sznurku. O ile się pośpieszę, bo zaraz ten deszcz zmyje wszystko w pizdu...
Zamknąwszy te kwestię, Zabójca wyrwał się z tłumu i ruszył ku ciemnej ścianie lasu.
***
Idąc po śladach, Drugni zaiste nie mógł się nadziwić kondycji fizycznej niedawno zmarłego. Wychodziło na to, że uciekał dobrą milę, będąc ciężko rannym i straciwszy mnóstwo krwi. No cóż, widać adrenalina i strach zrobiły swoje.
Po pół godzinie ostrożnego marszu z toporem w dłoni przez mroczny, acz podejrzanie spokojny las, Drugni wdrapał się na coś w rodzaju leśnego wzgórza. Stąd, pomiędzy powykręcanymi, pozbawionymi liści drzewami widać było całe Blutfurt z przyległościami.
Jak zwykle, pierwszą oznaką niebezpieczeństwa był zapach. Zabójca bezbłędnie rozpoznał charakterystyczny smród gnijącego mięsa. Po kolejnych kilku minutach nareszcie ujrzał cel swojej podróży. Wśród czarnych, obdartych z kory drzew, ział czarny otwór w skalnej ścianie. Jaskinia.
Drugni wywnioskował po natężeniu fetoru, że to tam czaił się potwór. Teraz wystarczyło tylko ubić bydlaka, zanieść jego łeb do miasteczka, nachlać się piwa od wdzięcznych mieszkańców i już można szukać Areny Śmierci.
Zabójca rozejrzał się po okolicy w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby wywabić bestię z leża. Wprawdzie był nieskończenie odważnym straceńcem, któremu było wszystko jedno, ale nawet on nie był aż tak nierozważny, żeby walczyć z potworem w ciemnej i ograniczonej przestrzeni.
Nagle coś przykuło jego uwagę. Wśród zbutwiałych liści i ułamanych gałęzi leżał jakiś ciemnożółty kształt. Krasnolud schylił się rozgarnął ściółkę, powodując paniczną ucieczkę szczypawek, mrówek i żuków gnojaków. Po chwili podniósł czaszkę, która, sądząc po charakterystycznym kształcie i kłach, należała kiedyś do jakiegoś orka.
- No proszę – Mruknął pod adresem tajemniczej poczwary – A burmistrz idiota chciał cię załatwić tylko pięcioma żołnierzami.
Złapawszy mocniej orczy czerep, Zabójca wziął potężny zamach i z całych sił cisnął nim w mroczną nicość jaskini. Czaszka odbijała się od skalnych ścian, robiąc cholernie dużo hałasu. Po chwili leśną ciszę rozdarł wściekły, zwierzęcy ryk. Dawi uśmiechnął się drapieżnie.
- WYŁAŹ ŚMIERDZIELU ! – Krzyknął w stronę jaskini. Ewidentnie rozbudzona już bestia ryknęła znowu, tym rzem głośniej i bliżej.
Drugni stanął pewniej na nogach i ujął oburącz swój piękny, runiczny topór.
Był gotów.
Po chwili groźnego powarkiwania, potwór nareszcie wytoczył się z jaskini. Zabójca uniósł brwi. Wychodziło na to, że nie pomylił się mocno w swojej ekspertyzie.
Bestia była kiedyś niedźwiedziem, co do tego nie było wątpliwości. Do czasu, aż jakimś cudem w jej grzbiecie znalazł się gigantyczny kawał spaczenia wielkości pięści dorosłego mężczyzny. Ciało potwora wokół doskonale widocznego zielonego kamienia spuchło i pokryło się jakąś mięsistą naroślą. W efekcie zwierzę zmutowało, wyliniało prawie całkowicie i na dodatek nieproporcjonalnie urosło. Przednie łapy i jedna z tylnych były potężne, najeżone pazurami i krostami, podczas gdy ostania pozostała skurczyła się jakby i uschła, znacznie utrudniając poruszanie. Drugni zanotował w pamięci ten słaby punkt.
Pysk niedźwiedzia - mutanta został „wzbogacony” kilkunastoma nowymi kłami, które z trudem znalazły miejsce w stanowczo zbyt małych dziąsłach. W rezultacie połamały i groteskowo powykrzywiały resztę kłów.
Zabójca rozluźnił się nieco. Bestia tylko wyglądała na groźną, ale jej mutacja w rzeczywistości dała jej więcej wad niż zalet. Owszem, była cholernie silnym, przerażającym mutantem, ale dla szybkiego i zdeterminowanego Zabójcy nie powinna stanowić problemu.
- Ale ty jesteś brzydki – Dawi poleciał klasykiem i rzucił się na mutanta z toporem.
Niedźwiedź, pokracznie utykając, ruszył mu na spotkanie, zamachując się potężną przednią łapą. Krasnolud wywinął się od uderzenia, zamachnąwszy się jednocześnie toporem. Runiczne ostrze rąbnęło potwora w pysk, odrąbując kawałeczek czaszki. Kości mutanta okazały się być twardsze niż u normalnego niedźwiedzia. Drugni będzie musiał włożyć sporo siły, żeby zakończyć jego plugawy żywot.
Potwór warknął, bryzgając cuchnącą śliną z pyska i wystrzelił do przodu, chcąc chapnąć krasnoluda za łeb. Ten odchylił się, patrząc jak gigantyczne, pokryte krostami i liszajami szczęki zamykają się z trzaskiem cale od jego twarzy.
- Doh Gor ! – Zabójca warknął w Khazalidzie i chlasnął bestię w podbródek z krótkiego zamachu. Zaraz potem musiał ratować się chaotycznym przewrotem, gdy mutant rzucił się na niego całą masą swego spaczonego cielska, chcąc po prostu zmiażdżyć go na galaretę.
Wylądowawszy na flance potwora, rąbnął go w grzbiet potężnym ciosem znad głowy. Tym razem uało mu się przebić skórę i dokonać poważniejszych obrażeń, mógł wręcz poczuć, jak ostrze zgrzyta o kręgosłup. Zanim mutant zdołał się odwrócić, Dawi poszedł, całkiem dosłownie, za ciosem i uderzył go jeszcze dwa razy. Tak jak podejrzewał, nieregularna budowa ciała znacznie spowalniała go w walce. W rezultacie Drugni robił go jak chciał.
Betsia zaryczała z bólu i wściekłości i stanęła na tylnych łapach, przewyższając krasnoluda niemal dwukrotnie. Ten pokaz siły i wielkości nie zrobił na nim jednak żadnego wrażenia, i czym prędzej władował runiczne ostrze w podbrzusze bestii. Tego było już za wiele dla spaczonego potwora. Mając spory kawał gromrilu w bebechach, przewalił się ciężko na bok, na zakrwawione liście i ściółkę. Drugni wydobył ostrze z przepastnych flaków i splunąwszy uprzednio, odrąbał bestii łeb jednym potężnym ciosem.
- Łatwizna – Mruknął, schylając się po przerośniętą łepetynę. Zanim jednakże zdołał ją podnieść, usłyszał trzask gałęzi i klekot zbroi na leśnej ścieżce za jego plecami. Podejrzewał, kogo tam zastanie.
- No proszę, ale żeś go ładnie porąbał – Młody szlachcic i jego dwóch zabijaków stanęli pięć metrów od niego. Zabójca zmarszczył brwi.
- Ty zawistny skurwysynu – Wycedził przez zęby – O co ci chodzi ? O ten mieszek złota, który sprzątnąłem ci sprzed nosa ? Twoja pochwa od miecza jest warta dziesięć razy tyle. To może chodzi o honor czy reputację ? No, gadaj, po co żeś tu przyszedł.
- Wyobraź sobie, że potrzebowałem tych pieniędzy – Szlachcic zbliżył się o krok, robiąc bardzo, bardzo złą minę – Ale nie będę ci się tłumaczył. Wiedz jednak, że zadarłeś z niewłaściwym człowiekiem. Żaden zawszony włóczęga nie będzie robił ze mnie debila przed bandą wieśniaków !
- Czyli jednak duma osobista – Mruknął Zabójca – Wiedziałem. Zabawne jest jednak to, że często nie ma nic wspólnego z honorem. I co teraz chcesz mi zrobić, człeczyno ?
- Zabiję cię ! - Wycedził szlachcic, ignorując rozbawione parsknięcie Drugniego – A potem wezmę łeb potwora i zaniosę go do miasteczka. Już nie będę brał od nich pieniędzy, niech stracę. Ale nażrę się ich kosztem, zdobędę sławę i kto wie, może tamten zidiociały bard napiszę o mnie balladę ?
- Jesteś żałosny – Drugni splunął, ujmując mocniej zakrwawiony topór – Ale jeśli chcesz umierać, robaku, to zapraszam !
- Nie masz szans ! – Krzyknął szlachcic – Jesteś zmęczony po walce z bestią !
- Tylko się rozgrzałem !
- BRAĆ GO !
Drugni mógł się spodziewać, że ten tchórz naśle na niego swoich zabijaków, zamiast samemu stanąć do walki. Bandziory dobyły metalowych pałek z zakrzywionymi kolcami i rzucili się na Zabójcę. Widać już wcześniej walczyli ramię w ramię, bowiem byli dobrze zgrani i synchronizowali ataki.
Jeden z nich zaatakował frontalnie, uderzając nisko, podczas gdy drugi okrążał Zabójcę po półokręgu, szukając dobre okazji do zdradzieckiego ciosu.
Drugni nie czekał, aż go okrążą, więc po prostu poszedł na konfrontację. Starł się z pierwszym bandziorem, z łatwością odbijając jego cios i natychmiast schylił się, gdy ten drugi chciął walnąć go oburącz z lewej strony. Zaraz potem wykręcił się w piruecie, waląc nisko toporem po nogach adwersarzy. Ten pierwszy okazał się prawdziwym siłaczem, bowiem zdołał podskoczyć w zbroi płytowej i uniknął ciosu. Jego kompan jednakże wywalił się jak długi i stoczył ze wzgórza, kiedy gromrilowe ostrze ścięło go z nóg. Na jego szczęście nie dosłownie, gdyż Drugni nie włożył całej swej siły w uderzenie.
Gdy jeden z bandziorów próbował dźwignąć się z ziemi, co nie było takie proste, zważając na ciężar jego zbroi, Dawi skoncentrował całą swą uwagę na drugim. Trzeba było mu przyznać, nie docenił go. Zabójca walił toporem jak w amoku, a jednak sługusowi szlachcica udawało się parować większość ciosów. Nie na długo jednak – Drugni był krzepkim, wytrzymałym krasnoludem i nie nosił zbroi, mógł więc tak się tłuc godzinami. W przeciwieństwie do jego adwersarza, który cały spocony i poczerwieniały na twarzy, machał pałką coraz wolniej. Jego pancerz był wgnieciony w kilku miejscach, a metalowe kolce maczugi powykręcały się we wszystkich kierunkach w spotkaniu ze wspaniała stalą jego topora.
W końcu bandzior spróbował odzyskać inicjatywę. Związał broń Drugniego krótkim sztychem i odepchnął go raczej słabym kopniakiem. Gdy tylko zwiększył dystans, uderzył z pełnego wymachu. Zabójca zanurkował pod jego zasłoną i rąbnął go w pancerny kirys oszczędnym ciosem. Runiczny i cholernie ostry Gromril zrobił swoje i na wypolerowanym napierśniku pojawiły się krwawe zacieki. Zanim bandyta zdążył się zdziwić, Drugni już wykręcił się w piruecie za jego plecy i rąbnął go toporem w kark. Nieszczęśnik jęknął boleśnie, wyprężył się jak struna i ciężko zwalił się na ziemię, tuż obok usieczonego potwora.
Tymczasem jego kolega, cały uwalony listowiem i błotem, zdołał z powrotem wdrapać się na wzgórze. Zanim jednak chociażby pomyślał o dobyciu broni, Drugni z rykiem skoczył na niego i rąbnął go toporem w twarz. Jego głowa dosłownie eksplodowała pod wpływem mocarnego ciosu, a kawałki mózgu i kości wzleciały wysoko w powietrze.
Drugni obrócił się z mordem w oczach w stronę zszokowanego szlachcica, który oglądał całą walkę z niemym przerażeniem. Głupiec. Mógł uciekać, kiedy miał okazję. Teraz było za późno.
- Nie zbliżaj się ! – Pisnął, wystawiając miecz przed siebie – Nie podchodź albo cię zabiję !
Zabójca rzecz jasna nie posłuchał pustych gróźb i zbliżał się powoli do szlachetki.
- Wiesz... – Zaczął – Przeszło mi przez myśl, że mógłbym cię puścić wolno...
- N-naprawdę ?!
- Oj tak. Widzisz, ja nie zabijam ludzi. To znaczy, kiedy nie muszę. Wręcz staram się tego unikać. Chyba, ze napatoczy się taka zawistna, bezużyteczna, tchórzliwa kupa gówna jak ty, która będzie miała do mnie jakiś problem. Ty jesteś po prostu złym człowiekiem. Zasługujesz na śmierć.
- Nie waż się – Zapłakał szlachcic – Mam potężnych przyjaciół ! Mój ojciec...
- A właśnie, twoje koneksje. To też zdążyłem przemyśleć. Wyobraź sobie taki oto scenariusz: puszczę cię wolno, a ty obiecasz mi, że zapomnisz o całej sprawie. Będąc złym człowiekiem, obietnicy nie dotrzymasz i będziesz uprzykrzał mi życie ma milion różnych sposobów. Albo co gorsza, walcząc z tobą i twoimi stronnikami wplątam się w jakąś zawiłą polityczną aferę i w rezultacie ja, zwykły zabójca potworów, stanę się świadkiem i uczestnikiem wielkich przemian dziejowych. Myślisz, że dam się tak wrobić ? NIC Z TEGO FRAJERZE !
Szlachcic jęknął i w ostatnim akcie desperackiej samoobrony zaatakował Drugniego mieczem. Zabójca wytrącił mu broń z ręki młyńcem i obalił na ziemię ciosem styliska. Szlachcic przewrócił się, opierając się plecami o drzewo. Wtedy krasnolud podniósł topór wysoko nad głowę i z bojowym okrzykiem rąbnął go w obojczyk.
Runiczne ostrze, wspomaganie ponadprzeciętną siłą Drugniego, przecięło pancerz, mięśnie i kości szlachcica jak masło, zatrzymując się dopiero w okolicach serca. Jeszcze trochę i Zabójca rozrąbałby go na dwoje.
- Skurwysyn ! – Wycedził i wyszarpnął broń z resztek swego przeciwnika.
Już chciał odejść w swoją stronę, gdy coś przykuło jego uwagę.
Z wewnętrznej strony rozciętego napierśnika szlachcica wystawał kawałek papieru. Drugni dobrze wiedział, że niektóre kirysy miały takie malutkie schowki na różne rzeczy, żeby ich właściciel mógł nosić ważne przedmioty zawsze przy sobie i pod porządną warstwą metalu. Powodowany ciekawością, krasnolud schylił się i wyszarpnął papier. Jak się okazało, był to list. Papier, jak można się było spodziewać, przesiąknięty był krwią, ale mimo tego atrament był doskonale widoczny. Zaczął czytać.
Do W.H.
Panie !
Zrobiliśmy wszytko, o co prosiłeś i z dumą reportuję, że dowiedzieliśmy się ważnych informacji o Arenie Śmierci. Według naszych stuprocentowo pewnych danych, zainteresowani zawodnicy mają się zebrać w Middenheim. Twoi ludzie będą cie tam oczekiwać. Oczekuję zapłaty w umówionym miejscu.
Z poważaniem.
S.S
Drugni podniósł powoli wzrok znad papieru i spojrzał na rozpłatanego trupa szlachcica. To ścierwo chciało wystąpić na Arenie Śmierci ? Nie wiedział, na co się porywał...
Zabójca zmiął list i wyrzuciłgo na ziemię. Z wrażenia aż musiał usiąść. W tej właśnie chwili dowiedział się kilku bardzo ważnych rzeczy. Po pierwsze i najważniejsze, nareszcie dowiedział się czegoś o Arenie Śmierci. Dosyć nieoczekiwanie, prawda, ale zawsze. Po drugie, ten śmieć faktycznie był kimś bardzo wpływowym. Zatrudnił siatkę agentów do zbierania informacji, a do tego trzeba mieć dużo pieniędzy. Po trzecie zaś, jego ludzie czekać będą na niego w Middenheim. No cóż, raczej się nie doczekają.
Drugni wstał i podniósł odcięty łeb zmutowanego niedźwiedzia. Zaniesie go do miasteczka i nażre się i napije po wszystkie czasy. A potem wyruszy do Middenheim i nareszcie wystartuje w Arenie Śmierci.
Imię: Drugni
Rasa: Krasnolud
Profesja: Krasnoludzki Zabójca
Pancerz: Brak, rzecz jasna
Broń: Topór dwuręczny
Ekwipunek: Runiczny Oręż
Umiejętności: Celne Ciosy, Niezwykle Silny
W dolinie siedział troll.
Skralg Tharrison był tego pewien. Wszelkie tropy w okolicy wskazywały na obecność bestii. Połamane drzewa, kupy obrzydliwych odchodów, resztki zmasakrowanych zwierząt... No i zapach. Mdlący, paskudny odór od którego łzawiły oczy. Sądząc po jego natężeniu, potwór znajdował się zaiste niedaleko.
Krasnolud przywarł mocniej do głazu, za którym się schronił i poprawił futrzaną czapkę z lisim ogonem, która opadała mu na oczy. Była wczesna wiosna, więc w Górach Krańca Świata nadal było chłodno i wilgotnie, a nad okolicą unosiła się gęsta, szarobura mgła znacznie ograniczająca widoczność. Na domiar złego, szum strumyczka gdzieś na szczycie wzgórza skutecznie maskował wszelkie dźwięki mogące ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Mimo panującego chłodu, na skórę krasnoluda wystąpił zimny, lepki pot strachu. Wprawdzie całkiem niedaleko obozowała reszta jego drużyny, która wysłała go na zwiad, ale w przypadku ewentualnego starcia i tak nie zdążą ocalić go przed okrutną śmiercią z rąk bestii.
Skralg naciągnął cięciwę trzymanej w rękach kuszy najciszej jak potrafił i starannie umieścił w rowku bełt. Zaraz po tym wziął głęboki oddech i zaryzykował wychylenie się poza głaz. Zmrużył oczy, starając się przebić wzrokiem wszechobecną mgłę. Nagle dostrzegł to, czego tak bardzo się obawiał – zwalistą sylwetkę siedzącą na ziemi około stu metrów przed nim. W pierwszym, naiwnym odruchu pomyślał, że to być może po prostu bardzo oryginalny głaz, ale gdy usłyszał potężne beknięcie, krasnoludzki strażnik nie miał już żadnych wątpliwości.
Wielki, nieznośnie cuchnący troll znajdował się na trasie przemarszu Skralga i jego towarzyszy, i raczej dobrowolnie stąd nie odejdzie. Wprawdzie mogliby zawrócić i ruszyć do celu inną doliną, ale w ten sposób nadłożyliby wielu dni drogi. A w przypadku ich misji czas był na wagę złota. Poza tym, nic nie gwarantowało bezpieczeństwa innych tras. Z drugiej strony, jeśli zdecydowaliby się zgładzić bestię, byłaby to długa i ciężka bitwa, a ich było raczej niewielu.
Po krótkiej chwili ważenia różnych za i przeciw, w Skralgu zwyciężyła w końcu charakterystyczna dla jego rasy duma. Był w końcu Tharrisonem, a jak dotąd żaden Tharrison, ba, żaden krasnolud w ogóle nie zawrócił z drogi przed jednym, śmierdzącym trollem. Jeśli to bydlę samo stąd nie odejdzie, zginie. Jak to zwykł mawiać dziadek Skralga: „Dawi nie omijają gór; oni przez nie przechodzą”.
Skoro decyzja została podjęta, Skralgowi pozostawało jedynie wycofać się po cichu i sprowadzić wsparcie. Na jego szczęście, troll najprawdopodobniej był w trakcie posiłku, a zaiste niewiele rzeczy na tym świecie jest zdolnych odciągnąć trolla od jego żarcia.
Krasnolud odwrócił się, zabezpieczył kuszę i zaczął się przekradać w stronę piaszczystego nasypu stanowiącego jedyną drogę wyjścia z dolinki. Skały w innych miejscach były stanowczo zbyt strome do wspinaczki dla ciężkiego i przysadzistego Dawi. Skralg poruszał się niemalże na palcach, żadna gałązka nie trzasnęła pod jego krokami. Kolczuga, którą miał na sobie, nie wydała najcichszego chociażby brzdęku metalowych kółek.
Kiedy oddalił się na kilkanaście metrów od swojej poprzedniej kryjówki, pozwolił sobie na przyśpieszenie marszu. W zasadzie już mu się udało, teraz wystarczyło tylko prędko wspiąć się na nasyp i...
Oczywiście coś musiało pójść nie tak. Gdy krasnolud myślał, że ma wszystko pod kontrolą, został zdradzony przez samą naturę. Mimo wszelkich środków ostrożności i pełnego skupienia, Skralg nie zauważył, że w pobliskim krzaczku leszczyny mieszkał wyjątkowo rzadki gatunek górskiego ptaka. Kiedy Dawi zbliżył się do jego gniazda, ptaszysko zerwało się i z ogłuszająco głośnym jazgotem poszybowało gdzieś w góry. Po chwili dołączyły do niego inni przedstawiciele jego stada z okolicznych krzewów, drąc się się wniebogłosy. Po kilku sekundach porażającej kakofonii, zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Skralg stanął jak wryty, czując, że serce zaraz wyleci mu z piersi.
Dopiero gniewne prychnięcie trolla za jego plecami wyrwało go z osłupienia.
Krasnolud zerwał się z miejsca i z niespotykaną jak na jego gabaryty prędkością podbiegł do nasypu i zaczął się na niego wdrapywać. Słyszał, jak bestia sapiąc podnosi się z miejsca, jak dobywa swojej maczugi i rusza w jego stronę. Nawet w takiej mgle niski Dawi gorączkowo wspinający się na wzniesienie był doskonale widoczny. Troll, zlokalizowawszy bezczelnego kurdupla przeszkadzającego mu w jedzeniu, ryknął wściekle i rzucił się do szarży.
Skralg jęknął, bo im szybciej starał się wleźć na piaszczystą górkę, tym coraz bardziej osuwał się na dół wraz z opadającym żwirem. W końcu porzucił beznadziejną próbę ucieczki, zeskoczył z powrotem na ziemię, i zdjął kuszę z ramienia. Z wprawą i szybkością, o jaką się wcześniej nie podejrzewał, przeładował broń, wycelował i wystrzelił. Bełt bezbłędnie odnalazł swój cel, trafiając trolla w głowę. Jednakże, ku rozpaczy strzelca, po prostu odbił się od nienawistnej łepetyny i koziołkując, upadł gdzieś w trawę. Potwór tymczasem dopadł krasnoluda zapędzonego w kozi róg i zamachnął się maczugą.
Skralg, nie myśląc dużo, odskoczył w prawo, unikając zmiażdżenia dosłownie o centymetry. Wielgachny kawał drewna zarył w ziemię, dając krasnoludowi kilka chwil na ucieczkę. Troll z kolei, wspinając się na wyżyny swoich umiejętności taktycznych, zaatakował brodacza pazurzastą łapą. Ten jednak padł plackiem na ziemię unikając rozszarpania, i natychmiast zerwawszy się, pobiegł ile miał sił w nogach.
Bestia doprowadziła swoją broń do stanu używalności i z gardłowym warknięciem rzuciła się w pościg za czmychającym obiadem.
W takich krytycznych sytuacjach jak ta, kiedy życie stawało przed oczyma i szansa ujrzenia kolejnego wschodu słońca malała z minuty na minutę, Skralg miewał bardzo desperackie myśli. Gdyby był, dajmy na to, zwinnym elfem albo nawet w miarę szczupłym człowiekiem, mógłby teraz wdrapać się na jakąś sosnę i szyć do bestii z łuku albo innego dziadostwa.
Ale był krasnoludem, przedstawicielem dumnej i honorowej rasy, której nawet sama budowa ciała uniemożliwiała skuteczną ucieczkę. Tak więc gdy Skralg nie mógł już złapać oddechu po krótkim acz intensywnym sprincie i kiedy strugi potu zalewały mu oczy, zatrzymał się. Zrozumiał, że nie zdoła uciec przed potworem i że nie chce zginąć uderzony w plecy, podczas panicznego odwrotu. Zatem dobył toporka zza pasa, odwrócił się twarzą do trolla i po cichu pożegnał się z życiem.
W miejscu, w którym stał, dolinka zwężała się znacznie. Po obu stronach wyrastały wysokie skalne ściany, porośnięte na szczytach kwitnącymi, górskimi krzaczkami. Gdzieś z tyłu słychać było niewielki strumyczek, delikatny plusk wody subtelnie komponował się z ćwierkaniem pliszek i jarząbków. Wiatr pachniał wiosną. W nagłym ataku przedśmiertnych sentymentów Skralg stwierdził, że to zaiste piękny dzień, by umrzeć.
Tylko szarżujący troll nieco psuł obraz górskiego raju.
Krasnolud uniósł toporek i przygotował się do swojej ostatniej bitwy. Szanse na zwycięstwo miał żadne, ale przynajmniej odejdzie w walce. Jego przodkowie przywitają go z otwartymi ramionami.
Wtem po raz drugi usłyszał nienawistny wrzask tego cholernego ptaszyska, które jeszcze chwilę temu zdradziło jego pozycję. Tym razem dochodził on z krzaków nad jego głową, na szczycie skalnej ściany. Coś innego musiało spłoszyć to skrzydlate ścierwo. Skralg zapomniał na chwilę o atakującej bestii i spojrzał w tamtą stronę. Nagle potężny okrzyk bojowy wstrząsnął całą dolinką, zagłuszając nawet odlatujące gdzie pieprz rośnie ptaki. Młody Dawi wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
Oto Grimnir zesłał mu wybawienie.
Rozmazany pomarańczowo-niebieski kształt wypadł z krzaczorów i z szaleńczą wręcz odwagą skoczył na trolla z góry. Nawet w rzednącej mgle dało się ujrzeć błysk stali, która z ogromną mocą wbiła się w głowę trolla. Bryzgnęła krew i bestia warknęła gniewnie. Jej prymitywne receptory bólowe nawet nie zarejestrowały tego uderzenia, które z resztą i tak nie spowodowało jakichś strasznie wielkich obrażeń. Trolle wszak znane były z grubych czaszek i malutkich móżdżków.
Tymczasem tajemniczy napastnik wylądował na mokrej trawie, amortyzując upadek przewrotem. Stanął na równe nogi, uniósł wielki, obusieczny topór i szykował się do ataku. Skralg zaś miał okazję przyjrzeć mu się dokładniej.
Przybysz był potężnym, nagim od pasa w górę krasnoludem. Jego umięśniony tors pokrywały skomplikowane wzory niebieskich tatuaży. Oprócz krótkich spodenek, jego jedyny ubiór stanowiły szeroki pas z złotą klamrą w kształcie rozgniewanej, brodatej twarzy, karwasze na przedramionach oraz niewielka skórzana sakwa. Butów nie nosił.
Jego wygoloną po bokach głowę wieńczył wielki, pomarańczowy irokez, a długa broda tego samego koloru uwiązana była metalową obręczą. Skralg już na początku bezbłędnie odgadł profesję swego wybawcy. Zaiste miał gigantyczne szczęście, gdyż Dawi, który przyszedł mu z odsieczą, całe swe życie poświęcił walce z najróżniejszym plugastwem chodzącym po tym świecie.
Był Krasnoludzkim Zabójcą.
Troll z trudem przetrawił wszystkie nowe informacje i bodźce i stwierdził, że tego nowego kurdupla też przydałoby się rozmaślić. Nie czekając więc ani chwili dłużej, zamachnął się swoją wielką maczugą.
