ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
Re: ARENA ŚMIERCI NR 36 - Mousillon 2
[Poszedł edit historii postaci, nieco dodałem, nieco zabrałem. Enjoy ]
- Nie będę brał udziału w losowych aktach przemocy- odparł elf- Lecz nie krępujcie się, jeśli chcecie dołączyć. Nie będę was zatrzymywał.
Nim Eliot zdołał odpowiedzieć cokolwiek, Azrael wstał i odszedł w mrok nocy, nie wiadomo po co.
- Cholera, czy tylko mnie wydawał się szurnięty?- spytał swej kompanii łowca. Wszyscy jak jeden mąż pokręcili głową.
***
Rozpętało się piekło. Nie, żeby nie można było przewidzieć tego. Dzwoneczek aż klasnął w dłonie, gdy usłyszał ostrą wymianę zdań pomiędzy rycerzem, a krasnoludem. Ledwie kilka chwil później ze słów przeszli do czynów. Eskalacja była nie do uniknięcia.
Arlekin porwał ze stołu śledzia solonego i zakręcił nim nad głową. Wywijając nim niczym maczugą, okładał na lewo i prawo, siejąc śmiech i zniszczenia. Niestety, łeb ryby odpadł po kilku razach, więc elf cisnął rybą prosto w Duszołapa i jął rozglądać się na innym orężem.
- Nie będę brał udziału w losowych aktach przemocy- odparł elf- Lecz nie krępujcie się, jeśli chcecie dołączyć. Nie będę was zatrzymywał.
Nim Eliot zdołał odpowiedzieć cokolwiek, Azrael wstał i odszedł w mrok nocy, nie wiadomo po co.
- Cholera, czy tylko mnie wydawał się szurnięty?- spytał swej kompanii łowca. Wszyscy jak jeden mąż pokręcili głową.
***
Rozpętało się piekło. Nie, żeby nie można było przewidzieć tego. Dzwoneczek aż klasnął w dłonie, gdy usłyszał ostrą wymianę zdań pomiędzy rycerzem, a krasnoludem. Ledwie kilka chwil później ze słów przeszli do czynów. Eskalacja była nie do uniknięcia.
Arlekin porwał ze stołu śledzia solonego i zakręcił nim nad głową. Wywijając nim niczym maczugą, okładał na lewo i prawo, siejąc śmiech i zniszczenia. Niestety, łeb ryby odpadł po kilku razach, więc elf cisnął rybą prosto w Duszołapa i jął rozglądać się na innym orężem.
WELCOME TO ESTALIA GENTLEMEN
-No kurwa.- Gloin odstawiał ostrożnie kufel na stół. Robił to z taką precyzją, że nic nie mogło zmącić jego koncentracji. Nic prócz latającego człeka, który swoją głową wytrącił z dłoni mojego przyjaciela cenny trunek.- Bijcie się, pierzcie się po mordach, wybijcie do cholery...- szeptał pod nosem. Rzucił odłamane ucho od kufla na podłogę, a w swoje wielkie łabska chwycił stół. Potężny, dębowy stół...- Wylanie jedynego dobrego browara w ten kurewskiej krainie wymaga przelania krwi!- wrzasnął.- Tenk!- zwrócił się do herbatopijcy, który właśnie mocował się z jedynym z rycerzy. Stół wisiał w powietrzu, a Gloin wytężał wszystkie swoje muskuły.- Daj tu tego psiego syna!
Jego krewniak jak na rozkaz pchnął go w stronę brodacza, a gdy człowiek tylko znalazł się w jego zasięgu momentalnie został zdzielony po głowie mosiężnym meblem. Padł jak kłoda na ziemię, nie zmarł. Jego dusza wciąż trzymała się ciała. Jednakże wystarczyło tylko delikatne pchnięcie, a w tym zgiełku nikt by tego nie zauważył. Tak, głód czasem bardzo doskwiera. Panowałem nad tym, jednak wolałem nie przebywać w miejscu kolejnego, bezsensownego mordobicia.
-Idziesz?- przystanąłem przy Gloinie, który trzymał jakiegoś młodego giermka. Tenk tłukł go pięściami tak mocno, że prawdopodobnie młodzian tego nie przeżyje.