Zabójca gładko zszedł z linii ciosu, a wielgachny kawał drewna zarył w ziemię. Zanim potwór zdołał unieść swą broń do ponownego ataku, pomarańczowobrody Dawi doskoczył do niego i rąbnął toporem po pazurzastych, zaciśniętych na ladze łapach. Nawet pomimo skrajne niskiej inteligencji i całkowitego braku instynktu samozachowawczego, Troll puścił maczugę i ze zdziwieniem obejrzał swoją porąbaną kończynę.
Krasnolud wykorzystał chwilowe rozkojarzenie swego adwersarza i zakręciwszy toporem nad głową, uderzył wysoko, w udo bestii. Zaraz potem odwinął się w chaotycznym piruecie, kiedy druga, pełna pazurów łapa wystrzeliła nagle w jego kierunku. Zabójca nie dał się jednak wytrącić z rytmu i natychmiast wystrzelił do przodu, waląc z całej siły w mocno już krwawiące udo potwora. Cuchnąca, niemalże czarna krew zbryzgała obficie mokrą trawę.
Skralg, który nadal stał w tym samym miejscu z rozdziawioną gębę, zastanawiał się, czy nie powinien był włączyć się do walki. Jednakże, widząc jak Zabójca zwinnie uwija się przy szamoczącym się i młócącym wściekle łapami Trollu, stwierdził, że i tak do niczego by się nie przydał. Zamiast tego, z podziwem obserwował jak Zabójca z morderczą determinacją atakował potwora w jedno i to samo miejsce – prawę nogę, obdzierając ją z mięsa metodycznymi ciosami dwuręcznego topora.
Bestia zaryczała wściekle, kiedy dotarło do niej, że po kilkunastu uderzeniach krasnoluda jej noga została zredukowana do krwawych ochłapów wiszących na żółtawej kości. Z mrożącym krew w żyłach wrzaskiem, wyciągnęła potężnę łapska z zamiarem urwania głowy pomarańczowowłosemu psychopacie. W swej głupocie jednakże nie skojarzyła, że na prawej nodze nie miała już mięśni, które mogłyby umożliwić jej dosięgnięcie przeciwnika. Przez to, gdy Troll rzucił się do ataku, stracił równowagę i upadł na zdrowe kolano.
Dawi wykorzystał sytuację i w kilku szybkich susach okrążył bestię, odszedł kilka kroków, wziął krótki rozbieg i z dzikim okrzykiem w khazalidzie rąbnął z wyskoku obdartą z mięsa kończynę. Kość złamała się z głośnym trzaskiem, przypominającym sosnę przewracaną przez huragan. Potwór, nie mogąc utrzymać równowagi, po prostu ciężko zwalił się na wznak, warcząc gniewnie.
Robota krasnoluda nie była jednakże skończona. Trolle regenerowały się w niesamowitym wręcz tempie, nie było więc czasu do stracenia. Zabójca wskoczył na płaską, pokrytą rzadkim włosem klatkę piersiową bestii i wzniesiwszy topór wysoko ponad pomarańczowego irokeza, wpakował jej kilka funtów przedniej krasnoludzkiej stali prosto między oczy.
Skralg zbliżał się do nich małymi, niepewnymi krokami. Troll jak na złość nie chciał zdychać, bowiem Zabójca raz po raz rąbał go toporem po twarzy, rycząc plugawe przekleństwa na temat działalności zawodowej żeńskich członków jego rodziny.
Strażnik, przechodząc obok wzdryganej przedśmiertnymi drgawkami nogi potwora, schował toporek za pas. Raczej już się nie przyda.
- Śmierdzący skurwysyn ! – Zabójca, uwalony juchą od stóp do głów, z obrzydliwym chrzęstem wyciągnał topór z żałosnych szczątków jego ewidentnie martwego przeciwnika. Resztki mózgu i kawałki czaszki leżały porozwalane wszędzie wokół, wraz ogromnymi ilościami czarnej krwi. Dolinka która jeszcze pięć minut temu porażała swoim naturalnym pięknem, teraz bardziej przypominałą rzeźnię. Skralg z największym trudem powstrzymał się od wymiotów.
Zabójca w końcu go zauważył i obrócił swe zbryzgane krwią oblicze.
- BEZ JAJ ! – Skralg, po raz drugi tego dnia, doznał szoku na widok gęby swojego wybawcy.
- Skralg ?! – Zabójca przetarł twarz i oczy wielgachną dłonią, mrugając kilkakrotnie – Cholera, to naprawdę ty !
Dzielny pogromca Trolla odłożył topór i rzucił się powitać znajomka. Zanim Skralg zdążył zaprotestować, uwalony śmierdzącą krwią Zabójca uścisnął go serdecznie.
- Drugni ! – Wysapał Strażnik, uwięziony w niedźwiedzim uścisku przyjaciela – Jak się cieszę, że cię widzę !
Krasnolud zwany Drugnim w końcu oswobodził starego druha, który począł łapczywie wciągać powietrze.
- Stary... - Skralg zaczął po chwili – Uratowałeś mi życie !
- Ano uratowałem ! – Zabójca zawadiacko oparł się o swój topór – Trochę głupio by było, gdyby zeżarł cię Troll w drodze do Karak-Kadrin ! A tak w ogóle to co ty tu robisz ? Zgaduję, że chciałeś użyć tej wąskiej, górskiej ścieżynki, którą niekiedy nazywa się „skrótem” ?
- Chciałem – Przyznał się Strażnik – Idąc nią, można narobić ze dwa lub trzy dni drogi i wyjść z groty prosto przed murami twierdzy.
- No niby można – Drugni podrapał się po głowie, zostawiając krwawy ślad na skroni – Ale będzie ciężko. Wierz lub nie, ale właśnie stamtąd wracam. Idzie wiosna, śniegi topnieją, górskie strumyki wezbrały i ogólnie rzecz biorąc zrobił się straszny burdel.
- Ale i tak idzie się szybciej niż traktem ?
- No idzie... – Zabójca spojrzał na niego, marszcząc brwi – Co ci się tak śpieszy ? Bo wiesz, gadamy sobie o jakości dróg nad martwym Trollem, a ty mi jeszcze nie powiedziałeś, po co tu w ogóle lazłeś. Na trakcie do Karak-Kadrin jest najbezpieczniej na świecie, król Ungrim wysyła regularne patrole. A nic tak dobrze nie pilnuje drogi niż banda Zabójców, co tylko szukają jakiegoś orka do wypatroszenia.
- Spóźnienie.
- Co ?
- Mój powód do spóźnienie – Wyjaśnił Skralg – Muszę być w twierdzy do końca tego tygodnia. Jeśli będę podróżować traktem, za cholerę się nie wyrobię. A Ungrim Żelazna Pięść nie znosi spóźnialskich, oboje dobrze o tym wiemy...
- Masz interes do króla ? – Drugni pogładził się po głowie – Aaa, już kumam, jesteś na misji dyplomatycznej !
Skralg pokiwał głową z uśmiechem.
- Zgadłeś. Razem z czterema innymi krasnoludami eskortujemy trójkę Ostermarckich dyplomatów. Po drodze mieliśmy już trochę przygód i jesteśmy spóźnieni. To dlatego tłukę się po uroczyskach i szukam ukrytych szlaków.
Drugni spojrzał na niebo.
- Słońce zachodzi – Stwierdził oczywisty fakt – Będziecie musieli tu przenocować...
- Co ? Nie mamy czasu na takie głupoty. Musimy iść, wyśpię się w Karak-Kadrin, a poza tym...
- Nie pierdol – Drugni uciął krótko wszelkie protesty starego druha – Ta ścieżka jest zdradliwa, po ciemku spadniesz w przepaść i rozwalisz sobie łeb, gwarantuję ci to. Poza tym, jak wyruszycie z rana to wyrobicie się przed końcem tygodnia z palcem w dupie.
- Jesteś pewien ?
- Przecież mówię, że tamtędy przylazłem, no nie ? Pokonałem tą trasę w dwa dni, czyli wam, z uwzględnieniem człeczyn, powinno zająć ze trzy. Nie ma lipy !
Skralg nie wyglądał na przekonanego, ale postanowił rozbić obóz na polanie. Znał Drugniego dostatecznie długo, by wiedzieć, że i tak zawsze postawi na swoim.
- Wróć się po swoich kompanów – Zakomenderował Zabójca – Ja tymczasem posprzątam ten burdel. A wieczorem usiądziemy przy ognisku i pogadamy o dawnych dziejach. Ileśmy to się nie widzieli ?
- Dwa i pół roku – Skralg uśmiechnął się słabo – Ostatni raz wtedy, kiedy zwierzoludzie spalili karczmę Tharriego.
Drugni pokiwał głową. Dobrze pamiętał tamtą noc. I także te, które przyszły potem.
- Drugni ?
Wyrwany z zamyślenia Zabójca spojrzał na przyjaciela.
- Ta ?
- Gdzieś tam u góry płynie strumyk. Zmyj z siebie to ścierwo. Błagam.
Drugni zaśmiał się tubalnie i począł robić porządek z cielskiem Trolla.
***
Zapadła chłodna, ale za to pogodna noc. Mannslieb oświetlał małą dolinkę, w której rozstawiono kilka namiotów i płonęły trzy ogniska.
Przy pierwszym ognisku siedziało trzech mężczyzn w ciemnofioletowych płaszczach Ostremarku. Górski klimat najwyraźnie im nie sprzyjał, kulili się z zimna, nawet mimo bliskości ognia.
Przy drugim ognisku siedziało czterech krasnoludów: Strażnik Holli Ungsvar, wojownik Arrgar Flukjavson i dwaj krótkobrodzi, rodzeni bracia Derri i Ferri Tharrisonowie, kuzyni Skralga. Ci ostatni byli prawdziwym ewenementem wśród krasnoludzkeigo społeczeństwa, byli bowiem bliźniętami. Dawi nie byli najpłodniejszą rasą z największym przyrostem naturalnym, więc narodziny bliźniąt były czymś w rodzaju dobrego omenu na przyszłość. Z tego też powodu oboje byli rozpieszczani od najmłodszych lat, wbrew krasnoludzkiej tradycji wychowywania dzieci. Rzecz jasna nie przełożyło się to najlepiej na ich sprawność bojową. Dlatego właśnie uczestniczyli w tej misji. Mieli nabrać doświadczenia i zacząć sobie radzić w okrutnym świecie.
Teraz zajmowali się gotowaniem czegoś w kociołku nad ogniskiem. Kłócili się głośno o dobór przypraw i inne mało znaczące głupoty. Irytowali tym samym swoich starszych kompanów.
Przy trzecim ognisku zaś, nieco oddalonym od pozostałych dwóch, siedzieli Drugni ze Skralgiem. Oba krasnoludy rozwaliły się wygodnie na owczych skórach i popijały piwo z podróżnego bukłaka.
- To jak to z tobą teraz jest, Skralg ? – Drugni, wziąwszy porządny łyk, podał trunek kompanowi – Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, ogłosiłeś wszem i wobec, że masz dosyć wrażeń i wracasz o rodziny w Middenheim prowadzić zakład jubilerski, czy jakoś tak. A tu proszę, po dwóch latach widzę cię, jak zwiewasz przed Trollami w górach.
- Powiedzmy, że zmieniłem zdanie – Strażnik wzruszył ramionami – Gdybyś opychał pierścionki i naszyjniki zidiociałym mieszczanom i skąpym szlachcicom, też byś wracał na szlak. Ja wytrzymałem tylko pół roku, po czym zdjąłem kuszę ze ściany i popędziłem na służbę do króla Ungrima. I Grungni mi świadkiem, jestem o strokroć szczęśliwszy. A co z tobą ? Zimowałeś w Karak-Kadrin ?
- Nie – Zabójca odpowiedział, dłubiąc w uchu z prawdziwą pasją – Wpadłem tylko na dzień lub dwa. Posłuchałem opowieści o bohaterskich czynach różnych Zabójców, sam opowiedziałem kilka, posiłowałem się na rękę z kilkoma zabijakami i napiłem się porządnego piwa.
- W takim razie gdzie spędziłeś zimę ? – Zaciekawiony Skralg drążył temat.
- W Norsce – Drugni odburknął.
Strażnik aż wstał z wrażenia.
- W NORSCE ?! Kurde, stary ! W całym Imperium chodzą plotki o tym, co się tam wydarzyło tej zimy ! Marynarze z Norldandu opowiadali o wypalonych miastach i stertach trupów, o Norsmenach walczących z elfami i o lodowych olbrzymach ! Widziałeś to wszystko ? Jak tam było ?!
- A weź mnie nawet nie wkurwiaj ! – Nagle rozeźlony Drugni cisnął sucharem w ognisko – Wyruszyłem w drogę powrotną dwa dni przed atakiem elfów. Rozumiesz ? DWA DNI ! Gdybym, dajmy na to, odsypiał kaca albo coś w tym stylu, pewnie bym się załapał na największy rozpierdol w dziejach tego kontynentu. A tak to co ? Guzik ! O inwazji dowiedziałem się dopiero od żeglarzy w Erengradzie. Cholera jasna... Nie dość, że możnaby było całkiem legalnie poobijać elfów, to jeszcze... To jeszcze...
- To jeszcze co ?
- Smoki, Skralg. Długouchy wzięły ze sobą smoki. Nareszcie mógłbym stanąć do najbardziej wyczekiwanej walki mojego życia i kto wie, może nawet odkupić winy ? Każdy Zabójca marzy o takiej śmierci, bardowie pisali by o mnie pieśni !
Skralg pokiwał głową ze zrozumieniem. Smoki, zaraz po Trollach i olbrzymach, były preferowanym celem krasnoludzkich zabójców. Problem polegał ta tym, że w dzisiejszych czasach raczej ciężko było je znaleźć. Z tego właśnie powodu, nawet takie doświadczone i stare zabijaki jak Drugni, które zjechały cały świat i niejednemu demonowi łeb rozwaliły, nigdy nie miały stanąć do pojedynku z tymi ognistymi gadami. Większość z nich doprowadzało to do frustracji. Jego kompan nie był wyjątkiem.
- No, ale przynajmniej nie wróciłem stamtąd z pustymi rękoma – Drugni odchylił się do tyłu i sięgnął po swój topór leżący na kawałku skóry na ziemi – Weź to obczaj.
Skralg przyjął podaną mu broń i zdziwił się niepomiernie. Wcześniej jakoś nie było okazji, żeby się jej przyjrzeć – albo śmigała z dużą prędkością w mocarnych łapach jej nowego właściciela, albo była uwalona krwią.
Oczy zwiadowcy nie mogły się nacieszyć tym niezwykłym widokiem. Obusieczny topór wykonano, rzecz jasna, z Gromrilu. Zamiast jednakże wykuć ostrze w standardowy sposób, jakiś krasnoludzki kowal (a zapewne także i artysta) zadał sobie trud wykonania miniaturowych płaskorzeźb i runicznych napisów pokrywających całą gromrilową powierzchnię broni. Skralg nawet nie potrafił sobie wyobrazić, ile pracy to zajęło, gromril wszak był materiałem bardzo opornym wszelkiej obróbce. Nawet same stylisko topora wykonane było z wyjątkowym pietyzmem. Sam drzewiec dodatkowo wzmocniono metalowymi obręczami rozmieszczonymi co dziesięć centymetrów, które jeszcze zwiększały jego wytrzymałość.
Strażnik nie miał wątpliwości: ta broń musiała być starożytna. Dzisiaj już chyba żaden kowal nie potrafiłby tak uformować gromrilu i wypalić tak potężnych run.
- Skąd to masz ? – Zapytał, nie odrywając wzroku od pięknej broni.
- Jakiś brudny norsmeński Jarl używał go w bitwie – Drugni splunął z pogardą – Musiał go odebrać jednemu z naszych rodaków z Norski. Te dzikusy za cholerę nie umiałyby stworzyć takiego arcydzieła. Tak więc, gdy stanęliśmy twarzą w twarz, wyszczerbiłem swój stary topór na jego pustej łepetynie i wziąłem sobie ten. Jego miejsce jest w rękach krasnoluda.
- Słusznie – Skralg oddał broń Zabójcy – Niech dobrze ci służy.
Druhowie posiedzieli chwilę w ciszy, wsłuchani szum strumyka. Derri i Ferri cały czas wsypywali do gara jakieś dziwne przyprawy, co chwilę próbując swego kulinarnego magnum opus.
- Cholera jasna – Drugni nagle przerwał milczenie – Chyba nie ma sensu dalej unikać tematu. Muszę się wreszcie komuś wygadać.
- O co ci chodzi ? – Skralg spojrzał na niego zdziwiony – Jakiego tematu ?
- Kiedy dowiedziałem się o tej chędożonej inwazji na Norskę – Drugni mówił wpatrzony w ognisko – Miałem takie nieprzyjemne uczucie, że właśnie straciłem bardzo ważną szansę...
- Szansę na co ? – Spytał Skralg, chociaż i tak bardzo dobrze wiedział, o czym mówił jego przyjaciel.
- Na chwalebny koniec, oczywiście. Jestem już stary, Skralg. Nawet bardzo, jak na standardy Zabójców. Wyobrażasz sobie, że większą część mojego życia spędziłem szukając śmierci ? Gdy tak o tym czasami pomyślę, wydaje mi się to tak głupie, że aż zabawne. Taki oksymoron, rzekłbym.
Skralg pokiwał głową, nie podejrzewając Drugniego o znajomość tak trudnych słów.
- Jak zapewne pamiętasz – Zabójca kontynuował – Swego czasu towarzyszyłem dwóm twoim krewniakom w imprezie zwanej Areną Śmierci. Dwa różne miejsca – Karak-Kadrin i środek tej chędożonej pustyni, co na niej te szkielety siedzą. W obu przypadkach zginął jakiś Tharrison.
Skralg ponownie tylko pokiwa głową. Każdy członek jego klanu znał te opowieści.
- Wtedy także dostrzegłem tą idiotyczną ironię. Tharri i Thorlek, dwójka potężnych, mądrych i honorowych krasnoludów. Oboje mieli po co żyć, o co walczyć. Mogli do dzisiaj służyć swemu klanowi... No, może oprócz Tharriego, bo on opuścił klan za młodu i zaczął zarabiać pieniądze. Ha, zresztą po co ci to mówię, przecież ty mu w tym pomagałeś... No, w każdym razie, widziałem w tym pewną niesprawiedliwość. Ja, krasnolud, który splamił swój honor i szuka śmierci każdego dnia, przeżyłem ich obu. Za każdym razem patrzyłem, jak padają martwi na zakrwawiony piach i czułem w sercu to samo dziwne kłucie, które czuję teraz. To mogłem być ja, myślałem sobie, żaden z nich nie musiał umierać. Mogłem wyświadczyć przysługę im i sobie. Ale wtedy, kiedy z powodu jakiegoś idiotycznego impulsu towarzyszyłem im w ich wyprawach, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Po prostu traktowałem to jako kolejną przygodę. Byłem strasznie głupi.
Drugni zamilkł na chwilę, patrząc się w dogasające ognisko. Skralg powinien był dołożyć drewna, ale zamiast tego siedział wpatrzony w Zabójcę. Czekał na to, co powie.
- Dlatego teraz nie mam zamiaru opuszczać żadnych okazji – Podniósł wzrok i spojrzał na Strażnika – Nie będzie już żadnych jebanych oksymoronów i ironii. Teraz zrobię wszystko jak należy. Poszukuję śmierci od tak dawna... Znajdę ją więc na Arenie Śmierci. Odpowiedni krasnolud w odpowiednim miejscu.
Zapadła głucha cisza.
- A więc jednak – Skralg odezwał się po chwili – Wystartujesz na Arenie.
- Tylko to mi pozostało. Moja hańba i chęć zmazania jej uczyniły ze mnie potężnego wojownika. A nie taki był zamiar. Pora to zakończyć.
- Rozumiem – Strażnik pokiwał głową – W takim razie dokąd zmierzasz ? Gdzie odbędą się krwawe zawody ?
- No i tutaj mój misterny plan spotyka się z pierwszym problemem – Odpowiedział Zabójca z ociąganiem – Nie wiem. Nie wiem gdzie jest Arena.
- Jesteś pewien, że W OGÓLE jakaś ma miejsce ?
- Co do tego nie mam wątpliwości. Nie wiedzieć czemu te widowiska odbywają się jedne po drugich, bez przerwy. Rzecz w tym, że nic mi nie wiadomo o aktualnych. Arena sprzed sześciu miesięcy startowała w Erengradzie, wiem, bo akurat wtedy szedłem przez Kislev do Kraju Trolli. Ale teraz ? Nie mam pojęcia. Wiesz, czasami wręcz rozwieszają ulotki po karczmach, a czasami nikt oprócz samych zawodników nie wie, o co chodzi. No i w tej kwestii miałem nadzieję, że ty mi pomożesz...
Skralg poruszył się niespokojnie.
- Ja ? Niby jak ? –Zapytał.
- Ja dopiero co wróciłem z Norski i nie jestem na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami. Ty, z drugiej strony, nałaziłeś się sporo po Imperium. Nie usłyszałeś jakichś plotek ? Czegokolwiek ?
Strażnik wzruszył bezradnie ramionami.
- Niestety nie. Ni e mam pojęcia o żadnej Arenie. Wybacz, ale nie mogę ci pomóc.
- Kurwa – Zafrasował się Zabójca – Czyli będę musiał wprowadzić w życie plan B...
- Czyli co ?
- Kilkanaście mil u wyjścia z Przełęczy Szczytów znajduje się pewne miasteczko, już zapomniałem, jak się nazywa... W każdym razie, krzyżują się tam szlaki handlowe Kislevu, Ostermarku i nasz, krasnoludzki. Każdego dnai przewala się tamtędy masa ludzi. Jeśli tam nie dowiem się czegoś o Arenie, to już nie wiem gdzie szukać.
Oba krasnoludy zamilkły, patrząc się w ognisko i rozmyślając o mrocznych i nieprzyjemnych sprawach. Dopiero głos Ferriego wyrwał ich z zamyślenia.
- Kolacja gotowa ! Skończylibyśmy jakieś pół godziny temu, ale Derri jak zwykle musiał chrzanić się z przyprawami...
- Zamknij mordę ! – Derri wymierzył bratu kuksańca – Bierzcie miski i chodźcie jeść ! Póki gorące !
Wszyscy, nie wyłączając ostermarckich dyplomatów, stłoczyli się przy kociołku. Bliźniacy nalewali każdemu porządną porcję parującego gulaszu. Po chwili wszyscy siedzieli na ziemi, pałaszując ze smakiem.
- Cholera – Drugni wytarł usta mocarnym przedramieniem – To chyba najlepszy Kulgur jaki w życiu jadłem !
- Zaiste przepyszne, mości krasnoludy ! – Ostermarcki dyplomata skinął w stronę bliźniaków – Jeśli wolno się spytać, to z czego zrobiona jest ta potrawa ?
Ferri wzruszył ramionami.
- A tam, z tego Trolla, co go Drugni zarąbał...
Dyplomaci jak jeden mąż złapali się na za brzuchy i głośno wyrzygali się w ognisko.
Nawet mimo skrajnej obrzydliwości tego czynu, Dawi śmiali się do łez. Częstowanie obcokrajowców egzotyczną bądź co bądź kuchnią było jedną z ulubionych (i najzłośliwszych) rozrywek tego brodatego ludu.
Reszta nocy minęła spokojnie.
***
- LUUUDZIE ! POMOOCY ! NIECH KTOŚ COŚ ZROBI !
Ludzi, a jakże, zebrało się całkiem sporo. I jak zwykle w takich sytuacjach bywało, do pomocy nikt się nie kwapił.
Okrutnie zmaskakrowany człowiek zdychał właśnie w kałuży błota zmieszanego z jego własną krwią, obserwowany przez tłum niezdrowo ciekawskich wieśniaków.
- Cholera jasna, niech ktoś w końcu poleci po medyka ! Ten człowiek zaraz umrze ! – Jakiś kupiec w bogatych szatach zwrócił się do kolektywu, zakrywając twarz chusteczką.
- Za późno na felczera – Stary, jednooki i siwy weteran machnął ręką – Widywałem już takie rany na wojnach. Bez czarodzieja się nie obędzie. Jedyne, co możemy zrobić, to dobić go z litości...
- Ejże, mieszkał tu przecie jakiś magik, no nie ? – Rzekł jakiś podrostek z widłami, co widocznie właśnie wracał z pola.
- Po pierwsze – Weteran zwrócił się bezpośrednio do młodzieńca – Ten cały magik rzucił się ze swojej wieży jakieś dwa lata temu. Z dziewiątego piętra bodajże. Po drugie, nawet jeśliby jeszcze żył, to i tak nie zdążyłby przybyć tu na czas. Ten biedak jest rozpłatany i jeszcze wytarzał się w tym błocku... Gangrena na pewno jakaś mu wlezie...
- I tak cud, że przyczołgał się tu o własnych siłach. Cóż za niesamowita wola życia i przetrwania ! – Zdziwił się bard z lutnią przerzuconą przez plecy. Sądząc po jego marnym przyodziewku, artystą był raczej średnim.
-I co mu z tej woli przetrwania przyszło ? I tak umrze. Namęczył się, żeby się tu dowlec, a nikt z nas nie potrafi mu pomóc. Vanitas vanitatum, et omnia vanitas, że tak się wyrażę – Bogaty kupiec wysmarkał się głośno, wrzucając chusteczkę w błoto zaraz obok rannego.
- Ekhem !
Wszyscy obejrzeli się na chrząkającego. Był nim krasnolud z pomarańczowym irokezem i potężnym toporem przerzuconym przez plecy. O dziwo, mimo że znacznie odstawał wyglądem od reszty tłumu, jakoś nikt nie zwrócił na niego uwagi. Teraz ten groźnie wyglądający typ wskazywał na coś swoim zgrubiałym paluchem.
Tym „czymś” był bohater całego zgromadzenia, okropnie zmasakrowany człowiek, który widać nic nie robił sobie z wzbudzanego przez siebie zainteresowania, bowiem postanowił wyzionąć ducha.
Wszyscy zamilkli nagle. Ci, co nosili kapelusze, zdjęli je na znak szacunku dla zmarłego. Z nieba zaczął padać zimny, wczesnowiosenny deszcz.
Uroczystą ciszę przerwały nagle krzyki gdzieś z tyłu tłumu.
- Z drogi ludziska ! Przejście dla burmistrza ! Z DROGI ! Ej, kazałem ci się przesunąć, wieśniaku ! Adam Hochelfranzer, burmistrz Blutfurt, idzie !
Zgromadzenie rozstąpiło się pod wpływem siły perswazji halabardników w fioletowożółtych mundurach Ostermarku. Po chwili zgromadzeni ujrzeli niskiego, łysego i raczej grubawego jegomościa z złotym łańcuchem. Na końcu łańcucha wisiał medalion z wyobrażoną mantikorą w koronie, godłem prowincji i swoistą odznaką jego urzędu.
Burmistrz, obejrzawszy zwłoki, poczerwieniał cały i zacisnął tłuste dłonie w pięści.
- Kurwa, kurwa, kurwa ! – Wycedził - To już trzeci trup ! W tym miesiącu !
- No właśnie ! – Stary weteran zwrócił się bezpośrednio do urzędnika państwowego – No i jakie kroki zostały podjęte w celu zażegnania zagrożenia ? No ? Jakie ?
- Kilka dni temu wysłałem pięciu najlepszych żołnierzy, jakich miałem – Hochelfranzer zaczął tłumaczyć się rozedrganym z emocji głosem - Wszyscy weterani Burzy Chaosu, twarde, bitne chłopy. I co ? Gówno ! Żaden nie wrócił. Napisałem list do Bechafen, ale jak dotychczas nie otrzymałem odpowiedzi. Zresztą i tak jestem pewien, że żołnierzy nie przyślą. I jeszcze dostanę opierdol, że nie potrafię sobie dać rady ze zwykłą bandą zwierzoludzi !
- To nie zwierzoludzie poharatali tego człowieka.
Wszyscy ponownie odwrócili spojrzenia na Krasnoludzkiego Zabójcę, który dotychczas tylko przysłuchiwał się rozmowie. Burmistrz, zauważywszy umięśnionego, wytatuowanego krasnoluda, wzdrygnął się nieco.
- Co ?
- To nie byli żadni zwierzoludzie – Drugni powtórzył się, podchodząc do denata - Widać to na pierwszy rzut oka. Te ścierwa używają mniej lub bardziej prymitywnej broni. Mieczy, toporów, włóczni i tak dalej. Ten tutaj został rozpłatany szponami i kłami. Powiedziałbym, że to wilk albo inny niedźwiedź, ale żaden z nich nie kąsa tak mocno i okrutnie. No i poza tym, gdyby to rzeczywiście byli zwierzoludzie, ta człeczyna nie uciekłaby stamtąd za żadne skarby. Dogoniliby go i zabili na miejscu.
- W takim razie jakim cudem zdołał uciec temu... czemuś ? – Z tłumu padło pytanie.
- Hmmm.... – Zamyślił się Zabójca – Myślę, że nieopatrznie przeszkodził bestii w trakcie jedzenia. Być może właśnie tych pięciu żołnierzy, co ich burmistrz posłał.
Hochelfranzer głośno przełknął siłę.
- Potwór, mając już żarcie na miejscu – Kontynuował - Nie wysilał się za bardzo i tylko przegonił intruza ze swojego terytorium. Robiąc mu całkiem sporą dziurę w brzuchu – Dodał, patrząc na zakrwawione zwłoki.
Zapadła ciężka, pełna napięcia cisza. Burmistrz wyciągnął chusteczkę i wytarł nią swoją spoconą, nalaną gębę. Drugni przykucnął przy zwłokach i począł dokładniej oglądać rany.
- Cóż za wspaniała ekspertyza, mistrzu krasnoludzie ! – Tłum po raz kolejny rozstąpił się, przepuszczając trójkę ciężkozbrojnych przybyszów.
Drugni podniósł wzrok znad trupa i obejrzał nowoprzybyłych.
Ten stojący na przedzie był młodym, przystojnym szlachcicem z długimi czarnymi włosami i bródką przystrzyżoną na imperialną modłę. Nosił na sobie przebogatą zbroję płytową, pełną złoceń i ozdobnych akcentów, takich jak chociażby rzeźbione naramienniki i tym podobne mało praktyczne głupoty. U pasa nosił długi, półtoraręczny miecz ze szlachetnym kamieniem w głowicy.
Towarzyszyło mu dwóch potężnych drabów, ani chybi ochroniarzy, którzy swoją aparycją mocno kontrastowali ze swoim panem. Wyglądało to trochę tak, jakby ktoś pozbierał z gościńców największych bandziorów i powsadzał ich w przebogate pancerze, tak bardzo nie pasujące do ich zakazanych mord. Takich typów widywało się raczej w najplugawszych mordowniach w dzielnicy portowej Marienburga, a nie w towarzystwie szlachcica.
- Macie szczęście, dobrzy ludzie ! – Szlachcic wyszedł na środek zgromadzenia i stanął obok Drugniego – Bowiem ja i moi dwaj towarzysze podejmiemy się zabicia tej plugawej bestii ! Za drobną opłatą, oczywiście.
Przez zebranych przeszedł szept. Przybysze wyglądali na całkiem groźnych i dobrze wyposażonych, mogliby więc mieć szanse w walce z potworem.
Burmistrz, usłyszawszy o konieczności zapłaty za ich usługi, nabrał zdrowej, biznesowej ostrożności.
- A ile będą kosztować wasze usługi, dobrzy panowie ? – Spytał.
Szlachcic nakazał gestem podejść Hochelfranzerowi. Ten z ociąganiem wlazł w krwawe błocko i przestąpił trupa. Czarnowłosy młodzieniec nachylił się ku niemu i wyszeptał sumę do ucha.
Drugni, który stał dostatecznie blisko i wszystko usłyszał, gwizdnął cicho.
-ILE ?! – Burmistrz odskoczył jak oparzony – To... To przecież tyle, co dwa miesiące żołdu dla całego zasranego oddziału mieczników ! A was jest tylko trzech !
- Jakość, dobry człowieku, nie ilość – Wyjaśnił spokojnie szlachcic – Z tego, co pamiętam, to twoi nisko opłacani żołnierze wysłani do walki przepadli z kretesem. A nowych jakoś nie kwapisz się wysłać. Śmiem więc twierdzić, że jesteśmy twoją jedyną opcją.
- Nie zgodzę się z tym stwierdzeniem – Drugni nagle włączył się do rozmowy – Przyznam, zaciekawiła mnie ta potwora. Z przyjemnością ją wytropię i zabiję. ZA DARMO – Dodał z naciskiem.
Po zebranych znowu przeszedł szept, opancerzony szlachcic spojrzał się na niego zszokowany a burmistrz uniósł pytająco brwi.
- Czyżby ? – Spytał, ewidentnie nie dowierzając słowom zabójcy – Czemu miałbyś to robić za darmo ?
Drugni spojrzał na niego z rezygnacją.
- Naprawdę się pytasz ? Mieszkacie cztery dni drogi od Karak-Kadrin i nie wiecie, kim jestem ?
Kupcy i chłopi spojrzeli po sobie, a burmistrz podrapał się po głowie.
- Jest Krasnoludzkim Zabójcą ! – Wyjaśnił zirytowany szlachcic -Straceńcem szukającym śmierci, niezrównoważonym socjopatą !
- Dokładnie ! Cóż z wspaniała ekspertyza, szlachetny panie ! – Drugni teatralnie zaklaskał w dłonie – Myślę, że ten oto młodzieniec pięknie wam wszystkim wyjaśnił moją motywację. Zajmuję się zabijaniem potworów, o tak, po prostu. Dlatego teraz po prostu tam pójdę i zarąbie waszą bestię.
Rozległy się głosy aprobaty. Nagle pokraśniały burmistrz uścisnął dłoń Drugniego.
- Piękne dzięki, panie Zabójca ! Dobry z pana chłop.... Eeee, to znaczy krasnolud ! Wszyscy będziemy bardzo wdzięczni !
- To jakaś kpina ! – Szlachcic tupnął wściekle opancerzoną nogą, rozchlapując krwawe błoto – Tak nie można !
- Jak to nie można ? – Zdziwił się Drugni - Kapitalizm, chłopcze ! Ty podałeś swoją cenę, ja podałem swoją, a raczej jej brak. Moja oferta okazała się atrakcyjniejsza, więc wygrałem przetarg. Proste. I abstrahując od ekonomii, prawdopodobnie uratowałem ci życie, więc okaż odrobinę chędożonej wdzięczności ! A teraz, jeśli pozwolicie, udam się do roboty !
- E, panie krasnolud- Siwy weteran zaczepił Drugniego, jak ten przepychał się przez tłum.
- Czego ?
- A jak macie zamiar wytropić bestię ? Las za miasteczkiem jest spory, cholera wie, gdzie siedzi to ścierwo.
- Łatwizna – Drugni wskazał doskonale widoczne ślady w błocie oraz okazjonalne plamy krwi – Dzięki naszemu martwemu przyjacielowi, dojdę tam jak po sznurku. O ile się pośpieszę, bo zaraz ten deszcz zmyje wszystko w pizdu...
Zamknąwszy te kwestię, Zabójca wyrwał się z tłumu i ruszył ku ciemnej ścianie lasu.
***
Idąc po śladach, Drugni zaiste nie mógł się nadziwić kondycji fizycznej niedawno zmarłego. Wychodziło na to, że uciekał dobrą milę, będąc ciężko rannym i straciwszy mnóstwo krwi. No cóż, widać adrenalina i strach zrobiły swoje.
Po pół godzinie ostrożnego marszu z toporem w dłoni przez mroczny, acz podejrzanie spokojny las, Drugni wdrapał się na coś w rodzaju leśnego wzgórza. Stąd, pomiędzy powykręcanymi, pozbawionymi liści drzewami widać było całe Blutfurt z przyległościami.
Jak zwykle, pierwszą oznaką niebezpieczeństwa był zapach. Zabójca bezbłędnie rozpoznał charakterystyczny smród gnijącego mięsa. Po kolejnych kilku minutach nareszcie ujrzał cel swojej podróży. Wśród czarnych, obdartych z kory drzew, ział czarny otwór w skalnej ścianie. Jaskinia.
Drugni wywnioskował po natężeniu fetoru, że to tam czaił się potwór. Teraz wystarczyło tylko ubić bydlaka, zanieść jego łeb do miasteczka, nachlać się piwa od wdzięcznych mieszkańców i już można szukać Areny Śmierci.
Zabójca rozejrzał się po okolicy w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby wywabić bestię z leża. Wprawdzie był nieskończenie odważnym straceńcem, któremu było wszystko jedno, ale nawet on nie był aż tak nierozważny, żeby walczyć z potworem w ciemnej i ograniczonej przestrzeni.
Nagle coś przykuło jego uwagę. Wśród zbutwiałych liści i ułamanych gałęzi leżał jakiś ciemnożółty kształt. Krasnolud schylił się rozgarnął ściółkę, powodując paniczną ucieczkę szczypawek, mrówek i żuków gnojaków. Po chwili podniósł czaszkę, która, sądząc po charakterystycznym kształcie i kłach, należała kiedyś do jakiegoś orka.
- No proszę – Mruknął pod adresem tajemniczej poczwary – A burmistrz idiota chciał cię załatwić tylko pięcioma żołnierzami.
Złapawszy mocniej orczy czerep, Zabójca wziął potężny zamach i z całych sił cisnął nim w mroczną nicość jaskini. Czaszka odbijała się od skalnych ścian, robiąc cholernie dużo hałasu. Po chwili leśną ciszę rozdarł wściekły, zwierzęcy ryk. Dawi uśmiechnął się drapieżnie.
- WYŁAŹ ŚMIERDZIELU ! – Krzyknął w stronę jaskini. Ewidentnie rozbudzona już bestia ryknęła znowu, tym rzem głośniej i bliżej.
Drugni stanął pewniej na nogach i ujął oburącz swój piękny, runiczny topór.
Był gotów.
Po chwili groźnego powarkiwania, potwór nareszcie wytoczył się z jaskini. Zabójca uniósł brwi. Wychodziło na to, że nie pomylił się mocno w swojej ekspertyzie.
Bestia była kiedyś niedźwiedziem, co do tego nie było wątpliwości. Do czasu, aż jakimś cudem w jej grzbiecie znalazł się gigantyczny kawał spaczenia wielkości pięści dorosłego mężczyzny. Ciało potwora wokół doskonale widocznego zielonego kamienia spuchło i pokryło się jakąś mięsistą naroślą. W efekcie zwierzę zmutowało, wyliniało prawie całkowicie i na dodatek nieproporcjonalnie urosło. Przednie łapy i jedna z tylnych były potężne, najeżone pazurami i krostami, podczas gdy ostania pozostała skurczyła się jakby i uschła, znacznie utrudniając poruszanie. Drugni zanotował w pamięci ten słaby punkt.
Pysk niedźwiedzia - mutanta został „wzbogacony” kilkunastoma nowymi kłami, które z trudem znalazły miejsce w stanowczo zbyt małych dziąsłach. W rezultacie połamały i groteskowo powykrzywiały resztę kłów.
Zabójca rozluźnił się nieco. Bestia tylko wyglądała na groźną, ale jej mutacja w rzeczywistości dała jej więcej wad niż zalet. Owszem, była cholernie silnym, przerażającym mutantem, ale dla szybkiego i zdeterminowanego Zabójcy nie powinna stanowić problemu.
- Ale ty jesteś brzydki – Dawi poleciał klasykiem i rzucił się na mutanta z toporem.
Niedźwiedź, pokracznie utykając, ruszył mu na spotkanie, zamachując się potężną przednią łapą. Krasnolud wywinął się od uderzenia, zamachnąwszy się jednocześnie toporem. Runiczne ostrze rąbnęło potwora w pysk, odrąbując kawałeczek czaszki. Kości mutanta okazały się być twardsze niż u normalnego niedźwiedzia. Drugni będzie musiał włożyć sporo siły, żeby zakończyć jego plugawy żywot.
Potwór warknął, bryzgając cuchnącą śliną z pyska i wystrzelił do przodu, chcąc chapnąć krasnoluda za łeb. Ten odchylił się, patrząc jak gigantyczne, pokryte krostami i liszajami szczęki zamykają się z trzaskiem cale od jego twarzy.
- Doh Gor ! – Zabójca warknął w Khazalidzie i chlasnął bestię w podbródek z krótkiego zamachu. Zaraz potem musiał ratować się chaotycznym przewrotem, gdy mutant rzucił się na niego całą masą swego spaczonego cielska, chcąc po prostu zmiażdżyć go na galaretę.
Wylądowawszy na flance potwora, rąbnął go w grzbiet potężnym ciosem znad głowy. Tym razem uało mu się przebić skórę i dokonać poważniejszych obrażeń, mógł wręcz poczuć, jak ostrze zgrzyta o kręgosłup. Zanim mutant zdołał się odwrócić, Dawi poszedł, całkiem dosłownie, za ciosem i uderzył go jeszcze dwa razy. Tak jak podejrzewał, nieregularna budowa ciała znacznie spowalniała go w walce. W rezultacie Drugni robił go jak chciał.
Betsia zaryczała z bólu i wściekłości i stanęła na tylnych łapach, przewyższając krasnoluda niemal dwukrotnie. Ten pokaz siły i wielkości nie zrobił na nim jednak żadnego wrażenia, i czym prędzej władował runiczne ostrze w podbrzusze bestii. Tego było już za wiele dla spaczonego potwora. Mając spory kawał gromrilu w bebechach, przewalił się ciężko na bok, na zakrwawione liście i ściółkę. Drugni wydobył ostrze z przepastnych flaków i splunąwszy uprzednio, odrąbał bestii łeb jednym potężnym ciosem.
- Łatwizna – Mruknął, schylając się po przerośniętą łepetynę. Zanim jednakże zdołał ją podnieść, usłyszał trzask gałęzi i klekot zbroi na leśnej ścieżce za jego plecami. Podejrzewał, kogo tam zastanie.
- No proszę, ale żeś go ładnie porąbał – Młody szlachcic i jego dwóch zabijaków stanęli pięć metrów od niego. Zabójca zmarszczył brwi.
- Ty zawistny skurwysynu – Wycedził przez zęby – O co ci chodzi ? O ten mieszek złota, który sprzątnąłem ci sprzed nosa ? Twoja pochwa od miecza jest warta dziesięć razy tyle. To może chodzi o honor czy reputację ? No, gadaj, po co żeś tu przyszedł.
- Wyobraź sobie, że potrzebowałem tych pieniędzy – Szlachcic zbliżył się o krok, robiąc bardzo, bardzo złą minę – Ale nie będę ci się tłumaczył. Wiedz jednak, że zadarłeś z niewłaściwym człowiekiem. Żaden zawszony włóczęga nie będzie robił ze mnie debila przed bandą wieśniaków !
- Czyli jednak duma osobista – Mruknął Zabójca – Wiedziałem. Zabawne jest jednak to, że często nie ma nic wspólnego z honorem. I co teraz chcesz mi zrobić, człeczyno ?
- Zabiję cię ! - Wycedził szlachcic, ignorując rozbawione parsknięcie Drugniego – A potem wezmę łeb potwora i zaniosę go do miasteczka. Już nie będę brał od nich pieniędzy, niech stracę. Ale nażrę się ich kosztem, zdobędę sławę i kto wie, może tamten zidiociały bard napiszę o mnie balladę ?
- Jesteś żałosny – Drugni splunął, ujmując mocniej zakrwawiony topór – Ale jeśli chcesz umierać, robaku, to zapraszam !
- Nie masz szans ! – Krzyknął szlachcic – Jesteś zmęczony po walce z bestią !
- Tylko się rozgrzałem !
- BRAĆ GO !
Drugni mógł się spodziewać, że ten tchórz naśle na niego swoich zabijaków, zamiast samemu stanąć do walki. Bandziory dobyły metalowych pałek z zakrzywionymi kolcami i rzucili się na Zabójcę. Widać już wcześniej walczyli ramię w ramię, bowiem byli dobrze zgrani i synchronizowali ataki.
Jeden z nich zaatakował frontalnie, uderzając nisko, podczas gdy drugi okrążał Zabójcę po półokręgu, szukając dobre okazji do zdradzieckiego ciosu.
Drugni nie czekał, aż go okrążą, więc po prostu poszedł na konfrontację. Starł się z pierwszym bandziorem, z łatwością odbijając jego cios i natychmiast schylił się, gdy ten drugi chciął walnąć go oburącz z lewej strony. Zaraz potem wykręcił się w piruecie, waląc nisko toporem po nogach adwersarzy. Ten pierwszy okazał się prawdziwym siłaczem, bowiem zdołał podskoczyć w zbroi płytowej i uniknął ciosu. Jego kompan jednakże wywalił się jak długi i stoczył ze wzgórza, kiedy gromrilowe ostrze ścięło go z nóg. Na jego szczęście nie dosłownie, gdyż Drugni nie włożył całej swej siły w uderzenie.
Gdy jeden z bandziorów próbował dźwignąć się z ziemi, co nie było takie proste, zważając na ciężar jego zbroi, Dawi skoncentrował całą swą uwagę na drugim. Trzeba było mu przyznać, nie docenił go. Zabójca walił toporem jak w amoku, a jednak sługusowi szlachcica udawało się parować większość ciosów. Nie na długo jednak – Drugni był krzepkim, wytrzymałym krasnoludem i nie nosił zbroi, mógł więc tak się tłuc godzinami. W przeciwieństwie do jego adwersarza, który cały spocony i poczerwieniały na twarzy, machał pałką coraz wolniej. Jego pancerz był wgnieciony w kilku miejscach, a metalowe kolce maczugi powykręcały się we wszystkich kierunkach w spotkaniu ze wspaniała stalą jego topora.
W końcu bandzior spróbował odzyskać inicjatywę. Związał broń Drugniego krótkim sztychem i odepchnął go raczej słabym kopniakiem. Gdy tylko zwiększył dystans, uderzył z pełnego wymachu. Zabójca zanurkował pod jego zasłoną i rąbnął go w pancerny kirys oszczędnym ciosem. Runiczny i cholernie ostry Gromril zrobił swoje i na wypolerowanym napierśniku pojawiły się krwawe zacieki. Zanim bandyta zdążył się zdziwić, Drugni już wykręcił się w piruecie za jego plecy i rąbnął go toporem w kark. Nieszczęśnik jęknął boleśnie, wyprężył się jak struna i ciężko zwalił się na ziemię, tuż obok usieczonego potwora.
Tymczasem jego kolega, cały uwalony listowiem i błotem, zdołał z powrotem wdrapać się na wzgórze. Zanim jednak chociażby pomyślał o dobyciu broni, Drugni z rykiem skoczył na niego i rąbnął go toporem w twarz. Jego głowa dosłownie eksplodowała pod wpływem mocarnego ciosu, a kawałki mózgu i kości wzleciały wysoko w powietrze.
Drugni obrócił się z mordem w oczach w stronę zszokowanego szlachcica, który oglądał całą walkę z niemym przerażeniem. Głupiec. Mógł uciekać, kiedy miał okazję. Teraz było za późno.
- Nie zbliżaj się ! – Pisnął, wystawiając miecz przed siebie – Nie podchodź albo cię zabiję !
Zabójca rzecz jasna nie posłuchał pustych gróźb i zbliżał się powoli do szlachetki.
- Wiesz... – Zaczął – Przeszło mi przez myśl, że mógłbym cię puścić wolno...
- N-naprawdę ?!
- Oj tak. Widzisz, ja nie zabijam ludzi. To znaczy, kiedy nie muszę. Wręcz staram się tego unikać. Chyba, ze napatoczy się taka zawistna, bezużyteczna, tchórzliwa kupa gówna jak ty, która będzie miała do mnie jakiś problem. Ty jesteś po prostu złym człowiekiem. Zasługujesz na śmierć.
- Nie waż się – Zapłakał szlachcic – Mam potężnych przyjaciół ! Mój ojciec...
- A właśnie, twoje koneksje. To też zdążyłem przemyśleć. Wyobraź sobie taki oto scenariusz: puszczę cię wolno, a ty obiecasz mi, że zapomnisz o całej sprawie. Będąc złym człowiekiem, obietnicy nie dotrzymasz i będziesz uprzykrzał mi życie ma milion różnych sposobów. Albo co gorsza, walcząc z tobą i twoimi stronnikami wplątam się w jakąś zawiłą polityczną aferę i w rezultacie ja, zwykły zabójca potworów, stanę się świadkiem i uczestnikiem wielkich przemian dziejowych. Myślisz, że dam się tak wrobić ? NIC Z TEGO FRAJERZE !
Szlachcic jęknął i w ostatnim akcie desperackiej samoobrony zaatakował Drugniego mieczem. Zabójca wytrącił mu broń z ręki młyńcem i obalił na ziemię ciosem styliska. Szlachcic przewrócił się, opierając się plecami o drzewo. Wtedy krasnolud podniósł topór wysoko nad głowę i z bojowym okrzykiem rąbnął go w obojczyk.
Runiczne ostrze, wspomaganie ponadprzeciętną siłą Drugniego, przecięło pancerz, mięśnie i kości szlachcica jak masło, zatrzymując się dopiero w okolicach serca. Jeszcze trochę i Zabójca rozrąbałby go na dwoje.
- Skurwysyn ! – Wycedził i wyszarpnął broń z resztek swego przeciwnika.
Już chciał odejść w swoją stronę, gdy coś przykuło jego uwagę.
Z wewnętrznej strony rozciętego napierśnika szlachcica wystawał kawałek papieru. Drugni dobrze wiedział, że niektóre kirysy miały takie malutkie schowki na różne rzeczy, żeby ich właściciel mógł nosić ważne przedmioty zawsze przy sobie i pod porządną warstwą metalu. Powodowany ciekawością, krasnolud schylił się i wyszarpnął papier. Jak się okazało, był to list. Papier, jak można się było spodziewać, przesiąknięty był krwią, ale mimo tego atrament był doskonale widoczny. Zaczął czytać.
Do W.H.
Panie !
Zrobiliśmy wszytko, o co prosiłeś i z dumą reportuję, że dowiedzieliśmy się ważnych informacji o Arenie Śmierci. Według naszych stuprocentowo pewnych danych, zainteresowani zawodnicy mają się zebrać w Middenheim. Twoi ludzie będą cie tam oczekiwać. Oczekuję zapłaty w umówionym miejscu.
Z poważaniem.
S.S
Drugni podniósł powoli wzrok znad papieru i spojrzał na rozpłatanego trupa szlachcica. To ścierwo chciało wystąpić na Arenie Śmierci ? Nie wiedział, na co się porywał...
Zabójca zmiął list i wyrzuciłgo na ziemię. Z wrażenia aż musiał usiąść. W tej właśnie chwili dowiedział się kilku bardzo ważnych rzeczy. Po pierwsze i najważniejsze, nareszcie dowiedział się czegoś o Arenie Śmierci. Dosyć nieoczekiwanie, prawda, ale zawsze. Po drugie, ten śmieć faktycznie był kimś bardzo wpływowym. Zatrudnił siatkę agentów do zbierania informacji, a do tego trzeba mieć dużo pieniędzy. Po trzecie zaś, jego ludzie czekać będą na niego w Middenheim. No cóż, raczej się nie doczekają.
Drugni wstał i podniósł odcięty łeb zmutowanego niedźwiedzia. Zaniesie go do miasteczka i nażre się i napije po wszystkie czasy. A potem wyruszy do Middenheim i nareszcie wystartuje w Arenie Śmierci.
Imię: Drugni
Rasa: Krasnolud
Profesja: Krasnoludzki Zabójca
Pancerz: Brak, rzecz jasna
Broń: Topór dwuręczny
Ekwipunek: Runiczny Oręż
Umiejętności: Celne Ciosy, Niezwykle Silny
Ostatnio zmieniony 29 gru 2013, o 19:39 przez Chomikozo, łącznie zmieniany 4 razy.
Prawdziwy krasnolud gardzi słonecznikiem.
Minęło kilka miesięcy od Areny Śmierci na morzu. W Imperium nie ustawały burze ,według astrologów Niebiańskiego Kolegim spowodowane niewyjaśnionymi wiatrami ,które nadeszły z południowego morza ,a chłopstwo i mieszczaństwo pojawiajace się gdzieniegdzie zielone chmury z południa uznało za zły omen. Mimo zapewnień imperialnej floty ,która powróciła z eskapady ,iż w Arabii nie ma zagrożenia kupcy staraja się unikać dalszych wypraw. W czujnosć postawiono takze nordlandzkie garnizony ,gdyż od kilku miesięcy nie było żadnych najazdów co uznano za przygotowania do większego napadu Norsmenów ,mimo iż abasada Ulthuanu zapewnia o bezpieczeństwie na północy ,gdzie zostały wysłane jednostki zwiadowcze Hochlandu.
Mimo wielkiej ulewy postać owinięta w płaszcz wspinała się po kamiennej ścieżce na szczyt wzgórza ,na którym stoi klasztor Świątyni Sigmara. Wielki ,kamienny budynek ,poprzez blanki ,wąskie okna i inne aspekty obronne przypominał bardziej fortecę niż dom pobożnych mnichów. Przemoknięty człowiek wytrwale pokonuje śliskie kamienie idąc w kierunku górującego budynku nie zważając na błyskawice i wiatr. Kiedy przemierzył ostatnie stopnie jego oczom ukazała się wielka okuta żelazem brama ,na której widniał wielki wymalowany krzyż równoramienny Imperium. Człowiek zdaje sobie doskonale sprawę ,że na wysokich murach z których zwisają przemoknęte proporce z kometami Sigmara stoją uważni obserwatorzy ,którzy niczego nie przeoczą i w każdym momencie są gotowi użyć swych cieżkich kusz. Zdaje sobie również sprawę ,że przybycie do takiego miejsca bez powodu nie kończy się na zwykłej pokucie.
Po chwili stania w deszczu i wpatrywania się w posępne wrota otworzył się mały otwór w drzwiach w bramie. Przybysz zrzucił pelerynę chroniącą przed deszczem. Ubrany w płaszcz mężczyzna z przewieszonym na plecach kapeluszem i rapierem za pasem podniósł ręce w milczeniu i spojrzał pokornie w otwór.
-Witaj zbłąkana duszyczko...- odezwał się ciepło głos w drzwiach -Czym ubodzy mnisi mogą ci pomóc w te ciężkie dni?-
Przemoknięta postać odparła głośno -Jestem Reiner Eisenwald... przybywam z Altdorfu... kilka miesięcy temu wróciłem z... chmm... morza.
-Och ,Eisenwald powiadasz ,żeglarzu... nadal nie wiem w czym mogę ci pomóc...- rzekł tym razem mroźno odźwierny.
Łowca czarownic opuścił ręcę i warknął -Jestem uczniem Magnusa von Bittenberga...- po tych słowach błyskawica rozświetliła niebo i Reiner ujrzał w otworze zdziwioną twarz skrytą pod kapturem. Natychmiast drzwi otworzyły się szeroko i inkwizytor po którym spływała woda wszedł do środka. W bramie stał ubrany w habbit zakapturzony mężczyzna ,a obok niego czterech uzbrojonych w halabardy knechtów w kolczugach i czerwonych tabardach z symbolami komety ,którzy po otwarciu drzwi wstali od bijących ciepłem koksowników i podejrzliwie obserwowali przybysza.
-In nomine Sigmar...- szepnął mnich nie podnosząc wzroku
-Malleum sancta sit mihi lux.- odparł równie chicho poparzony inkwizytor
-Wybacz ,łowco...nie poznałem twej twarzy... to pewnie przez pogodę...- westchnął i skinął lekko głową.