-Teraz?!- wykrzyczał przez odgłosy bitki.- Posrało Cię?!
-Jak chcesz.- wzruszyłem ramionami, po czym w mój tors uderzyła głowa karpia.- Parę wieków temu, jeszcze bym się zemścił.- westchnąłem, przypominając sobie stare "dobre" czasy.
-Który w niego rzucił?!-Gloin rozejrzał się po sali.- Dorwę Ci sukinsynu!
Gdy opuściłem tawernę moim oczom rzucił się Azreal rozmawiający z mężczyzną, obdarzonym demoniczną ręką. Ciekawa broń o szerokich możliwościach zastosowania, kiedyś miałem z czymś podobnym do czynienia. Wtedy jednak jej posiadacz nie miał ani doświadczenia, ani opanowania.
Anioł Śmierci pozdrowił mnie lekko unosząc dłoń, odpowiedziałem tym samym. Nie miałem ochoty na kolejną rozmowę. Elfka trafnie oceniła moją magię. Ja jednak tego co robię nigdy nie nazywałem czarami. Są zbyt... potworne. Czułem na sobie spojrzenie "sędzi" i jego wpół demonicznego kompana. Czyżby się znali? - zapytałem sam siebie.-Wątpię, zbyt wielka różnica w aurze ich dusz. Starałem się nie rzucać nikomu w oczy, choć było to trudne. Tym bardziej, że grupki wieśniaków zebrały się w okolicznych lasach by obejrzeć sobie "dziwactwa", które przybyły na arenę. Kiedyś bawiłem się magią iluzji, to jedynie hobby, ale skoro chcą przedstawienia. Wymamrotałem po cichu kilka słów w starożytnym, zapomnianym przez ludzkość dialekcie. Czułem mrowienie magii. Zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem me ciało przybrało odrażającą postać.
Dwunastu młodych, około trzynastoletnich chłopców wyglądało za gęstych krzaków i z uwaga mi się przypatrywało. Początkowo nie zwracałem na nich uwagi, skrywając swe oblicze pod kapturem zbliżałem się w ich stronę. Wbijałem wzrok w księżyc. Byli pewni, że ich nei widzę. W końcu gwałtownie odwróciłem głowę. Moje spojrzenie, spotkało się z pewnym rudzielcem. Ten krzyknął i schował się głębiej w gąszcz dając do zrozumienia reszcie by uczynili to samo.
Odczekałem chwile stojąc w miejscu bez ruchu, wciąż patrząc na krzak pełen młodych dusz. Gdy wychylili z niego ponownie łby mnie już nie tam nie było. Stałem za nimi.
-Polazł sobie?- wyszeptał rudy, cały się trząsł.- Myślicie, że nas zauważył.
-Zbyt bardzo hałasujecie.- powiedziałem na tyle głośno by mnie usłyszeli i zdjąłem kaptur. Uderzyła we mnie fala pisków, cała dwunastka natychmiast zerwała się do biegu i zniknęła z linii horyzontu.
-Macie szczęście, że ja was znalazłem.- rzekłem sam do siebie,- reszta mogłaby zrobić wam coś gorszego. -Na myśl przyszedł mi ork, tego typu bestie są zmorą tego świata. Do tego są niesmaczni.
Jego krewniak jak na rozkaz pchnął go w stronę brodacza, a gdy człowiek tylko znalazł się w jego zasięgu momentalnie został zdzielony po głowie mosiężnym meblem. Padł jak kłoda na ziemię, nie zmarł. Jego dusza wciąż trzymała się ciała. Jednakże wystarczyło tylko delikatne pchnięcie, a w tym zgiełku nikt by tego nie zauważył. Tak, głód czasem bardzo doskwiera. Panowałem nad tym, jednak wolałem nie przebywać w miejscu kolejnego, bezsensownego mordobicia.
-Idziesz?- przystanąłem przy Gloinie, który trzymał jakiegoś młodego giermka. Tenk tłukł go pięściami tak mocno, że prawdopodobnie młodzian tego nie przeżyje.
-Teraz?!- wykrzyczał przez odgłosy bitki.- Posrało Cię?!