Reiner sztucznie odpowiedzał -Zapewne... pobożny mnichu!-
Ubrany w habbit kapłan uniósł rękę wskazując wrota na końcu kamiennego dziedzińca z pomnikiem Sigmara Młotodzierżcy po środku. Inkwizytor założył kapelusz i ruszył w ich stronę. Wokół brukowanego dziedzińca ,pod lekkim zadaszeniem widać było wędrujacych zakapturzonych mnichów ,którzy lekko spoglądali na Reinera. Nie widział tego ,ale czuł wbity w niego wzrok wielu osób. Przy figurze uklęknął na chwilę i odczynił znak młotodzierżcy nie zważajac na ulewę. Przeszdł jeszcze parę kroków przemokniętym brukiem i stanął przed wysokim strzelistym budynkiem pokrytym wieloma witrażami. Kiedy podchodził pod wrota ,te otworzyły się i Reiner wszedł do środka. W pomieszczeniu panował mrok i słychać było wiatr szalejący wśród kamiennych ścian.
-Wreszcie jesteś...- mruknął posępnie mężczyzna ubrany w czerwony habbit ,którego Reiner ujrzał po chwili ,gdy ten wyszedł z cienia. Łowca upadł na kolana i ściągnął kapelusz. -Wasza eminencjo... przybyłem natychmiast po otrzymaniu listu...-
Kapłan wyciągnął pomarszczoną dłoń na której widniał złoty sygnet i pobłogosławił Reinera ,po czym gestem kazał mu wstać -Masz wszystko?- zapytał chrypowatym głosem.
-Wedle woli Sigmara ,wasza eminencjo!- odrzekł dumnie inkwizytor i wręczył kapłanowi zalakowaną kopertę. Ten wziął ja i natychmiast oddał zakapturzonemu mnichowi ,który wraz z trzema innymi stał za nim ,jednak tych ukrytych w cieniu ledwo było widać
-Nie ma na co czekać ,bracia... Von BIttenberg czeka...- mruknął posępnie i z trzema mnichami oddalił sie w mrok.
Mnich ,który pozostał z Reinerem zapalił pochodnię trzymaną w ręce i oświetlił otaczający ich mrok. Łowca czarownic zmruzył nie przywyczajone do mroku oczy ,kiedy zakapturzony człowiek zaczął cicho -Jestem brat Otton... podążaj za mną...- i odwrócił się powoli keirując się w stronę kamiennego portalu. Reiner bez słowa podązył za nim.
Kiedy przemierzali długie korytarze klasztoru inkwizytor z podziwem i najwyższym szacunkiem obserwował freski na ścianach ,które widać było dzieki pochodni zakonnika. Przedstawiały one sceny z życia Sigmara ,między innymi otrzymanie Ghal-Maraza ,bitwę na Przełęczy Czarnego Ognia oraz odejście w nieznane i wstąpienia w poczet bogów. Reiner pomyślał ,że zdobią te ściany co najmniej od kilku wieków. Po kilku chwilach marszu mnich stanoł przy drewnianych drzwiach i zapukał w nie delikatnie kołatką. Po chwili słychać było dźwięk odsuwanych zasów i kiedy otworzył się pojawił się w nich mężczyzna w charakterystycznym kapeluszu i płaszczu. Skinął lekko głową przed mnichem i wpuścił obu do środka. Gdy weszli zamknał drzwi i mruknął -Za mną... zaraz rozpocznie się nabożeństwo...-
Reiner i zakonnik ,który wrzucił pochodnię do wiadra przy drzwiach podążyli za nim długą komnatą . Przy ścianach stało kilkanaście pulpitów ,gdzie do każego przykuty był łańcuchem posępny mężczyzna w worku pokutnym. Każdy z nich miał na ciele blizny oraz zakrwawione oczy i przepisywali oni księgi przy małych świecach szemrząc coś pod nosami. Nagle prowadzący inkwizytor przystanął przy jednym pulpicie i pochylił się nad księgą. Po kilku chwilach czytania pociągnął za wajchę w pulpicie i księga stanęła w ogniu ,a pokutnik nie zdążył nawet krzyknąć kiedy inkwizytor wbił mu w szyję sztylet.
-Wybaczcie panowie... służba nie drużba...- westchnął i wyciągnął mał notesik gdzie coś zanotował po czym znów ruszył w drogę. Reiner wzdryzgnął się jednak nie okazał tego. Nigdy nie był zwolennikiem bezsensownych zabójstw i niepotrzebnego katowania. Uważał swą posugę za wyrfinowaną sztukę egzekucjii heretyków.
W końcu trójka doszła pod okute żelazem drzwi przy których stał mały stolik i kilka krzeseł. Mnich zasiadł na jednym z nich i gestem zaprosił Reinera. Drugi inkwizytor stanął przy żelaznych drzwiach i załozył ręce patrząc przed siebie ,jak gdyby pełnił tam wartę. W końcu Reiner się odezwał przerywajac stresujacą go ciszę -Dobry bracie...co z mistrzem Magnusem? Nikt nie powiadomił mnie o jego stanie? Żyje?-
Mnich podniósł wzrok i spojrzał zmęczonymi oczyma na rozmówcę -Czy Von Bittenberg żyje? To chyba oczywiste... jednak to był cud ,zaprawdę...-
Reiner był niezwykle zainteresowany więc dociekle pytał -Ależ dobry bracie... co z nim? Nie widziałem go odkąd wyniosłem go z podziemi! To było tak dawno! Niezwykle dawno...-
-Tak... był on w strasznym stanie... do dziś nie wiemy czemu to przezył...obie nogi były połamane i poranione... trzeba było je amputować...został dwukrotnie przebity w tułowi... o ile rany miecza bastardowego cudem nie pocharatały wnętrzności to złamane żebra było najmniejszą raną... jednak drugie ostrze to już co innego.. było ono ,tfu ,demoniczne...- warknął i odczynił znak młotodzierżcy -Przez kilka miesiecy trwały egzorcyzmy... i to jeszcze w tym stanie...nikt tego nie przezył... oprócz Von Bittenberga... należało także zrobić zakazany oficjalnie przeszczep niektórych organów... co też było arcytrudne... jego niosące oczyszczenie ręce... niestety... lewa ręka została amputowana... a druga ledwo ledwo... musiała zostać... ulepszona wieloma specyfikami... jego budzące grozę oblicze przetrwało... wielka blizna znaczy jego twarz... ale oprócz utraconego dużo wczesniej ucha wszystko jest raczej w porządku...-
-Ależ...- jęknął Reiner -To niemożliwe! I mistrz żyje? Przecież będzie kaleką! Marny nasz los jak sie obudzi z choroby...-
-Słucham? Kaleką?- zapytał chłodno zakonnik -Czy ty naprawdę nie wiesz synu po co te wszystkie procedury... twoja misja na morze... te wszystkie zabiegi ,których koniec ma dobiec dzisiaj? Których zakończenie miał w liscie który przywiosłeś zatwierdzić ostatecznie Wielki Teogonista Volkmar?-
-Wiem oczywiście... program Ubersoldat... mój wuj brał w nim udział... jednak on był cały... z tego co wiem.. a program dał mu siłę i utrzymał go przy życiu... ale w takim stanie...-
-Mój drogi... program Ubersoldat o którym mówisz to projekty sprzed wielu lat... uwierz ,że Świątynia Sigmara od tego czasu przeprowadziła wiele studiów na ten temat... i kluczem projektu były plany... zdobyte przez ciebie od Gildii krasnoludów...-
-Ale...- nie zdążył skończyć zdania kiedy rozległo się potężne bicie dzwonów.
Mnich natychmiast zerwał się z miejsca i spojrzał na pilnującego drzwi łowcę czarownic. Ten skinął lekko głową i dumnie rzekł -Ostateczna faza zatwierdzona... zaraz przystąpią do nabożeństwa...- po czym otworzył drzwi i prowadził mnicha z Reinerem do środka gigantycznej sali.
Była to główna sala klasztoru. Wysokie ściany pokryte historycznymi proporcami i freskami oswietlane był przez wielkie żyradnole. Na piedestale przed wielkim witrażem przedstawiajacym Sigmara Młotodzierżcę stał ołtarz przy którym trzymał okutą skrzynię przeor w czerwonym habbicie a obok niego stało dwóch mnichów z kadzidłami. Unosił się dym z kadzideł roznosząc po wielkim pomieszczeniu charakterystyczny zapach. Przed ołatrzem w równych rzędach klęczało kilkunastu mnichów trzymając modlitewniki i mruczeli pod nosami modlitwy do Sigmara. Do sali oprócz głównych wrót prowadziło kilka drzwi ,takich jak te przez które wszedł Reiner. Przy każdym stali łowcy czarownic oprócz głównych wrót. Tam stało czterech odzianych w ciężkie zbroje łysych sigmarytów z wielkimi dwuręcznymi młotami. Reiner opuścił mnicha ,któy dołączył do innych zakonników i stanął pod ścianą. W końcu dostrzegł to czego wyaptrywał za ołtarzem stało prowizoryczne łoże od którego odchodziło kilkanaście kroplówek i miedzianych drutów podpiętych do różnych maszyn ,a wokół łoża stało trzech ubranych w białe fartuchy i okulary ludzi. Jednak inkwizytor wbił wzrok w postać leżąco na łoży. Mimo iż prawie cała była przykryta czerwonym płótnem dostrzegł jej twarz ,którą poza wszędzie odkąd ujrzał ją pierwszy raz w podziemiu. Twarz Magnusa Von Bittenberg.
W końcu bicie dzwonów ustało i przeor zaczął donośnie przemiawiać.
-Słudzy Imperium! Dzieci Sigmara! Niosący odkupienie!!! Z rozkazu Wielkiego Teogonisty i z woli samego Sigmara ogłaszam! Ogłaszam iż program Ubersoldat dobiegł końca! Przez kilkanaście misięcy nasz Pan nas prowadził! I nasze trudy zostaną wynagrodzone! Albowiem dzięki naszym staraniom! Dzięki naszym chwalebnym staraniom udało się przywrócił na ziemski padół okrytego sławą sigmarytę! Sigmarytę ,który oczyścił więcej heretyków niż my razem wzięci! Miej w opiece Sigmarze! Miej w opiece i ukaż pogan!!! Młotodzierżco wielki! Użycz mu swej ciężkiej ręki! Sigmar Rexus!- kończąc skinął głową do jednego z mężczyzn w fartuchu i natychmiast rozległ sie dźwięk organów ( http://www.youtube.com/watch?v=ho9rZjlsyYY )
Naukowiec podszedł do wielkiej wajchy podczas ,gdy jego pomagierzy sprawdzali różne liczniki i maszyny.
Mężczyzna w fartuchu pociągnął za wajchę i wielki piorun uderzył na zewnątrz. Wszystkie urządzenia zaczęły pracować i uniósł sie z nich mały dym ,a w butelkach kroplówek płyny zaczęły wrzeć. Naukowcy biegali wokół łoża co chwila coś przekręcajac i naciskając. Po kilku chwilach wszystkie miedziane druty zaczęły się jarzyć na zielono i niebiesko ,a kilka lampek zaczęło niezwykle silnie świecić i pękać. Cały zakon był w nich wpatrzony. Maszyny zaczęły syczeć i buchać ,a szybki w licznikach pękać.Jeden z mężczyzn coś wrzasnął i zaczął machać rękoma. Naukowiec prowadzący operację coś wykrzyknął i spojrzał na przeora. Ten jednak spojrzał spod kaptura i wbił srogie stare oczy w naukowca. Ten przerażony wrzasnął cos do reszty i zasłonił twarz. Potężna światłość rozświetliła salę ,a witraże zaczęły pękać. Wszyscy mnisi padli twarzami na ziemię krzycząc modlitwy ,a dwóch zakonników przy przeorze zasłoniło go. Wszyscy łowcy czarownic złapali za rapiery albo odskoczyli za kolumny ,podczas gdy ogoleni kapłani unieśli młoty krzycząc coś.
( http://www.youtube.com/watch?v=PH8ALyYC-hw )
Reiner padł na ziemię zasłaniajac głowę. Po chwili coś wybuchło i znad całej maszynerii uniósł się dym.
Potężny wiatr i deszcz wpadł do środka zrywając proporce. Po chwili jednak ustał i zapanowała cisza. Mnisi wstali rozglądajac się podczas ,gdy łowcy czarownic uwaznie wpatrywali się w czarny dym w którym słychać było chrząst żelaza i jakieś pomróki. Przeor zakonu wyszedł naprzód dzierżąc skyrznię drżącymi rękoma.
W końcu w dymie pojawił się jakiś kontur wielkiego człowieka. Po chwili z chmury wyłonił się poanad dwumetrowy wielki mężczyzna odziany w zbroję płytową na której piersi widniał złoty imperialny orzeł ,a na naramiennikach wygrawerowane były krzyże równoramienne. W wielu miejscach zbroi wygrawerowano równiez wiele cytatów z Świetej Księgi Sigmara. Z pancerza odchodziło kilka rurek ,głównie na plecach i pod szyją. Jego oblicze było przerażająca. Otoczona żelaznym kołnierzem twarz ,przez którą przechodziła długa blizna srogo wpatrywała się w otoczenie czerwonymi oczyma. Człowiek nie miał lewego ucha ,a jego głowę pokrywały włosy równie siwe jak jego krótka broda.
Pzeor w czerwonym habbicie podszedł do niego powoli i wyciągnął rękę w geście młotodzierżcy ,po czym warknął -Magnusie Von Bittenberg!!! Magnusie Von Bittenberg!!!-
Opancerzony inkwizytor padł na jedno kolano i chłodno rzekł do zakonnika chrypowatym głosem -Co się ze mną stało... czy... ja wyszedłem z podziemi... niemożliwe...-
-Tak! Magnusie tak! Sigmar cię powołał! Będzie kontynuował krucjatę! Jesteś teraz ręką Sigmara na ziemi! W jego imię wyplewisz herezje!-
Magnus spojrzał na niego przekrwionymi oczyma i szepnął -Jestem maszyną...-
-Nie! Jesteś dziełem Sigmara! Idź i walcz w jego imię!- wykrzyknął kapłan
-W imię Sigmara...-
Przeor wykrzyknął -Bracia! Bracia w wierze! Misja się udała! Magnus Von Bittenberg powrócił!-
Wszyscy zgromadzeni wykrzyknęli -Sigmar Rexus!-
Odziany w czerwień mężczyzna machnął ręką i natychmiast podszedł do niego mnich ze złotą skrzynią i drugi z czymś wielkim zawiniętym w płótno. Przeor otworzył skrzynię srebrnym kluczem i wyciągnął z niej misternie wykonany naszyjnik z symbolem Młota. Pochwycił go po czym wypowiadając litanię Młotodzierżcy nałozył Magnusowi na szyję.
-W imieniu Wielkiego Teogonisty! Z woli Sigmara! Od tego dnia ,aż pod ostatnią godzinę i Sąd Ostateczny! Ty Magnusie von Bittenberg! Będziesz pełnił funkcję zaszczytną! Mianuję cię Wielkim Inkwizytorem Świątyni Sigmara! - po tych słowach skłonił się lekko a wszyscy zgromadzeni ,włącznie z łysymi kapłanami uklękli przed wstającym z kolan łowcą czarownic.
Przeor kontynuował -Wielki Teogonista Volkmar przesyła swoje błogosławieństwo oraz ten dar ze skarbca Świątyni!- mężczyzna podszedł do mnicha i odwinął płóto wyciagając z niego wielki buzdygan. Był on wzłuż pokryty napisami ,a rękojeść zdobiły symbole Sigmara. Przeor ledwo podniósł ciężką broń i natychmiast wreczył je Magnusowi. Ten pochwycił je jakby nic nie ważyło i powoli obejrzał broń szepcząc -Poczujesz herezję...-
***************
(następnego dnia)
Reiner stał przed drzwiami w długim korytarzu klasztoru. Nerwowo krążył w kółko i szargały go myśli. Za drzwiami oczekiwał go Magnus von Bittenberg. Dotad znał go jedynie z opowieści ,ale to on uratował mu życie. W końcu z środka odezwał sie potężny głos -Jesli ci życie miłe zbłąkany głupcze to albo spieprzaj albo przekrocz próg!-
Reiner stanął jak dęba i otworzył drzwi wchodząc do środka. Tam na żelaznym krześle siedział Von Bittenberg dzierżąc w ręce księge.
-Któż żeś?!- warknął Magnus.
Pzybyły łowca czarownic ukłonił się i odparł -Jam jest Reiner Eisenwald! Jestem ,panie twoim uczniem... będę ci towarzyszył! Będę pobierał nauki jeśli pozwolisz! Tu masz polecenie od...-
-Nie jestem twoim panem... -przerwał łowca-Twoim panem jest Sigmar... tytułuj mnie mistrzem ,wielkim inkwizytorem albo mów mi po imieniu jeśli musisz... nie jestem wybredny... polecenie mozesz zjeść... uczyć się chcesz... dobrze... tylko uważaj... miałem kiedyś ucznia... Henry Klernst był ze mną na przeklętej Arenie -
Reiner mruknął -Zapewne teraz jest dobrym łowcą...-
-Nie... spłonął za spaczenie... i zapamiętaj sobie jedno... gardzę lizodupstwem... czy walczyłeś ty kiedyś z jakimś wojownikiem mrocznych bogów ,chłopcze?- zapytał mroźno Magnus przeszywając wzrokiem Reinera.
-Tak ,mistrzu... podczas Areny na morzu ścierałem się z upadłym kapitanem w służbie Khorna... i rozbiłem jego kult...-
-Chmmm... pewnie jakiś mięczak... rozbić kult na rejsie wycieczkowym?! W podziemiu! Tak! To byli wojownicy! Do dziś pamietam jak mi ten chędożony Kharlot połamał żebra! A kult przeklętego Khorna?! Kpisz sobie ze mnie? Nie ma czegoś takiego jak kult Khorna! Toż to zwykłe zabijaki! W podziemiu był pewien Harren... on należał do prawdziwej szajki! Włamali sie do Czarnego Zamku! Cholera... jak oni się nazywali...-
Reiner podniósł głowę i kiedy Von Bittenberg zobaczył jego twarz wykrzyknął -Ha! Coś się jednak ze mną łaczy! he he! Dobrze! Blizny to nic złego! Będziesz dobrym uczniem! I wiem kto zdobył dokumenty od McArmstronga! Słyszałem kiedyś o nim! Ponoć używał ognia częściej niż my! Ha!-
-Poległ z reki tego kapitana...-
- To "kultysta" zabił McArmstronga? Chmmm... No to rzeczywiście jakiś chojrak! Nie doceniłem cię ,synku.-
-Panie! Altdorf natychmiast prosi o rozpoczęcie działań!-
-No dobra... co tam mają...-
Reiner wyciągnął listę i zaczął czytać:
-Rozbicie gildii kupieckiej oskarżonej o czczenie Nurgla...-
-Odpada!- warknął Magnus -Nie będą mną załatwiali porachunków finansowych...-
- Ochrona pielgrzymów w procesji na Pustkowia...-
-Kpina! Po co sie tam pchają!-
-I zostało coś naprawdę niegodnego mistrzu...-
-Czytaj!-
-Misja rozpoznawcza w jakimś Spiżowym Zamku i sprawdzenie tamtejszej areny...-
Wielki Inkwizytor puścił książkę i spojrzał na ucznia zdębiale -Co... Arena Śmierci...-
-Nie wiem mistrzu...-
-Ale ja wiem... bierzemy to...-
-Ale inkwizytorze... brać udział w tych okropnych zawodach.-
-Przeklętych zawodach ,chłopcze... te zawody to jedna z największych herezji! Sam tego doświadczyłem! I tu teraz! Przysiegam ci ,że rozbiję te igrzyska! Szykuj mój powóz ,płaszcz i kapelusz! Wyruszamy!-
-Ale panie! Przecież...-
-Milcz! Kto organizuje?-
-Jakiś Alpharius...-
-Coś ty powiedział?!-
-Alpharius... gzieś o nim słyszałem ,ale to zamknieta sprawa ,został uznany za martwego.- westchnął Reiner
Von Bittenberg wstał niezwykle szybko jak na okutego żelazem człowieka i podszedł powoli do pustej ściany. Wyciagnął rękę i lekko stuknął kilka razy w niektóre cegły ,po czym ściana obróciła się i Reiner ujrzał wielką półkę wypchaną mnóstwem identycznych notatników ,które odróżniały sie tylko małymi numerami. Magnus wyciagnął małe binokle i zaczął przejeźdzać rękawicą po grzbietach kajetów. W końcu złapał księżeczkę i otworzył ją na pierwszej stronie.
-Jest tu każda prowadzone przeze mnie śledztwo... oprócz ostatniego... zaraz... Alpharius... - mruknął Magnus i puścił książkę patrząc patrzać na Reinera.
-Szykuj wóz... i zabierz mój kapelusz i płaszcz ,nie chcę się od razu dekospirować ,mimo gabarytów...-
-Ale panie! Oboje wiemy co to jest Arena Śmierci! Tam nie ma zasad!-
-Boisz się? Odziany w płaszcz i kapelusz ze zwykłym rapierem i pistoletem doszedłem do półfinału...a teraz?- warknął Magnus -Tylko sobie nie myśl ,że zależy mi na wygranej ,o nie... ale nie walcząc się tam nie dostane... Jutro ruszamy! Acha i sprowadź więźnia numer 241... był on jednym z asystentów twórców programu Ubersoldat... a reszta niestety zginęła wczoraj...-
-Dobrze mistrzu ,ale jeszcze...- nie zdążył Reiner kiedy Magnus opuścił gabinet w milczeniu. Eisenwald został i przez kilka chwil patrzył zamyślony w puste drzwi. W końcu podniósł notatnik i zaczął go cicho czyatać "Cel: Apharius ...Pochodzenie: Nieznane... Lokalizacja: Nieznane... Rodzina: Nieznane ... Opis zewnetrzny: Nieznany ",w końcu doszedł do długiej listy oskarżeń. Pominął ją ,po czym okazało sie ,że reszta dziennika jest pusta. Kilkadziesiąt pustych kartek. Rzecz nieybwała. Zwykle pełne notatniki wypchany dodatkowymi kartkami... ale ten był pusty. W końcu doszedł do ostatniej strony ,gdzie była odreczna niewyraźny wpis "Altdorf każe mi zamknąć tą sprawę... cel został uznany za martwy... ale on żyje ,ja to wiem... nikt nie ucieknie przed każącą ręką sprawiedliwości... przecież on..." tu Reiner przerwał ,gdyż tekst był strasznie zamazany ,po chwili kontynuował "... jak mi Sigmar świadkiem... dopadnę tego heretyka i bandytę... dopadnę..."
Imię: Magnus von Bittenberg
Klasa: Wielki Inkwizytor (Exalted Champion)
Broń: Magnus dzierży potężny błogosławiony buzdygan ze skarbca Świątyni Sigmara (Buzdygan) oraz w jego rękę jest wbudowany miotacz świętego ognia (Podręczny miotacz ognia)
Zbroje: Postać nosi przytwierzoną do niego na stałe misternie wykonaną zbroję pokrytą zdobieniami ,która jest jego częścią.Zbroja została wykonana ze specjalnego stopu wykutego w eksperymentalnej technologii oraz nosi skórzany płaszcz płaszcz (zbroja chaosu (teoretycznie) oraz puklerz) jego szyję okala żelazny kołnierz ,a na głowie nosi wzmocniony metalem kapelusz (ciężki hełm)
Ekwipunek: Posiada on buzdygan ze skarbca świątyni Sigmara pobłogosławiony przez samego Magnusa Pobożnego (Święty oręż)
Mutacja: Von Bittenberg cudem przeżył Arenę Śmierci w skaveńskim mieście. Oprócz głębokiej wiary życie uratował mu program Ubersoldat zamieniając go po części w maszynę i tworząc z niego swoistego cyborga (Stalowe ciało)
[Ha! Nareszcie! Oj będzie sie działo! Od razu uprzedzam - nie szukajcie w nim przyjaciela... może czasowego sojusznika. I nie obrażajcie się za niekóre teksty ,bo jest to typ oschły ,fanatyczny i przegięty (w sensie gry ) . To dark fantasy ,wiec nie obraźcie sie jeśli Magnus zabije jakiegoś zawodnika ,a później zatuszuje sprawę ,he he ]
Mimo wielkiej ulewy postać owinięta w płaszcz wspinała się po kamiennej ścieżce na szczyt wzgórza ,na którym stoi klasztor Świątyni Sigmara. Wielki ,kamienny budynek ,poprzez blanki ,wąskie okna i inne aspekty obronne przypominał bardziej fortecę niż dom pobożnych mnichów. Przemoknięty człowiek wytrwale pokonuje śliskie kamienie idąc w kierunku górującego budynku nie zważając na błyskawice i wiatr. Kiedy przemierzył ostatnie stopnie jego oczom ukazała się wielka okuta żelazem brama ,na której widniał wielki wymalowany krzyż równoramienny Imperium. Człowiek zdaje sobie doskonale sprawę ,że na wysokich murach z których zwisają przemoknęte proporce z kometami Sigmara stoją uważni obserwatorzy ,którzy niczego nie przeoczą i w każdym momencie są gotowi użyć swych cieżkich kusz. Zdaje sobie również sprawę ,że przybycie do takiego miejsca bez powodu nie kończy się na zwykłej pokucie.
Po chwili stania w deszczu i wpatrywania się w posępne wrota otworzył się mały otwór w drzwiach w bramie. Przybysz zrzucił pelerynę chroniącą przed deszczem. Ubrany w płaszcz mężczyzna z przewieszonym na plecach kapeluszem i rapierem za pasem podniósł ręce w milczeniu i spojrzał pokornie w otwór.
-Witaj zbłąkana duszyczko...- odezwał się ciepło głos w drzwiach -Czym ubodzy mnisi mogą ci pomóc w te ciężkie dni?-
Przemoknięta postać odparła głośno -Jestem Reiner Eisenwald... przybywam z Altdorfu... kilka miesięcy temu wróciłem z... chmm... morza.
-Och ,Eisenwald powiadasz ,żeglarzu... nadal nie wiem w czym mogę ci pomóc...- rzekł tym razem mroźno odźwierny.
Łowca czarownic opuścił ręcę i warknął -Jestem uczniem Magnusa von Bittenberga...- po tych słowach błyskawica rozświetliła niebo i Reiner ujrzał w otworze zdziwioną twarz skrytą pod kapturem. Natychmiast drzwi otworzyły się szeroko i inkwizytor po którym spływała woda wszedł do środka. W bramie stał ubrany w habbit zakapturzony mężczyzna ,a obok niego czterech uzbrojonych w halabardy knechtów w kolczugach i czerwonych tabardach z symbolami komety ,którzy po otwarciu drzwi wstali od bijących ciepłem koksowników i podejrzliwie obserwowali przybysza.
-In nomine Sigmar...- szepnął mnich nie podnosząc wzroku
-Malleum sancta sit mihi lux.- odparł równie chicho poparzony inkwizytor
-Wybacz ,łowco...nie poznałem twej twarzy... to pewnie przez pogodę...- westchnął i skinął lekko głową.
Reiner sztucznie odpowiedzał -Zapewne... pobożny mnichu!-
Ubrany w habbit kapłan uniósł rękę wskazując wrota na końcu kamiennego dziedzińca z pomnikiem Sigmara Młotodzierżcy po środku. Inkwizytor założył kapelusz i ruszył w ich stronę. Wokół brukowanego dziedzińca ,pod lekkim zadaszeniem widać było wędrujacych zakapturzonych mnichów ,którzy lekko spoglądali na Reinera. Nie widział tego ,ale czuł wbity w niego wzrok wielu osób. Przy figurze uklęknął na chwilę i odczynił znak młotodzierżcy nie zważajac na ulewę. Przeszdł jeszcze parę kroków przemokniętym brukiem i stanął przed wysokim strzelistym budynkiem pokrytym wieloma witrażami. Kiedy podchodził pod wrota ,te otworzyły się i Reiner wszedł do środka. W pomieszczeniu panował mrok i słychać było wiatr szalejący wśród kamiennych ścian.
-Wreszcie jesteś...- mruknął posępnie mężczyzna ubrany w czerwony habbit ,którego Reiner ujrzał po chwili ,gdy ten wyszedł z cienia. Łowca upadł na kolana i ściągnął kapelusz. -Wasza eminencjo... przybyłem natychmiast po otrzymaniu listu...-
Kapłan wyciągnął pomarszczoną dłoń na której widniał złoty sygnet i pobłogosławił Reinera ,po czym gestem kazał mu wstać -Masz wszystko?- zapytał chrypowatym głosem.
-Wedle woli Sigmara ,wasza eminencjo!- odrzekł dumnie inkwizytor i wręczył kapłanowi zalakowaną kopertę. Ten wziął ja i natychmiast oddał zakapturzonemu mnichowi ,który wraz z trzema innymi stał za nim ,jednak tych ukrytych w cieniu ledwo było widać
-Nie ma na co czekać ,bracia... Von BIttenberg czeka...- mruknął posępnie i z trzema mnichami oddalił sie w mrok.
Mnich ,który pozostał z Reinerem zapalił pochodnię trzymaną w ręce i oświetlił otaczający ich mrok. Łowca czarownic zmruzył nie przywyczajone do mroku oczy ,kiedy zakapturzony człowiek zaczął cicho -Jestem brat Otton... podążaj za mną...- i odwrócił się powoli keirując się w stronę kamiennego portalu. Reiner bez słowa podązył za nim.
Kiedy przemierzali długie korytarze klasztoru inkwizytor z podziwem i najwyższym szacunkiem obserwował freski na ścianach ,które widać było dzieki pochodni zakonnika. Przedstawiały one sceny z życia Sigmara ,między innymi otrzymanie Ghal-Maraza ,bitwę na Przełęczy Czarnego Ognia oraz odejście w nieznane i wstąpienia w poczet bogów. Reiner pomyślał ,że zdobią te ściany co najmniej od kilku wieków. Po kilku chwilach marszu mnich stanoł przy drewnianych drzwiach i zapukał w nie delikatnie kołatką. Po chwili słychać było dźwięk odsuwanych zasów i kiedy otworzył się pojawił się w nich mężczyzna w charakterystycznym kapeluszu i płaszczu. Skinął lekko głową przed mnichem i wpuścił obu do środka. Gdy weszli zamknał drzwi i mruknął -Za mną... zaraz rozpocznie się nabożeństwo...-
Reiner i zakonnik ,który wrzucił pochodnię do wiadra przy drzwiach podążyli za nim długą komnatą . Przy ścianach stało kilkanaście pulpitów ,gdzie do każego przykuty był łańcuchem posępny mężczyzna w worku pokutnym. Każdy z nich miał na ciele blizny oraz zakrwawione oczy i przepisywali oni księgi przy małych świecach szemrząc coś pod nosami. Nagle prowadzący inkwizytor przystanął przy jednym pulpicie i pochylił się nad księgą. Po kilku chwilach czytania pociągnął za wajchę w pulpicie i księga stanęła w ogniu ,a pokutnik nie zdążył nawet krzyknąć kiedy inkwizytor wbił mu w szyję sztylet.
-Wybaczcie panowie... służba nie drużba...- westchnął i wyciągnął mał notesik gdzie coś zanotował po czym znów ruszył w drogę. Reiner wzdryzgnął się jednak nie okazał tego. Nigdy nie był zwolennikiem bezsensownych zabójstw i niepotrzebnego katowania. Uważał swą posugę za wyrfinowaną sztukę egzekucjii heretyków.
W końcu trójka doszła pod okute żelazem drzwi przy których stał mały stolik i kilka krzeseł. Mnich zasiadł na jednym z nich i gestem zaprosił Reinera. Drugi inkwizytor stanął przy żelaznych drzwiach i załozył ręce patrząc przed siebie ,jak gdyby pełnił tam wartę. W końcu Reiner się odezwał przerywajac stresujacą go ciszę -Dobry bracie...co z mistrzem Magnusem? Nikt nie powiadomił mnie o jego stanie? Żyje?-
Mnich podniósł wzrok i spojrzał zmęczonymi oczyma na rozmówcę -Czy Von Bittenberg żyje? To chyba oczywiste... jednak to był cud ,zaprawdę...-
Reiner był niezwykle zainteresowany więc dociekle pytał -Ależ dobry bracie... co z nim? Nie widziałem go odkąd wyniosłem go z podziemi! To było tak dawno! Niezwykle dawno...-
-Tak... był on w strasznym stanie... do dziś nie wiemy czemu to przezył...obie nogi były połamane i poranione... trzeba było je amputować...został dwukrotnie przebity w tułowi... o ile rany miecza bastardowego cudem nie pocharatały wnętrzności to złamane żebra było najmniejszą raną... jednak drugie ostrze to już co innego.. było ono ,tfu ,demoniczne...- warknął i odczynił znak młotodzierżcy -Przez kilka miesiecy trwały egzorcyzmy... i to jeszcze w tym stanie...nikt tego nie przezył... oprócz Von Bittenberga... należało także zrobić zakazany oficjalnie przeszczep niektórych organów... co też było arcytrudne... jego niosące oczyszczenie ręce... niestety... lewa ręka została amputowana... a druga ledwo ledwo... musiała zostać... ulepszona wieloma specyfikami... jego budzące grozę oblicze przetrwało... wielka blizna znaczy jego twarz... ale oprócz utraconego dużo wczesniej ucha wszystko jest raczej w porządku...-
-Ależ...- jęknął Reiner -To niemożliwe! I mistrz żyje? Przecież będzie kaleką! Marny nasz los jak sie obudzi z choroby...-
-Słucham? Kaleką?- zapytał chłodno zakonnik -Czy ty naprawdę nie wiesz synu po co te wszystkie procedury... twoja misja na morze... te wszystkie zabiegi ,których koniec ma dobiec dzisiaj? Których zakończenie miał w liscie który przywiosłeś zatwierdzić ostatecznie Wielki Teogonista Volkmar?-
-Wiem oczywiście... program Ubersoldat... mój wuj brał w nim udział... jednak on był cały... z tego co wiem.. a program dał mu siłę i utrzymał go przy życiu... ale w takim stanie...-
-Mój drogi... program Ubersoldat o którym mówisz to projekty sprzed wielu lat... uwierz ,że Świątynia Sigmara od tego czasu przeprowadziła wiele studiów na ten temat... i kluczem projektu były plany... zdobyte przez ciebie od Gildii krasnoludów...-
-Ale...- nie zdążył skończyć zdania kiedy rozległo się potężne bicie dzwonów.
Mnich natychmiast zerwał się z miejsca i spojrzał na pilnującego drzwi łowcę czarownic. Ten skinął lekko głową i dumnie rzekł -Ostateczna faza zatwierdzona... zaraz przystąpią do nabożeństwa...- po czym otworzył drzwi i prowadził mnicha z Reinerem do środka gigantycznej sali.
Była to główna sala klasztoru. Wysokie ściany pokryte historycznymi proporcami i freskami oswietlane był przez wielkie żyradnole. Na piedestale przed wielkim witrażem przedstawiajacym Sigmara Młotodzierżcę stał ołtarz przy którym trzymał okutą skrzynię przeor w czerwonym habbicie a obok niego stało dwóch mnichów z kadzidłami. Unosił się dym z kadzideł roznosząc po wielkim pomieszczeniu charakterystyczny zapach. Przed ołatrzem w równych rzędach klęczało kilkunastu mnichów trzymając modlitewniki i mruczeli pod nosami modlitwy do Sigmara. Do sali oprócz głównych wrót prowadziło kilka drzwi ,takich jak te przez które wszedł Reiner. Przy każdym stali łowcy czarownic oprócz głównych wrót. Tam stało czterech odzianych w ciężkie zbroje łysych sigmarytów z wielkimi dwuręcznymi młotami. Reiner opuścił mnicha ,któy dołączył do innych zakonników i stanął pod ścianą. W końcu dostrzegł to czego wyaptrywał za ołtarzem stało prowizoryczne łoże od którego odchodziło kilkanaście kroplówek i miedzianych drutów podpiętych do różnych maszyn ,a wokół łoża stało trzech ubranych w białe fartuchy i okulary ludzi. Jednak inkwizytor wbił wzrok w postać leżąco na łoży. Mimo iż prawie cała była przykryta czerwonym płótnem dostrzegł jej twarz ,którą poza wszędzie odkąd ujrzał ją pierwszy raz w podziemiu. Twarz Magnusa Von Bittenberg.
W końcu bicie dzwonów ustało i przeor zaczął donośnie przemiawiać.
-Słudzy Imperium! Dzieci Sigmara! Niosący odkupienie!!! Z rozkazu Wielkiego Teogonisty i z woli samego Sigmara ogłaszam! Ogłaszam iż program Ubersoldat dobiegł końca! Przez kilkanaście misięcy nasz Pan nas prowadził! I nasze trudy zostaną wynagrodzone! Albowiem dzięki naszym staraniom! Dzięki naszym chwalebnym staraniom udało się przywrócił na ziemski padół okrytego sławą sigmarytę! Sigmarytę ,który oczyścił więcej heretyków niż my razem wzięci! Miej w opiece Sigmarze! Miej w opiece i ukaż pogan!!! Młotodzierżco wielki! Użycz mu swej ciężkiej ręki! Sigmar Rexus!- kończąc skinął głową do jednego z mężczyzn w fartuchu i natychmiast rozległ sie dźwięk organów ( http://www.youtube.com/watch?v=ho9rZjlsyYY )
Naukowiec podszedł do wielkiej wajchy podczas ,gdy jego pomagierzy sprawdzali różne liczniki i maszyny.
Mężczyzna w fartuchu pociągnął za wajchę i wielki piorun uderzył na zewnątrz. Wszystkie urządzenia zaczęły pracować i uniósł sie z nich mały dym ,a w butelkach kroplówek płyny zaczęły wrzeć. Naukowcy biegali wokół łoża co chwila coś przekręcajac i naciskając. Po kilku chwilach wszystkie miedziane druty zaczęły się jarzyć na zielono i niebiesko ,a kilka lampek zaczęło niezwykle silnie świecić i pękać. Cały zakon był w nich wpatrzony. Maszyny zaczęły syczeć i buchać ,a szybki w licznikach pękać.Jeden z mężczyzn coś wrzasnął i zaczął machać rękoma. Naukowiec prowadzący operację coś wykrzyknął i spojrzał na przeora. Ten jednak spojrzał spod kaptura i wbił srogie stare oczy w naukowca. Ten przerażony wrzasnął cos do reszty i zasłonił twarz. Potężna światłość rozświetliła salę ,a witraże zaczęły pękać. Wszyscy mnisi padli twarzami na ziemię krzycząc modlitwy ,a dwóch zakonników przy przeorze zasłoniło go. Wszyscy łowcy czarownic złapali za rapiery albo odskoczyli za kolumny ,podczas gdy ogoleni kapłani unieśli młoty krzycząc coś.
( http://www.youtube.com/watch?v=PH8ALyYC-hw )
Reiner padł na ziemię zasłaniajac głowę. Po chwili coś wybuchło i znad całej maszynerii uniósł się dym.
Potężny wiatr i deszcz wpadł do środka zrywając proporce. Po chwili jednak ustał i zapanowała cisza. Mnisi wstali rozglądajac się podczas ,gdy łowcy czarownic uwaznie wpatrywali się w czarny dym w którym słychać było chrząst żelaza i jakieś pomróki. Przeor zakonu wyszedł naprzód dzierżąc skyrznię drżącymi rękoma.
W końcu w dymie pojawił się jakiś kontur wielkiego człowieka. Po chwili z chmury wyłonił się poanad dwumetrowy wielki mężczyzna odziany w zbroję płytową na której piersi widniał złoty imperialny orzeł ,a na naramiennikach wygrawerowane były krzyże równoramienne. W wielu miejscach zbroi wygrawerowano równiez wiele cytatów z Świetej Księgi Sigmara. Z pancerza odchodziło kilka rurek ,głównie na plecach i pod szyją. Jego oblicze było przerażająca. Otoczona żelaznym kołnierzem twarz ,przez którą przechodziła długa blizna srogo wpatrywała się w otoczenie czerwonymi oczyma. Człowiek nie miał lewego ucha ,a jego głowę pokrywały włosy równie siwe jak jego krótka broda.
Pzeor w czerwonym habbicie podszedł do niego powoli i wyciągnął rękę w geście młotodzierżcy ,po czym warknął -Magnusie Von Bittenberg!!! Magnusie Von Bittenberg!!!-
Opancerzony inkwizytor padł na jedno kolano i chłodno rzekł do zakonnika chrypowatym głosem -Co się ze mną stało... czy... ja wyszedłem z podziemi... niemożliwe...-
-Tak! Magnusie tak! Sigmar cię powołał! Będzie kontynuował krucjatę! Jesteś teraz ręką Sigmara na ziemi! W jego imię wyplewisz herezje!-
Magnus spojrzał na niego przekrwionymi oczyma i szepnął -Jestem maszyną...-
-Nie! Jesteś dziełem Sigmara! Idź i walcz w jego imię!- wykrzyknął kapłan
-W imię Sigmara...-
Przeor wykrzyknął -Bracia! Bracia w wierze! Misja się udała! Magnus Von Bittenberg powrócił!-
Wszyscy zgromadzeni wykrzyknęli -Sigmar Rexus!-
Odziany w czerwień mężczyzna machnął ręką i natychmiast podszedł do niego mnich ze złotą skrzynią i drugi z czymś wielkim zawiniętym w płótno. Przeor otworzył skrzynię srebrnym kluczem i wyciągnął z niej misternie wykonany naszyjnik z symbolem Młota. Pochwycił go po czym wypowiadając litanię Młotodzierżcy nałozył Magnusowi na szyję.
-W imieniu Wielkiego Teogonisty! Z woli Sigmara! Od tego dnia ,aż pod ostatnią godzinę i Sąd Ostateczny! Ty Magnusie von Bittenberg! Będziesz pełnił funkcję zaszczytną! Mianuję cię Wielkim Inkwizytorem Świątyni Sigmara! - po tych słowach skłonił się lekko a wszyscy zgromadzeni ,włącznie z łysymi kapłanami uklękli przed wstającym z kolan łowcą czarownic.
Przeor kontynuował -Wielki Teogonista Volkmar przesyła swoje błogosławieństwo oraz ten dar ze skarbca Świątyni!- mężczyzna podszedł do mnicha i odwinął płóto wyciagając z niego wielki buzdygan. Był on wzłuż pokryty napisami ,a rękojeść zdobiły symbole Sigmara. Przeor ledwo podniósł ciężką broń i natychmiast wreczył je Magnusowi. Ten pochwycił je jakby nic nie ważyło i powoli obejrzał broń szepcząc -Poczujesz herezję...-
***************
(następnego dnia)
Reiner stał przed drzwiami w długim korytarzu klasztoru. Nerwowo krążył w kółko i szargały go myśli. Za drzwiami oczekiwał go Magnus von Bittenberg. Dotad znał go jedynie z opowieści ,ale to on uratował mu życie. W końcu z środka odezwał sie potężny głos -Jesli ci życie miłe zbłąkany głupcze to albo spieprzaj albo przekrocz próg!-
Reiner stanął jak dęba i otworzył drzwi wchodząc do środka. Tam na żelaznym krześle siedział Von Bittenberg dzierżąc w ręce księge.
-Któż żeś?!- warknął Magnus.
Pzybyły łowca czarownic ukłonił się i odparł -Jam jest Reiner Eisenwald! Jestem ,panie twoim uczniem... będę ci towarzyszył! Będę pobierał nauki jeśli pozwolisz! Tu masz polecenie od...-
-Nie jestem twoim panem... -przerwał łowca-Twoim panem jest Sigmar... tytułuj mnie mistrzem ,wielkim inkwizytorem albo mów mi po imieniu jeśli musisz... nie jestem wybredny... polecenie mozesz zjeść... uczyć się chcesz... dobrze... tylko uważaj... miałem kiedyś ucznia... Henry Klernst był ze mną na przeklętej Arenie -
Reiner mruknął -Zapewne teraz jest dobrym łowcą...-
-Nie... spłonął za spaczenie... i zapamiętaj sobie jedno... gardzę lizodupstwem... czy walczyłeś ty kiedyś z jakimś wojownikiem mrocznych bogów ,chłopcze?- zapytał mroźno Magnus przeszywając wzrokiem Reinera.
-Tak ,mistrzu... podczas Areny na morzu ścierałem się z upadłym kapitanem w służbie Khorna... i rozbiłem jego kult...-
-Chmmm... pewnie jakiś mięczak... rozbić kult na rejsie wycieczkowym?! W podziemiu! Tak! To byli wojownicy! Do dziś pamietam jak mi ten chędożony Kharlot połamał żebra! A kult przeklętego Khorna?! Kpisz sobie ze mnie? Nie ma czegoś takiego jak kult Khorna! Toż to zwykłe zabijaki! W podziemiu był pewien Harren... on należał do prawdziwej szajki! Włamali sie do Czarnego Zamku! Cholera... jak oni się nazywali...-
Reiner podniósł głowę i kiedy Von Bittenberg zobaczył jego twarz wykrzyknął -Ha! Coś się jednak ze mną łaczy! he he! Dobrze! Blizny to nic złego! Będziesz dobrym uczniem! I wiem kto zdobył dokumenty od McArmstronga! Słyszałem kiedyś o nim! Ponoć używał ognia częściej niż my! Ha!-
-Poległ z reki tego kapitana...-
- To "kultysta" zabił McArmstronga? Chmmm... No to rzeczywiście jakiś chojrak! Nie doceniłem cię ,synku.-
-Panie! Altdorf natychmiast prosi o rozpoczęcie działań!-
-No dobra... co tam mają...-
Reiner wyciągnął listę i zaczął czytać:
-Rozbicie gildii kupieckiej oskarżonej o czczenie Nurgla...-
-Odpada!- warknął Magnus -Nie będą mną załatwiali porachunków finansowych...-
- Ochrona pielgrzymów w procesji na Pustkowia...-
-Kpina! Po co sie tam pchają!-
-I zostało coś naprawdę niegodnego mistrzu...-
-Czytaj!-
-Misja rozpoznawcza w jakimś Spiżowym Zamku i sprawdzenie tamtejszej areny...-
Wielki Inkwizytor puścił książkę i spojrzał na ucznia zdębiale -Co... Arena Śmierci...-
-Nie wiem mistrzu...-
-Ale ja wiem... bierzemy to...-
-Ale inkwizytorze... brać udział w tych okropnych zawodach.-
-Przeklętych zawodach ,chłopcze... te zawody to jedna z największych herezji! Sam tego doświadczyłem! I tu teraz! Przysiegam ci ,że rozbiję te igrzyska! Szykuj mój powóz ,płaszcz i kapelusz! Wyruszamy!-
-Ale panie! Przecież...-
-Milcz! Kto organizuje?-
-Jakiś Alpharius...-
-Coś ty powiedział?!-
-Alpharius... gzieś o nim słyszałem ,ale to zamknieta sprawa ,został uznany za martwego.- westchnął Reiner
Von Bittenberg wstał niezwykle szybko jak na okutego żelazem człowieka i podszedł powoli do pustej ściany. Wyciagnął rękę i lekko stuknął kilka razy w niektóre cegły ,po czym ściana obróciła się i Reiner ujrzał wielką półkę wypchaną mnóstwem identycznych notatników ,które odróżniały sie tylko małymi numerami. Magnus wyciagnął małe binokle i zaczął przejeźdzać rękawicą po grzbietach kajetów. W końcu złapał księżeczkę i otworzył ją na pierwszej stronie.
-Jest tu każda prowadzone przeze mnie śledztwo... oprócz ostatniego... zaraz... Alpharius... - mruknął Magnus i puścił książkę patrząc patrzać na Reinera.
-Szykuj wóz... i zabierz mój kapelusz i płaszcz ,nie chcę się od razu dekospirować ,mimo gabarytów...-
-Ale panie! Oboje wiemy co to jest Arena Śmierci! Tam nie ma zasad!-
-Boisz się? Odziany w płaszcz i kapelusz ze zwykłym rapierem i pistoletem doszedłem do półfinału...a teraz?- warknął Magnus -Tylko sobie nie myśl ,że zależy mi na wygranej ,o nie... ale nie walcząc się tam nie dostane... Jutro ruszamy! Acha i sprowadź więźnia numer 241... był on jednym z asystentów twórców programu Ubersoldat... a reszta niestety zginęła wczoraj...-
-Dobrze mistrzu ,ale jeszcze...- nie zdążył Reiner kiedy Magnus opuścił gabinet w milczeniu. Eisenwald został i przez kilka chwil patrzył zamyślony w puste drzwi. W końcu podniósł notatnik i zaczął go cicho czyatać "Cel: Apharius ...Pochodzenie: Nieznane... Lokalizacja: Nieznane... Rodzina: Nieznane ... Opis zewnetrzny: Nieznany ",w końcu doszedł do długiej listy oskarżeń. Pominął ją ,po czym okazało sie ,że reszta dziennika jest pusta. Kilkadziesiąt pustych kartek. Rzecz nieybwała. Zwykle pełne notatniki wypchany dodatkowymi kartkami... ale ten był pusty. W końcu doszedł do ostatniej strony ,gdzie była odreczna niewyraźny wpis "Altdorf każe mi zamknąć tą sprawę... cel został uznany za martwy... ale on żyje ,ja to wiem... nikt nie ucieknie przed każącą ręką sprawiedliwości... przecież on..." tu Reiner przerwał ,gdyż tekst był strasznie zamazany ,po chwili kontynuował "... jak mi Sigmar świadkiem... dopadnę tego heretyka i bandytę... dopadnę..."
Imię: Magnus von Bittenberg
Klasa: Wielki Inkwizytor (Exalted Champion)
Broń: Magnus dzierży potężny błogosławiony buzdygan ze skarbca Świątyni Sigmara (Buzdygan) oraz w jego rękę jest wbudowany miotacz świętego ognia (Podręczny miotacz ognia)
Zbroje: Postać nosi przytwierzoną do niego na stałe misternie wykonaną zbroję pokrytą zdobieniami ,która jest jego częścią.Zbroja została wykonana ze specjalnego stopu wykutego w eksperymentalnej technologii oraz nosi skórzany płaszcz płaszcz (zbroja chaosu (teoretycznie) oraz puklerz) jego szyję okala żelazny kołnierz ,a na głowie nosi wzmocniony metalem kapelusz (ciężki hełm)
Ekwipunek: Posiada on buzdygan ze skarbca świątyni Sigmara pobłogosławiony przez samego Magnusa Pobożnego (Święty oręż)
Mutacja: Von Bittenberg cudem przeżył Arenę Śmierci w skaveńskim mieście. Oprócz głębokiej wiary życie uratował mu program Ubersoldat zamieniając go po części w maszynę i tworząc z niego swoistego cyborga (Stalowe ciało)
[Ha! Nareszcie! Oj będzie sie działo! Od razu uprzedzam - nie szukajcie w nim przyjaciela... może czasowego sojusznika. I nie obrażajcie się za niekóre teksty ,bo jest to typ oschły ,fanatyczny i przegięty (w sensie gry ) . To dark fantasy ,wiec nie obraźcie sie jeśli Magnus zabije jakiegoś zawodnika ,a później zatuszuje sprawę ,he he ]
Ostatnio zmieniony 29 gru 2013, o 11:57 przez Kordelas, łącznie zmieniany 4 razy.
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Imię: Ygg, głodny Leśny Troll
Klasa/Rasa: Troll
Broń: Obalone Drzewo (maczuga; Sam dziadek Ygga używał tego drzewa do zabijania;)
Broń naturalna (zęby, stopy, wymiociny, etc.)
Pancerz: Średni (gruba skóra)
Ekwipunek: Pierścień protekcji (znalazł w jakimś szkielecie i bardzo mu się spodobał więc go zatrzymał;)
Zasada Specjalna: Jezdem Wienkszy! ( Jest większy niż większość stworzeń;)
Portret:
***
2 postaci jechały traktem przez las, wiodącym w stronę serca Imperium. Obie miały do koni przypięte znaki Areny Śmierci. Nie wiedzieli, że w tym lesie, żyje troll Ygg, przed którym ostrzegali mieszkańcy wioski Aldreheim. Niestety, a może stety, wjeżdżali do lasu od drugiej strony. O istnieniu głodnego trolla dowiedzieli się dopiero gdy znależli się w środku lasu, oko w oko z Yggiem. Oboje ruszyli do ataku, pierwszy wbił ostrze w skórę trolla, i uniknął maczugi. Rana po kilku sekundach zagoiła się. Drugi nie miał tyle szczęścia, ponieważ został pokryty płynem żołądkowym trolla, po czym zmarł w strasznych męczarniach. Jedździec znowu przymierzał się do ataku na trolla, jego ostrze płonęło czerwono-niebieskim ogniem, lecz w tym momencie, ogromna maczuga z trzaskiem łamanych kości wyrzuciła konia wraz z jeźdźcem parę metrów w bok, na miejscu zabijając konia. Jeździec z elfią gracją zeskoczył ze swojego rumaka. Gdy wylądował, nie było już dla niego nadziei, wielka łapa trzymała go, miażdząc mu klatkę piersiową, a straszliwa paszcza otworzyła się, i zatrzasnęła, odrywając cały tułów od reszty ciała. Po chwili Ygg wypluł wszystko co próbował zjeść.
-Ble, żylaste. Elfiak.- Powiedział do siebie.
Zobaczył kartkę koło zmasakrowanego konia, usiadł i zaczął czytać, a czytać umiał, ponieważ oszczędził pewnego wędrownego uczonego, i ten nauczył go czytać. Lecz Ygg nie doprowadził swojej umiejętności do perfekcji.
-Arena Śmirci zaprasza. Forteca Bogów. Wilka Nagroda!-
Ygg nie zastanawiał się długo, poszedł do chatki po trochę prowiantu, i był gotowy do drogi. Ale prowiantu było mu jeszcze mało, więc ubił łosia, i wyruszył na Arenę Śmierci, ku chwale lub zapomnieniu, ku bogactwu lub śmierci...
*** nazajutrz ***
( muzyka z wioski: http://www.youtube.com/watch?v=jiwuQ6UHMQg )
-Bierz widły! Ten cuchnący troll nadchodzi!- wrzeszczeli do siebie chłopi.
I rzeczywiście nadchodził. Żeby dojść do Fortecy Bogów Ygg musiał przejść przez wioskę Aldreheim. Chłopi sformowali na szybko regiment 30 żołnierzy pod wodzą lokalnego szlachcica, Travisa Silberta. Gdy Ygg przekroczył granicę wioski, wieśniacy rzucili się do ataku. Ygg zamachnął się do ciosu w Travisa, ale zamiast w szlachcica trafił w chłopa, który przed nim przebiegał, masakrując go doszczętnie. Wszyscy pozostali rozdzielili się na trzy grupy, z których każda atakowała Ygga z osobna. Ygg trafił w jedną z grup, zabijając ośmiu z dziesięciu chłopów, a pozostali dwaj uciekli. Chłopi w jednej z grup zaatakowali go, zadając mu kilka ran, ale wszystkie zagoiły się po chwili. Uderzenie wycelowane w ostatnią grupkę chybiło, i zniszczyło chatynkę, w której rezydowali kultyści Mrocznych Bogów. Przynajmniej Ygg zrobił coś dla Inkwizycji.
Ygg podniósł stopę, i rozdeptał sześciu chłopów, którzy mieli nieszczęście znaleźć się pod jego stopą, wraz z odgłosem łamanych kości, i krzyków przerażenia. Kolejny cios wyprowadzony łapą zmiażdżył dwóch kolejnych chłopów, a reszta w pośpiechu uciekła. Udał się w stronę dziedzińca, na którym stał Travis. Z jego dużego, dwuręcznego miecza, mierzącego dwa i pół łokcia [Krakowskiego], z rękojeścią stylizowaną na nietoperza biła złowieszcza aura, podobnie jak od posiadacza.
Siwe włosy do łopatek, i twarz z kilkoma bliznami, skryte były pod białym kapturem, a w uzębieniu widać było dwa niepokojące zęby... Okuty ciężką zbroję, nie blokującą ruchów, z płaszczem powiewającym na wietrze, był zaiste strasznym widokiem na polu bitwy.
[Mniej więcej podobny był do tego: ]
Zdjął kaptur, ukazując małego pająka na czole i rozwiane, siwe włosy. Ygg groźno ryknął, i ruszył na nowego oponenta.
Zrobił zręczny obrót w prawo, unikając ciosu, i ciął na odlew zadając dotkliwą ranę na brzuchu Trolla, a potem uskoczył przed kolejnym ciosem. Rozszalały Troll walił na wszystkie strony, ale nie mógł trafić przeciwnika. Travis wyprowadził kolejne pchnięcie, które zadało kolejną ranę, które powoli się regenerowały, zostawiając blizny. Człowiek wyskoczył przygotowując się do ostatecznego ciosu ścinającego głowę przeciwnika, ale został odepchnięty w locie przez maczugę Ygga. Uderzył o pobliski murek, po czym wyciągnął rękę w kierunku przeciwnika, z której błysnęło światło, i wyleciał z niej czarny miecz. Z pierścienia Ygga błysnęło zielone światło, które rozproszyło zaklęcie.
-I co teraz ludziku? - Spytał się przeciwnika Ygg podnosząc nogę. Gdy chciał ją opuścić, ciało człowieka zamieniło się na setki nietoperzy, które odleciały w stronę lasu... Widząc, że nie ma z kim już walczyć, wznowił podróż na Arenę Śmierci...
[Spodziewam się natłoku Slayerów ]
Klasa/Rasa: Troll
Broń: Obalone Drzewo (maczuga; Sam dziadek Ygga używał tego drzewa do zabijania;)
Broń naturalna (zęby, stopy, wymiociny, etc.)
Pancerz: Średni (gruba skóra)
Ekwipunek: Pierścień protekcji (znalazł w jakimś szkielecie i bardzo mu się spodobał więc go zatrzymał;)
Zasada Specjalna: Jezdem Wienkszy! ( Jest większy niż większość stworzeń;)
Portret:
***
2 postaci jechały traktem przez las, wiodącym w stronę serca Imperium. Obie miały do koni przypięte znaki Areny Śmierci. Nie wiedzieli, że w tym lesie, żyje troll Ygg, przed którym ostrzegali mieszkańcy wioski Aldreheim. Niestety, a może stety, wjeżdżali do lasu od drugiej strony. O istnieniu głodnego trolla dowiedzieli się dopiero gdy znależli się w środku lasu, oko w oko z Yggiem. Oboje ruszyli do ataku, pierwszy wbił ostrze w skórę trolla, i uniknął maczugi. Rana po kilku sekundach zagoiła się. Drugi nie miał tyle szczęścia, ponieważ został pokryty płynem żołądkowym trolla, po czym zmarł w strasznych męczarniach. Jedździec znowu przymierzał się do ataku na trolla, jego ostrze płonęło czerwono-niebieskim ogniem, lecz w tym momencie, ogromna maczuga z trzaskiem łamanych kości wyrzuciła konia wraz z jeźdźcem parę metrów w bok, na miejscu zabijając konia. Jeździec z elfią gracją zeskoczył ze swojego rumaka. Gdy wylądował, nie było już dla niego nadziei, wielka łapa trzymała go, miażdząc mu klatkę piersiową, a straszliwa paszcza otworzyła się, i zatrzasnęła, odrywając cały tułów od reszty ciała. Po chwili Ygg wypluł wszystko co próbował zjeść.
-Ble, żylaste. Elfiak.- Powiedział do siebie.
Zobaczył kartkę koło zmasakrowanego konia, usiadł i zaczął czytać, a czytać umiał, ponieważ oszczędził pewnego wędrownego uczonego, i ten nauczył go czytać. Lecz Ygg nie doprowadził swojej umiejętności do perfekcji.
-Arena Śmirci zaprasza. Forteca Bogów. Wilka Nagroda!-
Ygg nie zastanawiał się długo, poszedł do chatki po trochę prowiantu, i był gotowy do drogi. Ale prowiantu było mu jeszcze mało, więc ubił łosia, i wyruszył na Arenę Śmierci, ku chwale lub zapomnieniu, ku bogactwu lub śmierci...
*** nazajutrz ***
( muzyka z wioski: http://www.youtube.com/watch?v=jiwuQ6UHMQg )
-Bierz widły! Ten cuchnący troll nadchodzi!- wrzeszczeli do siebie chłopi.
I rzeczywiście nadchodził. Żeby dojść do Fortecy Bogów Ygg musiał przejść przez wioskę Aldreheim. Chłopi sformowali na szybko regiment 30 żołnierzy pod wodzą lokalnego szlachcica, Travisa Silberta. Gdy Ygg przekroczył granicę wioski, wieśniacy rzucili się do ataku. Ygg zamachnął się do ciosu w Travisa, ale zamiast w szlachcica trafił w chłopa, który przed nim przebiegał, masakrując go doszczętnie. Wszyscy pozostali rozdzielili się na trzy grupy, z których każda atakowała Ygga z osobna. Ygg trafił w jedną z grup, zabijając ośmiu z dziesięciu chłopów, a pozostali dwaj uciekli. Chłopi w jednej z grup zaatakowali go, zadając mu kilka ran, ale wszystkie zagoiły się po chwili. Uderzenie wycelowane w ostatnią grupkę chybiło, i zniszczyło chatynkę, w której rezydowali kultyści Mrocznych Bogów. Przynajmniej Ygg zrobił coś dla Inkwizycji.
Ygg podniósł stopę, i rozdeptał sześciu chłopów, którzy mieli nieszczęście znaleźć się pod jego stopą, wraz z odgłosem łamanych kości, i krzyków przerażenia. Kolejny cios wyprowadzony łapą zmiażdżył dwóch kolejnych chłopów, a reszta w pośpiechu uciekła. Udał się w stronę dziedzińca, na którym stał Travis. Z jego dużego, dwuręcznego miecza, mierzącego dwa i pół łokcia [Krakowskiego], z rękojeścią stylizowaną na nietoperza biła złowieszcza aura, podobnie jak od posiadacza.
Siwe włosy do łopatek, i twarz z kilkoma bliznami, skryte były pod białym kapturem, a w uzębieniu widać było dwa niepokojące zęby... Okuty ciężką zbroję, nie blokującą ruchów, z płaszczem powiewającym na wietrze, był zaiste strasznym widokiem na polu bitwy.
[Mniej więcej podobny był do tego: ]
Zdjął kaptur, ukazując małego pająka na czole i rozwiane, siwe włosy. Ygg groźno ryknął, i ruszył na nowego oponenta.
Zrobił zręczny obrót w prawo, unikając ciosu, i ciął na odlew zadając dotkliwą ranę na brzuchu Trolla, a potem uskoczył przed kolejnym ciosem. Rozszalały Troll walił na wszystkie strony, ale nie mógł trafić przeciwnika. Travis wyprowadził kolejne pchnięcie, które zadało kolejną ranę, które powoli się regenerowały, zostawiając blizny. Człowiek wyskoczył przygotowując się do ostatecznego ciosu ścinającego głowę przeciwnika, ale został odepchnięty w locie przez maczugę Ygga. Uderzył o pobliski murek, po czym wyciągnął rękę w kierunku przeciwnika, z której błysnęło światło, i wyleciał z niej czarny miecz. Z pierścienia Ygga błysnęło zielone światło, które rozproszyło zaklęcie.
-I co teraz ludziku? - Spytał się przeciwnika Ygg podnosząc nogę. Gdy chciał ją opuścić, ciało człowieka zamieniło się na setki nietoperzy, które odleciały w stronę lasu... Widząc, że nie ma z kim już walczyć, wznowił podróż na Arenę Śmierci...
[Spodziewam się natłoku Slayerów ]
Ostatnio zmieniony 29 gru 2013, o 18:44 przez Kubaf16, łącznie zmieniany 11 razy.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
Imię: Menthus z Caledoru
Rasa:Elf Wysokiego Rodu
Klasa:Smoczy Mag z Caledoru
Zbroja:Zbroja z Ithilmairu
Broń: ,,Kieł" półtora ręczny miecz z Ithilmairu
Zasada Specjalna: Niekontrolowana Potęga
Ekwipunek:Płonąca Broń
Domena: Domena Ognia/Piromancja
Zaklęcia:
-Ognisty grot (szybsze od kuli ognia, bardziej w pojedynczy cel)
-Płomienna Tarcza
Uderzyła znienacka, prostym silnym wymachem poprzedzonym skrętem tułowia. Z jej dłoni buchnął płmień uderzył prosto w cel odrzucając jednego z przeciwników. Drugi zaatakował jej plecy, chciał rąbnąć w nie drewnianą lagą. Odwróciła się i silnym wymachem ręki zbiła cios. Następnie odruchowo zaczerpnęła energii i z jej palców strzelił długi jęzor płomienia o szkarłatnym kolorze. Elf przed nią poleciał do tyłu, rąbnął o piach całym ciężarem swego ciał.
-Gratulację Aenwyrhies-powiedział Belanner delikatnie bijąc elfce brawo.
-Dziękuje Mistrzu-odpowiedział nie kryjąc irytacji. Nienawidziła swojego Imienia.
-Zajebiście Iskra!-krzyknął Averius, uśmiechając się do niej
Podbiegła w jego stronę, gdy Mistrz Białej Wieży zdejmował ochronne zaklęcia z jej oponentów.
Niedbale cmoknęła Averiusa w usta i pozwoliła mu się objąć.
-Tak wielki triumf trzeba oblać! Chodźmy na błonia!-zaproponował Teris.
Iskra uśmiechała się.
-Ruszajmy więc!
Przysiedli nieopodal rzeczki żartując i ciesząc się swoim towarzystwem. Zawsze stanowili zgraną paczkę; Teris, Averius, Ithilia oraz Iskra. Oczywiście było to przezwisko, wymyślone przez Averiusa w zamierzchłych czasach. Wówczas nawiązywało jedynie do jej imienia (Aenwythies- dziecię ognia) i koloru włosów (głębokiego szkarłatu). Teraz było jeszcze bardziej aktualne ponieważ w całej białej wieży nie było maga zdolnego jej dorównać (nie licząc Teclisa i Belannera) w mocach ognia. Niestety tak uzdolniona w jednej domenie kompletnie nie dawała sobie rady z innymi.
Tego roku była piękna jesień, leżeli na błoniach wśród suchych kolorowych liści. Popijali wino skradzione z kuchni i grali w szachy. Ta jakże prosta gra dawała im mnóstwo radości. Iskra z łatwością pokonała Averiusa i Ithilie, grając z Terisem była już zbyt pewna siebie i ten ograł ją w sześciu ruchach. Gry elfów zawsze tak wyglądały. Jeden błąd decydował o wszystkim. Aenwyrhies pociągnęła z pucharu, słodkie wino przelało się przez jej usta.
-Co tu robicie?-rozległ się czyiś melancholijny głos.
Averius będąc pewnym iż to jakiś zbłąkany adept nie odwracając się odkrzyknął:
-Opieprzamy się, dołączysz?-rozbrzmiały śmiechy Terisa i Ithili
-Raczej nie.-ton głosu zmienił się błyskawicznie teraz brzmiał groźnie i nieprzyjemnie. Wszyscy odwrócili głowy i zamarli z przerażenia.
Za nimi stał Mistrz Miecza Varen najpoważniejszy i najmniej wyrozumiały ze wszystkich mistrzów w Białej Wieży.
-Pijemy sobie winko co?-zapytał uśmiechając się złośliwie-a czy ktoś z was nie pamięta iż mogą robić to jedynie adepci trzeciego roku i wyżej?
-Jestem starsza od adeptów trzeciego roku i wyżej-odpowiedział beznamiętnie Iskra, choć w środku cała była podenerwowana.
-Racja, jesteś starsza bo jeśli dobrze pamiętam to trzy razy nie zdałaś egzaminu z domeny niebios?
-I co z tego?-w jej obronie stanął Averius-gdyby mieszkała na dowolnym dworze już dawno piłaby wszelakiej jakości alkohole.
-Ty Averiusie z rodu Vangerhila raczej się nie odzywaj, z tego co pamiętam za parę dni będziesz u mnie zdawał egzamin z formy Jastrzębia czyż nie?
-Tak, mistrzu-rzekł cicho przez zaciśnięte zęby.
-Aenwythies do mojego gabinetu, ty zaś Averiusie hmm... myślę iż lord Bellaner dowie się o tym jak spędzasz popołudnia
.
-Picie wina jako adept drugiego stopnia, używanie wulgaryzmów, nieźle, naprawdę nieźle. I to będzie już 132 wpis do księgi uwag pod twoim adresem wiesz?-zapytał jadowicie Varen.
-Wiem mistrzu-odpowiedziała.
-Dobrze, że wiesz. A wiesz, że gdyby nie specjalna interwencja Lorda Teclisa dawno już zostałabyś wydalona z Białej Wieży.
Iskra zdmuchnęła nieposłuszne pasemko włosów z twarzy po czym spuściła wzrok.
-Przepraszam Mistrzu Varenie to się już więcej nie powtórzy...-liczyła, że weźmie go na litość, ale on się ni dał.
-Nie przebaczę ci Aenwythies, jako zadośćuczynienie za twe występki jutro wieczorem umyjesz podłogi w wielkiej bibliotece, zakazuje ci również wychodzenia po zmroku gdziekolwiek pod groźbą wydalenia z Białej Wieży Hoetha.
-Ale pojutrze jest koncert mistrza Atheisa!
-Milcz!
Płomienie, wszędzie pożoga. Szybowała na grzebiecie karmazynowego smoka który pluł ogniem w stronę armii wroga. Z jej rąk raz po raz strzelały ogniste groty, miecz siekał wrogów. Jej smok ryczał ogłuszająco...
-Iskra śpisz?
Obudziła się gwałtownie, jej kołderka była osmalona zaś ręce rozgrzane. Zaklęła gdy zorientowała się, że znów rzucała zaklęcia przez sen.
-To ty Averiusie?-zapytała.
-Tak to ja, nie idziesz na koncert Mistrza Atheisa?-dobiegło ją zza zamkniętych drzwi.
-Varen mi zabronił...
-To co z tego?
Wybuchnęła perlistym śmiechem,, wstała naciągnęła na siebie jakieś ubranie. Otworzyła drzwi, uśmiechnęła się do młodego mistrza miecza.
-Chodźmy-rzekła podając mu rękę.
Siedli na polanie przed Białą Więżą wśród innych adeptów. Na podwyższonej scenie w niebieskich szatach siedział elf o jasnych złocistych włosach. Był to mistrz Atheis, słynny poeta, na jego kolanach spoczywała lutnia.
-Witajcie-rzekł cicho, głos miał srebrzysty.
Rozległy się powitalne brawa.
-Zaśpiewam wam na początek poemat o moim przyjacielu, mędrcu i wojowniku Irthiliusie. Walczył on o potężny magiczny artefakt dzięki któremu możliwe stało się ustabilizowanie wiru, być może tylko dzięki niemu jeszcze żyjemy a nasza cywilizacja trwa. Poemat nosi tytuł Krew Mędrca i znajduje się także w waszej bibliotece, Posłuchajcie:
-Irthiliusie usłysz zew
to cię woła twoja przelana krew!
Nie zapomnimy, nie wybaczymy!
-Poległy wśród obcych wód,
z Saphery się wywodził twój szlachetny ród
o oczach zimnych tak jak lód
Imion miałeś wiele
lecz dla mnie zawsze będziesz przyjacielem.
Na Arenie twardo stoisz
niczego się nie boisz
ku chwale ludu walczysz
z woli Bellanera
maga i przyjaciela.
Tak wiele w wojnie utraciłeś
nigdy jednak drogi miecza nie porzuciłeś.
Teraz wraz z Loq-Kro-Garem
Jaszczurzym panem
o losach elfów decydujesz
na śmierć i życie się z wampirami pojedynkujesz
Byłeś Mędrcem z białej wieży
magiem, wojownikiem i myślicielem
lecz ponad wszystko moim przyjacielem.
O bród Hathar dzielnie walczyłeś
mimo iż skazany na porażkę byłeś
z rąk Lorda Teclisa wówczas przyszło wybawienie
a ty zyskałeś powszechne uwielbienie.
Elithmaira dzielnie wspierałeś
po jego śmierci rzewnymi łzami płakałeś
teraz sam wchodzisz na krwawe piaski Areny
nie wiedząc czy ujrzysz jeszcze kiedy, pola białej wieży.
Bój straszliwy z gromadą wampirów stoczyłeś
i choć dzielnie walczyłeś
to na piaski areny upadasz
życie swe tam postradasz
Liczyłem na wygraną
a choć ta nadeszła
nie świętowałem.
W obronie kraju
elfów ich cywilizacji i ideału
stanąłeś,
na piaskach areny zginąłeś.
I choć żeśmy wygrali
choć Jaszczur nie odniósł rany
to na Arenie trzy trupy pozostały.
Gdy ucichły ostatnie słowa rozległ się gromki aplauz.
-Piękny poemat-szepnęła Iskra wtulając się w ramię Averiusa.
-Twój los jest już mniej piękny adeptko Aenwyrhies-rozległ się cichy głos za jej plecami.
Zamarła.
Po tym jak Varen ją przyłapał została odprowadzona bezpośrednio do sali audiencyjnej lorda Teclisa. Ponieważ Biała Wieża liczyła ponad siedemset pięter na górę wjechali windą. Gdy drzwi windy się otworzyły stary Mistrz Miecza położył jej rękę na ramieniu.
-Dalej pójdziesz sama adeptko Aenwyrhies, Wielki Mistrz Wiedzy Tajemnej chce spotkać się z tobą osobiście.-wyszeptał jej na ucho.
Niepewna co do swego losu ruszyła ku drzwiom, a te same otworzyły się przed nią.
Komnata była urządzona z przepychem. Podłoga wyłożona lamparcią skórą, pomniki poprzednich mistrzów wiedzy tajemnej a nade wszystko... tron. Ten wysoki i smukły wykonany z białego marmuru zdobiony złotem sprawiał naprawdę niezwykłe wrażenie. Za tronem umieszczony był witraż przez który wpadało mętne księżycowe światło. Po obu stronach komnaty znajdowały się także drzwi prowadzące do prywatnych pokojów.
Nikogo w komnacie jednak nie było.
Iskra poczekała chwile a gdy nikt się nie zjawiał wiedziona zaciekawieniem podeszła do jednych z drzwi. Były solidne i dębowe na framudze wyryto zaś ciąg znaków i ochronnych run.
-Chce się tylko rozejrzeć to nic złego-powtarzała sobie w myślach naciskając klamkę.
Za drzwiami znajdowała się najwyraźniej pracownia Teclisa. Była to przestronna komnata w której panował nieopisany wręcz bałagan. Trzy stoły uginały się pod ciężarami książek, zwojów, dziwacznych aparatur, kociołków pełnych bulgoczącego płynu. Zamarła widząc jakiś ruch w głębi pomieszczenia był to... potężny wąż przywieziony najwyraźniej z dalekiej Lustrii. Znajdował się w terrarium wykonany ze szkła. Gdy spojrzała w górę zamarła z zachwytu. Pod sufitem wisiał kompletny szkielet smoka, już miała ruszyć w głąb pracowni obejrzeć te wszystkie cuda i niezwykłości gdy ktoś chwycił ją za ramię.
-Nie radzę-powiedział ochryple.- w środku mojej pracowni kryją się dużo groźniejsze rzeczy niż ten Boa.
Odwróciła się gwałtownie,
-Mistrzu Teclisie...
Stał przednią elf o długich ciemnych włosach, haczykowatym nosie, podkrążonych oczach i pajęczastych rękach. Ku jej zdumieniu za Wielkim Mistrzem Wiedzy Tajemnej stał ktoś jeszcze.
Był to młody elfi mężczyzna ubrany w zbroję, z futrem zarzuconym na plecy. Aż biła od niego energia i pewność siebie.
-Ciekawość to jeszcze nie grzech-rzekł ów nieznany jej elf.
-Ciekawość grzechem nie jest, ale zaletą też nie.-odrzekł chrapliwie Teclis.-Chodź z nami... Iskro.
Elfke zdziwiło iż Władca Białej Wieży zna jej przezwisko a na dodatek go używa, ale nie skomentowała tego.
Gdy wyszli z pracowni Wielki Mistrz Wiedzy Tajemnej wykonał krótki ruch dłonią i drzwi zatrzasnęły się za nimi. Teclis nie usiadł jednak na tronie, minął go obojętnie i poprowadził ich do kolejnej komnaty. Była dobrze oświetlona i urządzona z nadzwyczajnym gustem. Usiedli przy stole.
Mistrz Magii wykonał niedbały gest i na blacie pojawiły się puchary z winem. Magowie podnieśli puchary i napili, Iskra jednak swojego nie tknęła. Przez długi czas nikt nic nie mówił, jedynie Lord Teclis lustrował ją wzrokiem.
-Poznaj proszę mojego serdecznego przyjaciela Menthusa z Caledoru-rzekł cicho.
Elf wyciągnął do niej rękę, uścisnęła ją krótko.
-Cadeith był twoim dziadkiem?-zapytał
-Pradziadkiem dokładnie, był potężnym smoczym magiem...
-Wiem w młodości bardzo inspirowałem się jego dziełami.
-Dość już zbaczania od tematu-powiedział Teclis-czy wiesz po co tu jesteś?
-Ponieważ złamałam regulamin-odrzekła.
-Nie dokładnie, wraz z Menthusem mamy zamiar ustalić czy jesteś po prostu nadzwyczaj leniwa czy nadzwyczaj wyjątkowa.-powiedział Lord Białej Wieży.
-W jaki sposób mają mistrzowie zamiar to ustalić?-zapytała zdziwiona, spodziewała się słów nagany.
-Używasz magii ognia instynktownie, nawet w czasie walki bezpośredniej prawda?-zapytał Menthus.
-Owszem-odpowiedziała.
W tej samej chwili Tecli zerwał się nadzwyczaj szybko i chwycił ją za gardło. W jej ręce rozgorzał płomień, już miała zamiar cisnąć nim w twarz elfa gdy ten, puścił ją.
-Rzeczywiście używa jej instynktownie, nie czerpię energii z wiatrów magii pozwalając aby te przepływały przez nią przez cały czas... Ciekawe, miewasz wizje, halucynacje, niekontrolowane wybuchy szału?-zapytał świdrując ją spojrzeniem
-Nie...-odparła niepewnie.
-Słyszę wahanie w twoim głosie... ale to będzie musiało zaczekać. Podnieś ten stolik magią niebios.-rzekł Mistrz Wiedzy Tajemnej.
Iskra zawahała się.
-Ja nie opanowała magii niebios mistrzu.-powiedziała ze wstydem.
-Studiujesz w Białej Wieży od?-zapytał Menthus.
-Czternastu lat mistrzu.
-I dalej nie opanowałaś drugiego kręgu magii? Z tego co mi wiadomo na naukę każdej domeny jest przewidziane dziesięciolecie więc powinnaś uczyć się magii niebios już od czterech lat...
-Tak ale... nie mam talentu.
-Brak ci talentu? To jak nazywa się ten gest?-zapytał Teclis wykonując parę zgięć palców.
-Laqejma-odparła bez wahania, trenowała go setki razy.
-Więc użyj go i podnieś stolik!-rozkazał Arcymistrz.
-Nie mogę! Nie wyczuwam wiatru Azyr!-zakrzyknęła zdenerwowana i poniżona.
Teclis zamyślił się.
-Jak dotąd wszystko się potwierdza prawda?
-Owszem. Ale czy jest dość silna?-zapytał Menthus.
-O czym Mistrzowie mówią?-zapytała podenerwowana tym że nie o co im chodzi.
-To w tej chwili bez znaczenia, może nie przejść ostatniej próby-zignorował ją Teclis.
-A więc poddajmy ją jej natychmiast!-powiedział Caledorczyk.
Magowie wstali.
-Chodź z nami-powiedzieli w jej stronę.
Zjechali windą na najniższe kondygnację, wyszli na błonia, koncert trwał nadal. Magicznie wzmocniony głos Mistrza Atheisa niósł się po błoniach. Mineli słuchaczy, zagłębili się w ogród pomiędzy stare, poskręcane drzewa które pamiętały jeszcze czasy Bel-Hatora. Po dłuższej chwili walki dotarli do wykonanego z białego marmuru placu. Iskra zgadywała, że chyba dawniej do przemówień zanim jeszcze wybudowano nowy amfiteatr. Teclis skinął dłonią i nagle wokół placu rozgorzały pochodnie. I nagle Iskra z przerażeniem zdała sobie sprawę, że to nie plac, nie amifteatr to...
-Arena-rzekł cicho Menthus.
Powolnym ruchem Caledorczyk zrzucił futro z ramion, ściągnął zbroję.
Iskra widziała w życiu wiele muskularnych elfów, ale to co prezentował sobą tors maga zrobiło na niej spore wrażenie. Teraz nie zdawał się już być masywny, był smukły lecz mocny jak wierzba.
Nagi od pasa w górę przybrał pozycję bojową. Elfka zawahała się, nie wiedziała co robić. Teclis zaś chyłkiem wycofał się poza obręb Areny.
-Walczcie!-zakrzyknął.
-Co?!-wrzasnęła Iskra.
W tej samej chwili z rąk Menthusa wystrzelił płomienisty grot, pomknął ku niej lecz szybkim ruchem zdołała się odsunąć.
-Postaw bariery i walcz!-ryknął Teclis.
-Nie-uchyliła się przed grotem-potrafię!
Lord Białej Wieży wymruczał zaklęcie i wokół adeptki zmaterializowała się niewidzialna tarcza.
-Pallada nowym ogniem Tydejdę zagrzewa,
Swoje mu w piersi męstwo i swój zapał wlewa,
By wszystkich bohaterów przeszedł rycerz śmiały,
A przez to nieśmiertelnej zyskał wieniec chwały.
Puklerz i szyszak blaskiem otacza promiennym;
Jak się wydaje gwiazda, co w czasie jesiennym
W oceanie skąpana światłość żywą ciska:
Taki mu ogień z czoła i ramion połyska.
Uzbroiwszy tam pchnęła swojego rycerza,
Gdzie się najbardziej pożar wojenny rozszerza -śpiewał Atheis
Menthus zaatakował szybko, z jego rąk buchnął płomień tak gorejący iż liście da drzewach obok zapłonęły żywym ogniem, Teclis zaś osłonił się kolejną magiczną barierą. Fala ognistej energii uderzyła w jej tarczę, zdolna do pokonania gorąca ale nie takiej ilości magicznej siły tarcza poleciała do tyłu. A wraz z nią Iskra. Przekoziołkowała paręnaście metrów, zaryła w glebę.
-Tylko na tyle cie stać?-ryknął, przez syk płomieni którymi pokryła się Arena, Menthus.
Obolała adeptka dźwignęła się na nogi.
Runęła do tyłu powalona kolejnym płomieniem, który wystrzelił z palców maga.
-Naprawdę w nią wierzyłeś Lordzie Teclisie? Twój pradziadek spalił by się ze wstydu !-wykrzyknął mag.
Iskra poderwała się z ziemi, wywołała płomień, ukształtowała we włócznie i cisnęła nią do przodu.
Menthus skrzyżował ramiona i z ziemi przed nim wytrysnął płomień. Gdy włócznią spotkała się z ognistą tarczą rozległ się syk, sypnęły iskry, buchnęły kłęby dymu.
-Żył w Troi Dares, człowiek cnotliwy i możny,
Ojciec dwu synów, kapłan Hefajsta pobożny,
A w bohaterskiej sprawie oba wiele znaczą.
Więc skoro Diomeda mężnego obaczą,
Lecą nań, od trojańskiej odbiegnąwszy rzeszy;
Ci z wozu nacierają, a on walczy pieszy.
Pierwszy uderzył Fegej, ale raz był mylny,
Bo nad ramię bez szwanku przeleciał grot silny.
Co zaś Diomed - próżno oszczepu nie ciska,
Elfka na ślepo posłała w tamtą stronę parę ognistych kul które eksplodowały z ogłuszającym hukiem zalewając wszystko falami płomieni. Była wściekła. Krzyknęła formułę, złożyła palce i z jej skrzyżowanych rąk ze świstem wyleciał promień rozżarzonej plazmy. Nie wiedziała czy trafiła, dym dalej osłaniał był wroga ona zaś zbyt o to nie dbała. Zobaczyła jak z płomieni i oparów przewrotem wytacza się elf. Z jego zaciśniętej w pięść dłoni buchnął kolejny podmuch ognia.
Zbiła go własnym, lecz Menthus już blisko, w dłoni trzymał kule ognia, cisnął nią w elfkę ta poleciała do tyłu z krzykiem, wokół sypały się iskry, płomienie ogarnęły już marmur. Nagle płomienie cofnęły się, zebrały razem w jedną kulę. Iskra powstała szybko, lecz na nic jej się to nie zdało.
-Trafia go w piersi, zwala wpośród bojowiska.
Ogromny strumień ognia uderzył w tarczę a ta... pękła jak szkło. Uderzenie cisnęło nią o ścianę, z gruchotem i trzaskiem łamanych kości uderzyła w balustradę Areny, Natychmiast po tym straciła przytomność.
-Śliczne przedstawienie, rzadko zdarza się obserwować pojedynek dwóch Smoczych Magów-rzekł Teclis do Menthusa.
Miała zamknięte oczy, brakowało jej sił aby je otworzyć.
-To jej powinieneś pogratulować, niewielu jest którzy są w stanie walczyć ze mną tak długo w Agni Kai (pojedynku ognia). Po za tym przyjmujesz wydaje mi się, że to ja miałem zadecydować czy Iskra jest Smoczym Magiem więc czemu za pewnik, że jest?
Teclis zaśmiał się chrapliwie.
-A któż inny oprócz bezczelnego młodego Smoczego Maga odważyłby się wejść do mojej pracowni bez pozwolenia?
Smoczego Maga?
Zebrała wszelkie siły jakie jej pozostały i otworzyła oczy.
-Ockenła się.-rzekł cicho Averlornczyk. (Bliźniacy jednak pochodzili z Averloren a nie z Nargarythe, przepraszam za błąd w poprzedniej Arenie)
Przez głowę elfki przelatywały setki myśli.
Smoczy magowie, najpotężniejsi z magów ognia tego świata, dosiadający wielkich bestii, słonecznych smoków. Potrafiący władać magią ognia, bardzo ciekawscy i impulsywni, ale będący całkowitymi beztalenciami w innych domenach. Jej dziadek Cadeith był pierwszym smoczym magiem, ale od tego czasu było ich bardzo niewielu, najwyżej dziesięciu na pokolenie….
-Jestem smoczym magiem?-wycharczała.
Mentheus uśmiechnął się.
-Wszystko na to wskazuje.
Zamyśliła się przez chwilę, przypominając jak zwykle wygląda standardowa procedura zdobywania tytułu ognistych wojowników.
-Nie powinna teraz uciec z białej więzy i udać się do-jej głowę przeszył ostry, kłujący ból-jaskiń?- dokończyła krzywiąc się.
-Zwykle tak bywało, ale czasy idą do przodu i chciałem ci złożyć pewną propozycję…-rzekł Caledorczyk.
-Jaką?-przerwała mu, wcinając się w zdanie.
- Widzisz w rzeczywistości smoczych magów jest zdecydowanie więcej, ale statystyki są lekko zaniżane aby nie siać paniki-powiedział Teclis.
-Nie siać paniki?-zapytała niepewnie.
-Choć dysponujecie wielką mocą, to zwykle opuszczacie Białą Wieżę nim nauczycie się ją kontrolować. Wielu z was ginie w czasie bitwy, ale nie od ran. Nie jesteście w stanie kontrolować własnej mocy i kończycie w domenie chaosu.
-To jest niestety prawdą, dlatego też chciałbym zaproponować ci adeptko abyś terminował u mnie. Nauczę cię kontroli własnej mocy i tego jak odpowiednio ją wykorzystywać. I tak wszyscy magowie po skończeniu studiów podstawowych terminują u jakiegoś mistrza przez dłuższy czas. – mówiąc to Menthus świdrował ją spojrzeniem.
-Ale studia…-rzekła niepewna
-I tak byś ich nie skończyła. Jeżeli po czterech latach nauki nie jesteś w stanie użyć tak prostych zaklęć… I tak byś w końcu uciekła do smoczych jaskiń. Dlatego też proponuje ci czeladnictwo. Zgodzisz się?
-Ja musze się namyśleć.-powiedziała.
-Dobrze.
Przymknęła oczy a ból delikatnie minął. Teraz wróci do swojego dormitorium, spotka się z Averiusa, zapyta go co on o tym myśli, naradzi się i namyli, zje coś…
-Namyśliłaś się już?-zapytał Menthus.
-Co? Ja potrzebuję całej nocy i kolejnego dnia!
-Aż tak długo? Dobrze ,spotkamy się w takim razie pojutrze na Arenie na błoniach ok.?
-Dobrze, dowidzenia Mistrzu Menthusie i Mistrzu Teclisie-rzekła wychodząc.
Teclis pociągnął łyk wina.
-Gratuluje pierwszego ucznia Menthusie-powiedział uśmiechając się pod nosem.
-Jesteś pewien, że się zgodzi?
-Inaczej nie marnowałbym na to wszystko czasu.
Był chłodny październikowy poranek. Iskra powolnym krokiem szła przez pola. Tuż obok niej dreptał Averius. Łuski koloru głębokiego szkarłatu wspaniale komponowały się z wściekle pomarańczowymi błonami skrzydeł. Na smoku, w siodle, siedział Menthus. Ubrany w pełną zbroję z zarzuconym na ramiona futrem.
-Zdecydowałaś się?-zapytał cicho elf.
Aenwyrhies smutnym wzrokiem wskazała na tobołek który niósł adept ostrzy.
-Rozumiem-rzekł.
Elfka nagle gwałtownie przytuliła się do Averiusa, pocałowała go.
-Będę tęsknić-szepneła.
Podał jej tobołek a ona nie oglądając się za siebie wsiadła na smoczego wierzchowca.
Smoczy mag poklepał po boku szkarłatną bestie i powiedział:
-W górę Smaug!
-Gdzie lecimy?-zapytała po dłuższej chwili.
-To zależy od ciebie. Umiesz władać mieczem?
-Tylko nożem, sztyletem lub kosturem.
-A masz jakiś miecz?
-Nie.
-A więc swe pierwsze kroki na dwór księcia Caladrisa.
Dwór leżał w ośnieżonych szczytach gór Caledoru, ojczyzny zarówno dla Iskry jak i Menthusa. Zbudowany z białego marmuru, o wznoszących się, szczelistych wieżyczkach których dachy pokryte były czerwona dachówka. Dużo poniżej leżało elfie miasteczko o wdzięcznej nazwie Aenhyliersu’liren-Leże Ognia. Wylądowali na dziedzińcu, pośrodku którego stała misterna fontanna. Jej mentor szepnął Smugowi coś do ucha i ten rozumnie pokiwał głową. Ruszyli ku bramie. Była ogromna, wykonana z białego drewna, okuta Ithilmairem. Menthus zastukał trzy razy.
Po chwili wrota otwarł mu sługa.
-W imieniu mojego pana witam cię książę Menthusie z rodu Hyperiona z Tor Caled. –powiedział lustrując przybyszów wzrokiem.
-Witaj Cytheusie, czy twój pan może nas teraz przyjąć?
-Tak, ale ostrzegam iż jest teraz dosyć podenerwowany.
-Oczywiście, będziemy ostrożni.
Sala była naprawdę duża. Przypominałą wręcz sale tronową, pośrodku na schodkowym podwyższeniu stał fotel wykładany aksamitem. Siedział na nim elf o ostrych, królewskich rysach, białych jak mleko włosach i nadzwyczaj szpiczastych uszach. Ubrany był podobnie jak Menthus, w smoczą zbroję, ramiona zaś okrył futrem. Wokół podwyższenia owijał się smok. Iskra nie zauważyła go na początku gdyż biel jego łusek zlewała się z marmurem. Bestia była ogromna, być może nawet cztery razy większa od Smauga. Na początku spała, jednak gdy tylko weszli, otworzyła oko. Tęczówka była jasnobłękitna.
-Witaj Książe Caladrisie synu Lathaina wygnanego, wnuku Lorda Imrika władcy Tor Caled z rodu Caledora, panie samotnych szczytów, dziedzicu smoczego tronu, główny rajco Aenhylersu’liren, smoczy jeźdźcze i opiekunie smoczych jaskiń. –rzekł Menthus nisko się kłaniając.
-Witaj i ty Książe Menthusie smoczy magu z Velinoru z krain smoczych szczytów, synu i dziedzicu Herakiliona który był twym ojcem.-powiedział Caladris II nisko się kłaniając.-Czy przedstawisz mi swoją piękną towarzyszkę?-zapytał lustrując wzrokiem Iskrę.
-To Aenwyrhies szlachcianka z Tor Caled z rodu Cadeitha płonące serce, moja uczennica.-rzekł Menthus zaś Caladris skłonił się nisko.
-Cóż was sprowadza do mojej samotni w której staram się odpocząć od zgiełku i polityki Tor Caled?-zapytał chłodno elf.
-Widzisz panie, mamy sprawę nie do ciebie lecz do kogoś kto mieszka na twym dworze.-powiedział Smoczy Mag.
-Mój ojciec Lathain jest w tej chwili zajęty. Będziecie musieli zaczekać.
-Dobrze.
-Witaj Lathainie!-rzekł Menthus podając rękę ślepemu kowalowi.
-Witaj przyjacielu! Jak zwykle przybywasz po nową klingę?
-Tak ale tym razem nie dla mnie. Czy spotkałeś już kiedyś moją uczennice Iskre?
-Nie, witam panią-rzekł całując jej rękę elf.
-Ja również cię witam Lathainie z Caledoru.
-Przejdźmy jednak do rzeczy, czy masz klingę dla niej odpowiednią?
-Pokaż rękę dziecko-powiedział kowal.
Iskra posłusznie wyciągnęła dłoń.-Lathain zaczął dokładnie przesuwać palcami po jej ręce, szczerze mówiąc czuła się trochę dziwnie. Po chwili jednak ślepiec skończył.
-Chodźmy do jadalni-Iskrze ta prośba wydała się dziwna, ale ponieważ Menthus nie protestował on również nic nie powiedziała.
Gdy doszli do stołu elf siadł i wskazał miejsce naprzeciwko Aewnwyrhies.
-Spróbujmy się na ręke-rzekł.
Lathain bez problemu położył elfkę trzy razy. Widać było iż w ogóle nie sprawiło mu to żadnego problemu.
-Tak jak myślałem, mała wąska dłoń, brak jej siły. –Adeptkę zdenerwowały te słowa ale starała się nie dać tego po sobie poznać. –potrzebne jest wąskie, jednosieczne ostrze, najlepiej lekkie i półtoraroczne. Jeśli ma być zaklęte mogę takie wykuć za siedem księżyców i będzie to kosztowało trzysta siedemdziesiąt cztery sztuki złota i pięć sztuk srebra.
-Cholera, za długo i za drogo. Nie masz czegoś od ręki?
-Mam pewne ostrze, ale wyjdzie niewiele taniej. Ale mogę sprzedać od ręki. Kułem je dla księżniczki Avarelii siostry obecnie panującego Lorda Imrika, ale bidulce zmarło się zanim dokończyłem klingę. Chcecie je obejrzeć?
-Oczywiście.
Lathain pstryknął palcami i po chwili pojawił się sługa niosąc…
Najpiękniejszą broń jaką Iskra kiedy kiedykolwiek widziała. Smukła rękojeść była wygięto i stylizowana na głowę smoka, byłą również owinięta w smoczą łuskę. Pośrodku jelca świecił płomienistym blaskiem rubin, sam jelec zaś również był wygięty. Ostrze, wąziutkie i delikatne, zdecydowanie jednosieczne było ostre jak brzytwa. Sztych zwężał się coraz bardziej, równocześnie zaginając się. Na ostrzu wyryte były runy.
-Płomień-szepneła Iskra.
-Owszem, takie jest jego imię. Czyż nie jest piękny?
-Jest prześliczny! Jaka jest jego cena?
-Trzysta siedemdziesiąt sztuk złota.
Menthus spojrzał w zafascynowane klingą oczy Iskry, po czym bez słowa postawił na stole sakiewkę.
-Dziękuje Mistrzu!-krzykneła elfka już po wyjściu z dworu.
Po twarzy elfa przebiegł blady uśmiech.
-Niech to ostrze dobrze ci służy.
Smaug aż rwał się do lotu. Gdy wznieśli się już ponad górskie szczyty, Aenwyrhies zapytała:
-Dokąd teraz mistrzu?
-Naszym celem będzie miejsce zwane Areną Śmierci.
-Dlaczego akurat tam zmierzamy mistrzu? Czyż nie jest to miejsce gdzie barbarzyńcy zabijają się ku uciesze tłumu?-zapytał Iskra mierząc swego mentora zdziwionym spojrzeniem.
-Owszem. Jest dokładnie tak jak mówisz.-rzekł spokojnie Smoczy Mag.
-Dlaczego wiec tam zmierzamy? My istoty wyższe od tych.... morderców?-zapytał z lekko wyczuwaną irytacja w głosie.
-Morderców? Wielu z tych których uważasz za prymitywnych barbarzyńców to w rzeczywistości wspaniały i mądry lud. Brak im ogłady i okrzesania, są porywczy i często okrutni. Lecz mimo to trwają a my, teraz gdy wszystkie starsze rasy odwróciły się od nas, jak nigdy potrzebujemy sojuszników. A ty zwłaszcza jako Smoczy Mag powinnaś ludzi dobrze rozumieć. Wykazujecie podobne cechy-rzekł elf uśmiechając się pod nosem.
-Ale sytuacja z Jaszczuroludźmi chyba nie jest aż tak zła?-zapytała zdziwiona elfka.
-Jest tragiczna. Od czasów zdrady na poprzedniej Arenie i śmierci wielu mężnych wojowników wysokie rody Ulthuanu wciąż domagają się wojny. Na całe szczęście żaden z nich na nią nie ruszy póki Tyrion bądź Finiubar się nie zgodzą. A Teclis trzyma ich w szachu i jestem pewien iż w swej mądrości nie dopuści do otwartego konfliktu. Ale rodu Ulthuanu są bardzo złe. Mam tylko nadzieję iż nasz król nie zginie w najbliższym czasie. W takim wypadku gdyby nowym królem został na przykład Lord Imrik z Caledoru, niechybnie doszłoby do wojny.
-Mistrzu, nie obraź się, ale odbiegliśmy od tematu. Dlaczego akurat Arena?
-Potrzeba mi złota, chcę również abyś na własne oczy ujrzała także do czego zdolni są smoczy magowie. Oprócz tego Lord Bellaner prosił mnie aby miał na nią oko. W czasie poprzedniej wydarzyły się tak tragicznie dla naszej rasy wydarzenia... Nie możemy dopuścić aby znów zwycięstwo przebiegło nam między palcami.
-Ale jakie zwycięstwo?
-Arena zawsze przyciąga różnorakie spiski, tajne plany i mroczne moce. Mam mieć na to wszystko oko. Takie polecenie wydał mi Wielki Mistrz Wiedzy Tajemnej we własnej osobie.
-Nie boisz się przegranej mistrzu?
-Śmiesz wątpić w mą potęgę Adeptko?
-Nie, mistrzu, ja...
-Nie tłumacz się, nie jestem wszechpotężny, dobrze, że masz wątpliwości ale zachowaj je dla siebie. A oprócz tego na każdej poprzedniej Arenie można było walczyć z wierzchowca, więc dlaczego by i nie na tej prawda Smaug?
EDIT: Dodałem zaklęcia i Kostuk
EDIT2: Usunąłem kostur, zmieniłem ekwipunkek
EDIT3:Dodałem kolejną część historii
Ostatnio zmieniony 31 gru 2013, o 00:08 przez Mistrz Miecza Hoetha, łącznie zmieniany 8 razy.
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
[Zabij tego i będziesz mógł szukać OlbrzymaChomikozo pisze:[Służę uprzejmie ]Kubaf16 pisze:[Spodziewam się natłoku Slayerów ]
Edit: MMH@ - Świetne nawiązanie do poprzedniej areny w tym poemacie ]
Ostatnio zmieniony 28 gru 2013, o 14:45 przez Kubaf16, łącznie zmieniany 1 raz.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
@Byqu: już dodałem
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
- Mistrz Miecza Hoetha
- Falubaz
- Posty: 1011
Kostur w sensie różdżki maga, to co on ma na rysunku.Byqu pisze:@MMH:KOstur jest bronią dwuręczną, a Ty masz jeszcze miecz...
Moja Galeria: http://forum.wfb-pol.org/viewtopic.php? ... 9#p1076079
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
"Ludzie uwierzą w każdą prawdę, jeśli tylko podasz ją w cudzysłowiu i podpiszesz nazwiskiem kogoś znanego".
Naviedzony
Dobra, widzę, że niektórzy mieli build gotowy przed Areną...
Lista jest długa i średnio chce się ją czytać, ale jest w niej trochę zmian. Część rzeczy nazwałem inaczej, część wywaliłem, jest kilka nowych. Sprawdzcie, czy Wasze postaci są zgodne z listą.
Lista jest długa i średnio chce się ją czytać, ale jest w niej trochę zmian. Część rzeczy nazwałem inaczej, część wywaliłem, jest kilka nowych. Sprawdzcie, czy Wasze postaci są zgodne z listą.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
Imię: Saito Kaneda
Typ: Najemnik pochodzący ze wschodu (DoW Captain), człowiek
Umiejętności: Kensai, Prekognicja
Ekwipunek: Mistrzowska broń
Broń: katana
Zbroja: zbroja lamelkowa (ciężka) oraz ciężki hełm
Muzyka na wejście: https://www.youtube.com/watch?v=0p_yo_VGOSw oraz https://www.youtube.com/watch?v=_YHLXBqTM6M
Historia:
Zasiadający w ogrodowej altanie, ubrany w eleganckie kimono mężczyzna kontemplował tańczące leniwie na wietrze płatki kwiatów wiśni, co jakiś czas odrywając się od tego zajęcia by wydać instrukcje krzątającym się wokół służącym, gdy ci przystrajali starannie zaprojektowany ogród rozwieszając wykonane z ryżowego papieru lampiony i ozdobne proporce. Saito Kaneda, gdyż tak nazywał się ów człowiek, mimo iż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego ludzie doskonale znają się na swojej pracy, chciał być pewien, że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Wszakże niebawem miał przybyć do jego włości jego suzeren, a zarazem wieloletni przyjaciel, Hideo Ogawa wraz ze swoim synem, by przedstawić go córce Saito, Aoyagi, dlatego też gospodarz musiał dołożyć wszelkich starań aby okazać gościowi należyty szacunek, zwłaszcza, że Saito otrzymał swoją posiadłość, nadmorską wioskę Kisogo w nagrodę za niezwykłe czyny, których dokonał broniąc przed laty swojego kraju przed inwazją barbarzyńskich Hungów, którzy usiłowali dokonać morskiej inwazji na Nippon. Po prawdzie, swoją pozycję i prawie wszystko co posiadał, Kaneda zawdzięczał klanowi Ogawa, nie chodziło tu więc o samo okazanie gościnnosci czy estymy wynikającej z feudalnych stosunków, ale o honorowy dług wdzięczności – gdyby nie hojność, z jaką Hideo wynagrodził go za lojalną służbę i waleczność, Saito wciąż byłby roninem, synem ronina – bezpańskim samurajem wynajmującym się jako ochroniarz u rozmaitych władyków, czy wręcz gangsterów, którzy korzystając ze swojej przynależności do warstwy samurajów nierzadko dopuszczali się nadużyć wobec wieśniaków, wymuszając haracze w zamian za tak zwaną „ochronę”. Jednak istniała jeszcze jedna rzecz, której Saito zawdzięczał obecny dobrobyt – jego rodowy miecz, Zabójca Oni, wspaniały oręż wykuty przez niezrównanego mistrza sztuki kowalskiej, samego Hattori Hanzo najwyższej jakości stali. Ułożona na specjalnym stojaku pochwa z ciemnobrązowej laki skrywała długie na nieco ponad siedemdziesiąt centymetrów ostrze z przekutej wielowarstwowo stali, noszącej na całej długości charakterystyczny, falisty wzór. Za misternie rzeźbioną, mosiężną tsubą znajdowała się zaś owinięta skórą rekina rękojeść, dzięki swej szorstkości zapewniająca doskonały uchwyt. Jakość tego oręża w połączeniu z szermierczymi zdolnościami, które Saito z całkowitą determinacją rozwijał odkąd był w stanie unieść broń, sprawiły, że słusznie zwano go kensai – święty miecza.
Z tych rozmyślań wyrwał go głos należący do jednego ze sług:
- Panie Saito, wszystko gotowe. Przybył również posłaniec od pana Hideo Ogawy, z wiadomością, że nasi wielce szacowni goście zjawią się niebawem. - Powiedział służący, skłaniając się nisko.
- Doskonale. – skinął głową samuraj. - Wobec tego udam się przed dom aby powitać ich osobiście. - Mówiąc to Saito wstał i sprężystym krokiem ruszył wysypaną białym żwirem ścieżką w stronę wejścia frontowego.
****
Dom Kanedy stał na wzgórzu toteż z ganku widać było wijącą się w dole szutrową drogę, prowadzącą do niewielkiego miasteczka rozciągającego się wzdłuż kamienistej plaży. Widać było sylwetki ludzi podążających za swoimi codziennymi sprawami, a nieco dalej, na wodzie mieniącej się na złoto w promieniach zachodzącego słońca niczym łuski karpi koi ze sadzawki w ogrodzie Saito, kołysały się łodzie rybaków i poławiaczy jeżowców. Tymczasem drogą prowadzącą w górę zbocza zbliżało się pięciu jeźdźców wraz z kilkoma objuczonymi końmi. Wkrótce przekroczyli bramę, którą zawczasu otworzyła służba. Przejechali jeszcze kawałek i dwóch z nich zsiadło ze swych wierzchowców. Saito podszedł do starszego z nich, skłonił się i powiedział:
- Witaj, Hideo Ogawa, mój szanowny przyjacielu i zwierzchniku. Rad jestem widząc cię ponownie. - przybysz odkłonił się i odrzekł:
- Saito, ja również cieszę się mogąc spotkać cię ponownie, zwłaszcza, że minęło już kilka lat odkąd ostatnio rozmawialiśmy. - Powitanie mogło wyglądać na zdawkowe, jednak samurajom nie przystała wylewność i uzewnętrznianie emocji.
- A ty zaś jesteś jak mniemam Keisuke – tu gospodarz zwrócił się do młodzieńca, skrobiąc się po grafitowym wąsie. - najmłodszy z synów Hideo.
- Tak jest! - Kaneda uśmiechnął się nieznacznie, słysząc dziarską odpowiedź.
- Słyszałem, że radzisz sobie szczególnie dobrze z łukiem, dobrze się składa, mam u siebie kilka naprawdę dobrych. Ale... gdzie się podziały moje maniery! Zapraszam do ogrodu. Was również – tu zwrócił się do pozostających wciąż w siodłach wojowników, którzy wymienili krótkie spojrzenia skośnych oczu ze swym panem i zeskoczyli na ziemię. Cała piątka podążyła za Saito, który po drodze poinstruował jednego ze służących, aby zawołał Aoyagi i pozostałych, gdyż goście właśnie przybyli. Przez pewien czas spacerowali po ogrodzie oglądając kamienne kompozycje i rośliny, by w końcu spotkać się na ławeczce przy specjalnym pawilonie do picia herbaty. Nim uczestnicy weszli do środka, skorzystali jeszcze z wody, którą wypełniona była metalowa misa, aby wypłukać usta i umyć ręce. Następnie weszli do środka, zostawiając broń na zewnątrz, gdyż wymagał tego zwyczaj. Niewielkie pomieszczenie miało w ścianie wnękę, służącą do eksponowania przedmiotów. Goście zbliżyli się do niej, aby przyjrzeć się zwojowi z sentencją nawiązującą do ceremoniału parzenia herbaty. Sam pokój zaś pozbawiony był jakichkolwiek ozdób czy mebli, na podłodze ułożono jedynie maty ze słomy ryżowej i trawy, natomiast ściany wykonano z rozpiętego na stelażu z drewna tekowego papieru ryżowego. Gdy uczestnicy zasiedli wokół małego paleniska w formie rozpoczęła się rozmowa dotycząca samej ceremonii oraz herbaty, i choć ściśle podlegała zasadom etykiety pozostawała płynna i spontaniczna, gdyż sprawność bojowa samurajów ściśle szła w parze z bystrością umysłu. Podano również lekki posiłek, w skład którego podano ryby, ryż warzywa, zupa z owoców morza oraz sake. Po zjedzeniu poczęstunku goście wszyscy, z wyjątkiem Saito, znów udali się na spacer po ogrodzie, w międzyczasie Kaneda został w pawilonie, aby przygotować dalszą część ceremonii. Zamienił zwój na drzewko bonsai – miniaturowy klon rosnący w płytkiej doniczce. Gdy goście wrócili, zajęli się studiowaniem roślinki, zaś Saito właśnie zalewał gorącą wodą sproszkowaną, zieloną herbatę, by chwilę później roztrzepać ją specjalnym, bambusowym narzędziem. Kiedy herbata została właściwie wymieszana, podał ją gościom – był to gęsty napój, który należało pić z jednego naczynia. Później, każdy otrzymał własną czarkę z rzadką herbatą. By okazać szacunek dla starań dołożonych przez Saito, pijący starali się siorbać tak głośno, jak to tylko możliwe. W innych zakątkach świata takie zachowanie mogłoby zostać poczytane jako nietaktowne, jednak w Nipponie było wręcz przeciwnie. Biesiadnicy podyskutowali jeszcze trochę i podziękowali Kanedzie za przygotowanie ceremonii, po czym na zaproszenie samuraja udali się do jego domu, przechodząc przez ogród pogrążony w mroku nocy, rozpraszanym przez rozwieszone wzdłuż ścieżek lampiony, wokół których wirowały ćmy, jętki i inne owady.
****
Wnętrze domu było w swej prostocie jak najbardziej eleganckie. Podłoga oraz stelaże ścian działowych były zrobione z drewna tekowego, jednak jak główny budulec posłużył modrzew. Saito poprosił gości do bawialni, gdzie ściany przystrojono malowidłami na jedwabiu przedstawiającymi głównie zwierzęta, bitwy i scenki rodzajowe. W najbardziej widocznym miejscu, na specjalnym stojaku prezentowała się piękna zbroja z pomalowanej ciemnozieloną laką łuski oraz zdobieniami wykonanymi również z laki, z tą różnicą że czerwonej i mosiężnych wykończeń. Zestawu dopełniał będący prawdziwym dziełem sztuki hełm ozdobiony blachą z mosiądzu oraz wyposażony w starannie wyrzeźbioną maskę, wyobrażającą wyszczerzoną paszczę tygrysa. Nie była to jednak zwykła ozdoba, o czym świadczyły ślady uderzeń i rysy, przysparzające takiej samej dumy właścicielowi, co zarobione w boju blizny na jego ciele.
Goście, Saito oraz pozostali domownicy zasiedli tymczasem wokół niskiego stołu, podpierając się specjalnymi poduszkami, gdyż spotkanie przybrało już nieco luźniejszy charakter. Biesiadnicy pogrążyli się w swobodnej rozmowie, która wkrótce zeszła na dawne dzieje i przygody, jakich kto doświadczył. W pewnym momencie Hideo spytał:
Saito, gdy cię poznałem, byłeś zwykłym roninem... Jednakże nie znam nikogo, kto dorównałby tobie w walce wręcz. Bez wątpienia jesteś wielce utalentowany, ale jak obaj wiemy talent to nie wszystko. - Tu łyknął sake ze stojącej na stoliku czarki. - Moje pytanie brzmi więc: skąd pozyskałeś środki na naukę w najlepszych dojo?
Powiem ci. - Odpowiedział po krótkiej chwili. - Kiedyś, gdy byłem w wieku czternastu lat, do miejscowości, w której mój ojciec, też zresztą ronin, zatrudnił się jako ochroniarz, przyjechał pewien człowiek imieniem Akira. Powiesił on ogłoszenie, że rzuca wyzwanie do pojedynku na miecze, każdemu kto zechce się z nim zmierzyć... - Tu zawiesił głos.
Kontynuuj, wiesz przecież, że nie lubię takich niby dramatycznych przerw.
Oczywiście. Tak więc, lekkomyślnie napisałem swoje nazwisko na liście. Ojciec, gdy dowiedział się o tym, poszedł do Akiry, żeby jakoś cofnąć tą sprawę. Chciał nawet walczyć za mnie, ale Akira wyśmiał go i oznajmił, że to ja muszę stanąć do pojedynku. Pewnie liczył na łatwe zwycięstwo. Zatem poszedłem na umówione miejsce. Żeby zniewag nie było dość, Akira spóźnił się.
- I …?
- Rozwaliłem mu łeb.
- Mieczem?
- Nie, kijem ćwiczebnym. Nie posiadałem wówczas jeszcze własnej broni.
- Zabiłeś tego Akirę mając jedynie kawałek drewna, podczas gdy on był pewnie znacznie bardziej doświadczony i uzbrojony w prawdziwą broń? Niebywałe osiągnięcie, ale wciąż nie rozumiem co to ma do rzeczy.
- Właśnie miałem to wyjaśnić. Otóż, całe zajście widział pewien mistrz z Tora Dojo, które jak wszyscy wiemy jest jednym z najbardziej szanowanych dojo w Nipponie. Tam też pobierałem nauki. Można więc powiedzieć, że poszczęściło mi się.
- W przeciwieństwie do biednego Akiry.
- Był gnuśny, pozbawiony honoru i w dodatku był tak kiepskim szermierzem, że dał się podejść chłopcu. - Wypili jeszcze po jednej czarce. Saito chrząknął lekko, i zwrócił się do siedzącej nieco dalej córki:
- Aoyagi, moja droga, czy mogłabyś być tak miła i zagrać nam na biwie? Z listu, który otrzymałem od pani Suzume wynika, że posługujesz się tym instrumentem nad wyraz dobrze. Jednak ani ja, ani zapewne żaden z tu obecnych nie miał jeszcze okazji, by posłuchać twojej muzyki. - Dziewczyna uśmiechnęła się i odpowiedziała:
- Uczynię to z przyjemnością, pozwól jednak, że oddalę się na chwilę, aby przynieść instrument. W międzyczasie pomyślcie natomiast jaki utwór chcielibyście usłyszeć. - Powiedziawszy to wstała, i wyszła z pomieszczenia, szeleszcząc swym haftowanym w żurawie kimonem z Cathayskiego jedwabiu. Jeżeli Cathay produkował coś lepszego niż Nippon, były to sztuczne ognie i jedwab. Tkanina ta była po prawdzie tak dobra, że kupowali ją nawet wybredni Asurowie z Ulthuanu, by przeznaczyć ją na własny użytek, lub (o czym w tej części świata nie wiedziano) sprzedać jako produkt elfich rzemieślników. Tymczasem, Hideo wystąpił z propozycją:
- Czy Aoyagi mogłaby zagrać nam „Opowieść o bitwie pod Gaharaseki”? Walczyliśmy w niej, pamiętasz?
- Jak mógłbym zapomnieć. Gdyby tajfun nie posłał na dno ogromnej części floty tych brudnych Hungów pewnie nie siedzielibyśmy tu teraz. I tak, to co z nich zostało i wylądowało na naszych wyspach stanowiło poważne zagrożenie.
- Dobrze prawisz, Saito... Jeszcze przez długi czas musieliśmy tropić i ścigać uwięzione na naszym lądzie bandy maruderów. - W tym momencie do pokoju wróciła Aoyagi niosąc biwę i piórko. Zebrani zamilkli, by posłuchać muzyki. Dziewczyna sprawdziła jeszcze strojenie instrumentu i uderzyła w struny. Muzyka była rzeczywiście wspaniała. Zmusiła instrument najpierw by brzmiał jak szum morza i plusk wioseł, potem dźwięk przywodził na myśl łoskot butów maszerujących pod trzepocącymi na wietrze chorągwiami armii. Chwilę później Saito widział oczyma wyobraźni hordę uderzającą w zdyscyplinowane szeregi obrońców, nad którymi wznosiły się sztandary szoguna i poszczególnych daimyo. Melodia nabrała tempa, struny biwy jęczały i brzęczały, jak ranni wojownicy, których broń i umiejętności zawiodły tamtego dnia. Zgiełk bitwy przybierał na sile: szum strzał, gromkie okrzyki dowódców i bitewne przysięgi mieszały się z dzikim ujadaniem Hungów oraz szczękiem oręża. Muzyka znów zmieniła się: Kaneda ujrzał sam siebie, jak stał na niewielkim moście, pośród ciał wrogów i towarzyszy z oddziału, z którego pozostał tylko on sam. Jego zbroja cała spływała krwią, która spływała do rzeki barwiąc wodę na karmazynowo. Samuraj spojrzał na drugi brzeg, gdzie w porannej mgle zamajaczyły sylwetki najeźdźców. Poprawił chwyt na rękojeści z rekiniej skóry i stanął w pozycji obronnej. Zaszlachtował już tylu nieprzyjaciół, że doskonale poznał ich (niezbyt wyrafinowany) sposób walki, aby móc przewidzieć zachowanie każdego z nich. Na most wbiegł pierwszy z Hungów, wrzeszcząc dziko uniósł zakrzywiony kindżał. Saito wykonał tylko jeden krok po skosie i tnąc nisko uniknął ciosu, jednocześnie gładko odcinając obie nogi barbarzyńcy, który z rozpędu upadł na stertę ciał, krzycząc już nie dla dodania sobie animuszu, lecz z bólu i zgrozy. Trwało to jeszcze chwilę, gdy rozległy się dwa chlupnięcia – okaleczony Hung zsunął się do wody, akurat w momencie gdy obcięta głowa w futrzanej czapce spadła do rzeki. Choć zmęczenie dawało mu się we znaki, to rozkaz Hideo Ogawy brzmiał wyraźnie: utrzymać tę pozycję. Wpojona Saito dyscyplina pozwoliła mu pokonać ogarniające wyczerpanie i wznieść Zabójcę Oni ponownie. Stal Hattori Hanzo kreśliła szkarłatne smugi, lśniąc w promieniach wschodzącego słońca. Samuraj dalej z determinacją odcinał kończyny i przecinał ubrane w futra i skóry torsy kolejnych napastników. W jego zadaniu pomagało mu wiszące nisko słońce – jeden z symboli Nipponu, oślepiające nadchodzących z zachodu wrogów. Saito właśnie wykonał pchnięcie w tył, przebijając na wylot następnego Hunga, gdy poczuł dziwne pociągnięcie za bok, a później ciepłą wilgoć. Kaneda wyrwał broń z charczącego przeciwnika i wirując wokół własnej osi wyprowadził szerokie, poziome cięcie. Krew trysnęła kaskadą z rozpłatanej na całej szerokości klatki piersiowej barbarzyńcy, który wciąż stał tam, zdziwiony, że udało mu się dosięgnąć samuraja, który przed chwilą, w pojedynkę zabił na jego oczach ponad czterdziestu ludzi. Jednak raniony Nippończyk szybko przerwał tę kontemplację kopniakiem wrzucając najeźdźcę do rzeki, podobnie jak uczynił to pewien starożytny król, który również przypadkiem bronił ważnego strategicznie miejsca przed przeważającymi siłami wroga. Zasadnicza różnica polegała jednak na tym, że Saito się udało.
Muzyka trwała jeszcze jakiś czas. Gdy Aoyagi skończyła grać, Kaneda otrząsnął się z zamyślenia, i podrapał się po starannie wygolonej łysinie. Jako pierwszy odezwał się Hideo.
Muszę przyznać, Aoyagi, że wdałaś się w ojca. Jako niewiasta co prawda nie ruszysz z kataną czy yari, mam tu bardziej na myśli, że posługujesz się biwą równie dobrze, co Saito swoim ostrzem. Gdy grałaś fragment poświęcony obronie mostu, powtórzyłaś wręcz ten wyczyn na polu muzycznym.
- Jestem zaszczycona, panie Hideo. Nigdy nie spodziewałam się takiego porównania... - Choć nauczona obycia przez szanowaną trenerkę gejsz imieniem Suzume, Aoyagi zabrakło słów. Nie były one jednak konieczne, gdyż Ogawa kontynouwał.
- Samą obroną mostu Saito zasłużył sobie na nadanie ziemskie. Gdy go znaleźliśmy, myśleliśmy, że poległ, był tak zmęczony i zakrwawiony, a mimo to utrzymał pozycję w obliczu niemożliwych przeciwności. Gdyby nie on, wróg przedarłby się na naszą flankę, tworząc olbrzymie zagrożenie. Czyn ten... - Kaneda wzniósł lekko dłoń.
- Wybacz, że przerwę Hideo, ale utrzymałem się wtedy również dzięki poświęceniu tych, którzy polegli walcząc u mego boku. Oni również byli bohaterami, kto wie czy nie większymi ode mnie. Zapłacili najwyższą cenę, by powstrzymać pierwszy szturm Hungów, podczas gdy ja zostałem jedynie ranny.
- Skoro tak uważasz... - Ogawa uśmiechnął się pod nosem. - Po prawdzie nie było mnie tam, zaś twoja skromność jest godna naśladowania przez każdego samuraja. Nie umniejsza to jednak chwały, którą się okryłeś. Ale... Nie zebraliśmy się tu po to, żeby roztrząsać teraz stare dzieje. - Tu znów zwrócił się do Aoyagi:
- Wspaniale będzie mieć taką synową jak ty. Jak zapewne wiesz, umówiliśmy się z twoim ojcem, że ożeni się z tobą jeden z moich synów, obecny tu Keisuke – w tym momencie młody Ogawa skłonił się nieco. - Jak mniemam, nie masz nic przeciwko?
- Nie, panie Hideo. - Chciała jeszcze przez grzeczność dodać coś o honorze, jaki ją spotkał, ale nie zdążyła gdyż samuraj kontynuował:
- Wobec tego, proponuję, abyście porozmawiali na osobności, żeby się lepiej poznać...
- To świetny pomysł! - Szybko wtrącił Saito. - Ale najpierw Keisuke musi zmierzyć się ze mną w pojedynku. Taki panuje tu zwyczaj, że mój przyszły zięć musi walczyć ze mną... Na kije – tu skrzywił się wrednie, na chwilę tak krótką, że nie dostrzegł tego nikt poza Keisuke, który nieco zbladł, prawdopodobnie na myśl o własnej głowie rozmazanej wzdłuż ściany. - Oczywiście bez ofiar, tym razem. - Dodał szybko. Tymczasem spojrzenie Hideo wyrażało:
- „teraz wymyśliłeś tą zasadę prawda?” - na co wzrok Kanedy odparł:
- „zgadza się”
- „nie mam córek, ale pojmuję o co chodzi”
- „tak, właśnie o to”
- „tak działa świat”
- „owszem”
- „cóż, twój dom, twoje zasady”
Ta bezgłośna wymiana zdań trwała mniej niż sekundę tak, że nikt nie zwrócił uwagi na niezręczną ciszę. Z resztą, byłoby to i tak niemożliwe, gdyż w tym momencie z przedpokoju doszedł głośny rumor. Saito wstał i poszedł sprawdzić co się stało, a wraz z nim poszło jeszcze kilka osób. Ich oczom ukazał się widok jakiegoś człowieka leżącego bez ruchu w otwartych drzwiach. Z jego pleców wystawał czarny bełt, wokół którego zdążyła już zrobić się czerwona plama. Jeden ze sług doskoczył do leżącego, pochylił się i pokręcił głową. Kaneda wybiegł przed dom i spojrzał na miasteczko w dolinie. Mroki nocy rozświetlały wybuchające pożary, w których migały biegające bezładnie małe postacie. Samuraj przesunął wzrok nieco dalej, na morze: na czarnej, nocnej wodzie kołysał się okręt. Ciemny, smukły kadłub o ostrych kształtach zdradzał, że jest to konstrukcja Druchii. Saito jak błyskawica wpadł do domu wołając:
- Szybko! Moja zbroja!
- Ja i moi towarzysze pomożemy wam. - Powiedział Hideo, co jego syn i samuraje potwierdzili jednogłośnie.
W kilka chwil Kaneda miał na sobie pancerz – wprawne ręce służących zapięły klamry i zawiązały troki, zakładając jednocześnie lamelkę tak, że leżała idealnie. Rozległ się syk wyciąganych broni – miecz raz dobyty musi zostać umoczony we krwi. Samuraje gnali ile sił w dół zbocza, prosto przez rosnące tam kępy bambusa, w razie potrzeby cięciami torując sobie drogę. Kilka minut później wbiegli na uliczki Kisogo, gdzie mroczne elfy chwytały wieśniaków i toczyły zacięte walki z ochroniarzami. Każdy kto usiłował uciec poza zabudowania kończył z bełtem w plecach, posłanym przez elfiego korsarza. Jakiś wynajęty ronin cofał się przed atakującymi z zajadłą nienawiścią dwoma łupieżcami, zdołał zabić jednego kontrą, chwilę później sam jednak padł, przeszyty zagiętym mieczem. Saito kątem oka dostrzegł w odległości kilku metrów jakiegoś długoucha. Rozległ się szczęk i świst, gdy bełt przeleciał koło twarzy samuraja; ten zaś bez wahania skoczył ku nieprzyjacielowi. Widział jak celuje i już wiedział, gdzie strzeli. Pozwoliło mu to zbić bełt i uchylić się przed następnym. Kolejny strzał nie nadszedł, bo kusza upadła na ziemię wraz z ręką wciąż trzymającą spust. Sekundę później dołączył do niej właściciel z rozciętą twarzą. Saito nie zatrzymywał się, tylko wycinał sobie drogę, bezlitośnie zabijając każdego z elfów. Nie mogło być mowy o litości. Choć samuraj oceniał, że jest ich około pięćdziesięciu, to przewaga była po stronie elfów. Nie byli to jacyś barbarzyńcy z pustkowi – Druchii byli długowieczni i cały czas wprawiali się w walce. Do uszu Kanedy dobiegł rozpaczliwy wrzask z pobliskiego domostwa, ruszył więc na ratunek. Na papierowej ścianie, oświetlonej pomarańczową poświatą pożaru poruszały się dwa cienie: jeden wysoki, w szpiczastym hełmie i kolczastej zbroi, trzymał za głowę powaloną na podłogę kobietę. Rozległ się świst miecza, trzask drewna i mlaśnięcie metalu wbijającego się w ciało, gdy Saito przeciął jednym sprawnym ruchem elfa wraz ze ścianą, po czym znów wybiegł na zewnątrz. Tam Keisuke wraz z Hideo eksterminowali kolejnych długouchów. „Hmm... młody nie jest znowu taki zły...” - pomyślał. Kilka uderzeń później na uliczce nie było ani jednego żywego elfa. Hideo spojrzał z uznaniem na syna, który opuścił miecz. Wtem na twarzy starego Ogawy pojawiło się przerażenie – krzyczał coś, lecz gdy Keisuke zrozumiał o co chodzi i odwrócił się w kierunku nowego zagrożenia, mroczny jeździec, który wyjechał niespodziewanie zza budynku ściął mu głowę. Hideo ze wściekłym okrzykiem bojowym skoczył naprzeciw jeźdźca przecinając go wraz z koniem. Mimo, że ogarnięty furią samuraj siekł bezlitośnie każdego Druchii, to elfy zdążyły zebrać się i skierowały wszystkie siły przeciwko odsieczy i Saito musiał zarządzić odwrót, by przenieść obronę w dogodniejsze miejsce, jakim był jego dom na wzgórzu. Gdy elfy skończyły łapać mieszkańców Kisogo do niewoli, ruszyły pod górę. Pozostała przy życiu garstka ochroniarzy i służących potrafiących posługiwać się łukiem ostrzeliwała nacierających wrogów. Druchii z pewnością chcieli dostać się do bogactw, które ich zdaniem były w budynku oraz przede wszystkim, widząc sprawność bojową samurajów, pochwycić ich, by następnie zmusić do walk gladiatorskich w Har Ganeth. Choć ostrzał przetrzebił Druchii, tak, że zostało ich tylko kilkunastu, budynek został otoczony. Doszło do impasu, gdyż żadna ze stron nie mogła przełamać oblężenia ze względu na niedostatek siły bojowej.
Na horyzoncie pojawiła się różowo-złota poświata wschodzącego słońca, gdy Saito poczuł, że coś się pali. Elfy podłożyły ogień aby wykurzyć obrońców, i zaczęły okrutnie drwić z ich niedoli. Tymczasem pożar ogarnął łatwopalny budynek z drewna i papieru, rozprzestrzeniając się w zawrotnym tempie. Wtem fragment dachu przy ścianie od strony ogrodu zawalił się, tworząc przejście. Saito, jako że stał najbliżej poszedł pierwszy, by w razie czego osłaniać ucieczkę pozostałych. Ledwie wyszedł na zewnątrz, konstrukcja zawaliła się wzbijając chmurę iskier i przygniatając pozostałych. Chwilę jeszcze rozbrzmiewały przejmujące wrzaski jego palonych żywcem przyjaciół. Ogarnięty słusznym gniewem Kaneda wybiegł przed dom i rozpoczął błyskawiczną rzeź. Przerażone elfy uległy zajadłym ciosom samuraja, który ścigał i bez cienia litości zarzynał każdego z nich. Tylko jeden z Druchii, sądząc po bardziej ozdobnym rynsztunku, dowódca, usiłował zaprowadzić porządek wśród spanikowanych kamratów. Gdy to się nie udało, dobył swoich dwóch mieczy i z okrutnym uśmieszkiem stanął naprzeciw szarżującego Saito. Pierwszy cios Zabójcy Oni został zbity, przed drugim, skośnym cięciem elf uchylił się wyprowadzając kontrę z obu mieczy. Saito instynktownie przewidział to i zawinął się przez prawe ramię zakładając zastawę przez plecy, którą płynnie przekształcił w krok po skosie w przód i zadał uderzenie na kolano adwersarza. Jednak elf zmienił nogi wykonując pchnięcie lewym ostrzem wznosząc jednocześnie drugie, do ciosu na głowę. Człowiek poczuł znajome pieczenie i wilgoć w ramieniu, zdołał jednak uchylić się i poczuł tylko jak czarna stal ześlizguje mu się po hełmie. Korzystając z okazji przydepnął stopę korsarza i walnął go lewą ręką w twarz, strącając stożkowaty hełm, szybko poprawił łokciem zamieniając prosty nos w krwawy kartofel. Krew spłynęła na wyszczerzone w nienawistnym grymasie zęby nadając łupieżcy wygląd krwiożerczego zwierza, którym był w istocie. Elf cofnął się, wywijając obronny młynek, zgodnie z oczekiwaniami Saito, który zyskując chwilę wzniósł miecz wysoko nad głowę szykując się do mocarnego cięcia, które mogłoby rozpołowić wroga na dwoje, cios jednak nie nadszedł. Przynajmniej nie z góry. Elf wzniósł miecze do parady, lecz samuraj odwrócił chwyt na rękojeści i przesuwając się krok w przód przeciągając miecz jeszcze dalej za plecy i, gdy przeciwnik zorientował się co się dzieje było już za późno na reakcję - Saito minął go prując zbroję na brzuchu, czemu towarzyszył przeraźliwy zgrzyt dartego metalu. Z szerokiego, poziomego rozcięcia popłynęła kaskada krwi, a dowódca korszarzy zachwiał się. W międzyczasie człowiek obrócił się do wroga i ponownie wzniósł Zabójcę Oni nad głowę do, jak zdawać by się mogło, coup de grace, który jak się okazało ciosem łaski bynajmniej nie był. Obie ręce zostały odrąbane dwoma sprawnymi trafieniami powyżej łokci, a skonfundowany elf próbował bezradnie kręcić się w kółko machając krwawiącymi kikutami i drąc się w niebogłosy. Saito splunął tylko i obciął elfowi obie nogi, a następnie zawlókł go za włosy tuż pod płonący dom. Druchii coś mu jeszcze próbował ubliżać, więc Saito zrobił mu dziurę poniżej krtani, przez co krzyki przerodziły się w bulgot i syk, aż w końcu elf szczezł.
Do południa Saito Kaneda wałęsał się pomiędzy ruinami, tocząc naokoło błędnym wzrokiem. Cały jeden rękaw miał zakrwawiony, oprócz tego dostał kilka pomniejszych draśnięć, które wcześniej tłumiła adrenalina, a które teraz dawały o sobie znać szczypiąc irytująco. W jednej chwili stracił lojalnych przyjaciół, rodzinę i pana wraz z prawie całym majątkiem, co więcej oprawcy odpłynęli równie niespodziewanie co się zjawili, odbierając mu szansę na zemstę. W końcu, zdruzgotany dotarł na przystań, by pomedytować, to jednak okazało się bardzo trudne, nawet mimo jego całego zdyscyplinowania. Wtedy dostrzegł na horyzoncie jakiś kształt.
- Być może Druchii wracają. Los byłby łaskawy, pozwalając mi dokonać zemsty. - Powiedzial do siebie. Jednak po dokładniejszym przyjrzeniu, okazało się, że jest to nippońska dżonka. Statek płynął do brzegu i wkrótce dobił do przystani. Napis na burcie głosił: „Płacz Himiko”. Z pokładu rozległ się głos:
- Kapitanie, ktoś tu jest! Żyje chyba! - Po dłuższej chwili ze statku wysiadło kilku ludzi. Jeden z nich podszedł do siedzącego Saito i odezwał się:
- Nazywam się Asugawa, wielmożny panie i jestem kapitanem „Płaczu Himiko” - tu machnął nieznacznie w stronę dżonki. Pozwól, że pomożemy tobie, jesteś ranny. - Kiwnął na marynarza, by ten podszedł. - Zobaczyliśmy dym i postanowiłem zbadać sprawę, zwłaszcza, że i tak mieliśmy zawinąć do Kisogo, wracamy z bardzo długiego rejsu. - Z początku samuraj chciał odrzucić pomoc, ale stwierdził, że mu teraz wszystko jedno, tak więc pozwolił zaprowadzić się na pokład. - Moi ludzie wiedzą co robić. - kontynuował kapitan, zaś Saito milczał.
Łyżka zanurzyła się w glinianej misce z zalanym wrzątkiem makaronem ramen. Saito jadł podaną mu przez marynarzy zupę, która poza tym, że była przyprawiona curry i smalcem nie prezentowała sobą absolutnie nic. Ostatnio jadł coś takiego, zanim się ożenił – tego typu żarcie można było kupić na straganach gotowe do zjedzenia, wystarczyło tylko dodać gorącej wody. Kiedyś, gdy dorzucił jakiś kawałek mięsa poczuł się jak mistrz kuchni. Gdy Kaneda przełknął, siedziący po drugiej stronie stołu Asugawa powiedział:
- Niezłe, prawda? Nazwałem tę zupę „złoty kurczak”... Ale mniejsza o to. Co tu się stało?
- Był najazd mrocznych elfów. Zniknęły równie szybko, jak się pojawiły.
- Czy ktoś jeszcze przeżył? - Asugawa prędko pożałował tych słów, gdy samuraj posłał mu takie spojrzenie, które przyprawiło nawet takiego wilka morskiego o lekki skurcz w żołądku.
- Nie... Nie sądzę... Kiedyś, jeszcze do wczoraj byłem panem tego miejsca. W najeździe straciłem wszystko: dom, rodzinę, poddanych, moich ludzi. Jeżeli ktoś przetrwał, został porwany przez Druchii i szykuje im się nie wiadomo jaki los, ale jeśli wierzyć opowieściom, to będzie coś okropnego. Tymczasem, powiedz mi, kapitanie Asugawa, skąd przybywacie? Zapewne z Cathayu, jak mniemam?
- Nie, byliśmy jeszcze dalej. Daleko na zachodzie, za oceanem. Zostaliśmy wynajęci przez jakiegoś księcia ludzi zachodu. Był to szlachcic z państwa zwanego po prostu Imperium.
- Cóż więc robiliście tak daleko, jeśli mogę spytać?
- Otóż, ten człowiek, zwany Adelhar van der Maaren, organizował na morzu wydarzenie zwane Areną Śmierci. Wynajął mnie i mój statek, abyśmy pomogli w tym przedsięwzięciu. Ale koniec końców nas wydymał i nie zapłacił. Musiałem postarać się o swoje wynagrodzenie sam.
- Arena? Co to takiego?
- Pokrótce: różni bohaterowie stają do turnieju i zabijają się w nim ku uciesze gawiedzi entuzjastycznie pochrupującej orzeszki. Zwycięzca może być naturalnie tylko jeden, i otrzymuje on w nagrodę cokolwiek zechce.
- I co było do wygrania?
- Standardowo, góra złota i ponoć nieśmiertelność. O ile w nagrodę pieniężną jestem w stanie uwierzyć, to co do drugiej części uważam, że to jakaś bujda... I tak zresztą nie widziałem co się stało ze zwycięskim wojownikiem, bo zrobiło się bardzo, ale to bardzo nieciekawie i trzeba było się ulotnić... jakieś potwory, gotujące się morze, za dużo tego dla prostego marynarza jak ja...
- Zaczekaj... - Przerwał mu Saito odsuwając prawie pustą miskę na bok. - Mówisz, że w nagrodę można otrzymać cokolwiek się zechce? Nawet nieśmiertelność?
- No niby tak, ale kto by w to wierzył...
- Czy możesz zabrać mnie do tamtego kraju? Być może będą tam organizować następną Arenę. Jeśli faktycznie nagrodą jest cokolwiek, czego zapragnie zwycięzca, muszę wziąć w niej udział!
- Nie ma takiej możliwości. To bardzo długi rejs, i niebezpieczny. Poza tym musiałbyś zapłacić z góry, przynajmniej zaliczkę.
- Kapitanie, możesz wziąć wszystko, co zostało w Kisogo. Może również jakieś kosztowności przetrwały pożar mojego domu.
- Dobrze, wyślę moich ludzi, żeby zobaczyli, czy w ruinach zostało coś wartościowego.
- Doskonale. Czy twój statek byłby gotowy do drogi jeszcze dzisiaj?
- Wolałbym odpocząć i obrócić parę dziewek w porcie, moja załoga pewnie zresztą też, ale jeśli nalegasz...
- W takim razie możemy wypłynąć jutro z rana. Po drodze zawiniemy do jakiegoś portu, rozumiem to, że po kilku miesiącach na morzu musisz pochędożyć. Tymczasem ja muszę jeszcze zrobić kilka koniecznych rzeczy tu, w Kisogo. - To mówiąc poszedł na zewnątrz i udał się do pogorzeliska, które niegdyś było jego domem.
Nazajutrz załoga „Płaczu Himiko” z, bądź co bądź, ociąganiem na wieść o konieczności odbycia kolejnego długiego rejsu przygotowała okręt do drogi. Szczęśliwie się złożyło, że w ruinach miasteczka zachowało się wystarczająco dużo wartościowych przedmiotów, by opłacić Asugawę, zaś w piwnicy domu Kanedy uratowało się kilka skrzyń z ubraniami i zapasami które, choć przesiąkły zapachem spalenizny pozostały nienaruszone. Gdy wszystko był gotowe, podniesiono żagle i Saito Kaneda wyruszył w najdalszą podróż swojego życia.
Ostatnio zmieniony 31 gru 2013, o 00:01 przez Klafuti, łącznie zmieniany 8 razy.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
[klafuti zawsze może być to hero z niponu ]
[tak, ale nie wiem czy bohaterowie z nieoficjalnych AB są dopuszczeni - chociaż mogli by być, bo robimy to w końcu dla klimatu. jak tak, to dałbym jakiegoś bohatera z AB Nipponu, jest tam bodajże daimyo, ale to chyba lord. wiem też, że któryś z forumowiczów był napalony na te fanowskie armie (chyba byłeś to z resztą TY) tak że w razie czego mógłbym zedytować.]kubencjusz pisze:[klafuti zawsze może być to hero z niponu ]