-Jak chcesz.- wzruszyłem ramionami, po czym w mój tors uderzyła głowa karpia.- Parę wieków temu, jeszcze bym się zemścił.- westchnąłem, przypominając sobie stare "dobre" czasy.
-Który w niego rzucił?!-Gloin rozejrzał się po sali.- Dorwę Ci sukinsynu!
Gdy opuściłem tawernę moim oczom rzucił się Azreal rozmawiający z mężczyzną, obdarzonym demoniczną ręką. Ciekawa broń o szerokich możliwościach zastosowania, kiedyś miałem z czymś podobnym do czynienia. Wtedy jednak jej posiadacz nie miał ani doświadczenia, ani opanowania.
Anioł Śmierci pozdrowił mnie lekko unosząc dłoń, odpowiedziałem tym samym. Nie miałem ochoty na kolejną rozmowę. Elfka trafnie oceniła moją magię. Ja jednak tego co robię nigdy nie nazywałem czarami. Są zbyt... potworne. Czułem na sobie spojrzenie "sędzi" i jego wpół demonicznego kompana. Czyżby się znali? - zapytałem sam siebie.-Wątpię, zbyt wielka różnica w aurze ich dusz. Starałem się nie rzucać nikomu w oczy, choć było to trudne. Tym bardziej, że grupki wieśniaków zebrały się w okolicznych lasach by obejrzeć sobie "dziwactwa", które przybyły na arenę. Kiedyś bawiłem się magią iluzji, to jedynie hobby, ale skoro chcą przedstawienia. Wymamrotałem po cichu kilka słów w starożytnym, zapomnianym przez ludzkość dialekcie. Czułem mrowienie magii. Zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem me ciało przybrało odrażającą postać.
Dwunastu młodych, około trzynastoletnich chłopców wyglądało za gęstych krzaków i z uwaga mi się przypatrywało. Początkowo nie zwracałem na nich uwagi, skrywając swe oblicze pod kapturem zbliżałem się w ich stronę. Wbijałem wzrok w księżyc. Byli pewni, że ich nei widzę. W końcu gwałtownie odwróciłem głowę. Moje spojrzenie, spotkało się z pewnym rudzielcem. Ten krzyknął i schował się głębiej w gąszcz dając do zrozumienia reszcie by uczynili to samo.
Odczekałem chwile stojąc w miejscu bez ruchu, wciąż patrząc na krzak pełen młodych dusz. Gdy wychylili z niego ponownie łby mnie już nie tam nie było. Stałem za nimi.
-Polazł sobie?- wyszeptał rudy, cały się trząsł.- Myślicie, że nas zauważył.
-Zbyt bardzo hałasujecie.- powiedziałem na tyle głośno by mnie usłyszeli i zdjąłem kaptur. Uderzyła we mnie fala pisków, cała dwunastka natychmiast zerwała się do biegu i zniknęła z linii horyzontu.
-Macie szczęście, że ja was znalazłem.- rzekłem sam do siebie,- reszta mogłaby zrobić wam coś gorszego. -Na myśl przyszedł mi ork, tego typu bestie są zmorą tego świata. Do tego są niesmaczni.
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Miłą wymianę zdań między Faltharem a Bafurem przerwał jakiś pijany bretończyk który urządził sobie żarty z całej sytuacji, Falthar mógł znieść wiele, ale nie to jak ktoś nie szanował złota, a co dopiero krasnoludzkiej brody.
Falthar założył swoje gromrilowe rękawice i razem z Gromnim rzucili się w środek burdy. Każdy tłukł się z każdym - rycerze, najemnicy, krasnoludy, elfy kończąc na ograch.
Bafur i jego syn rzucili się na grupkę bretończyków, każdy z ciosów starego górnika odsyłał przeciwników spowrotem do stołu, lecz ci się nie poddawali i wracali za każdym razem.
Falthar wymierzał celne ciosy swymi ciężkimi rękawicami, zęby sypały się na lewo i prawo. Po chwili zrównał się ze sztygarem i jego synem, teraz razem dawali po mordzie bretońskim paniczykom.
- Twój wybór staruszku, ale nie myśl, że dam ci fory kiedy spotkamy się na arenie! Miałeś szansę się wycofać.
Po tym jak potężny cios ogra posłał jednego z rycerzy na stół przy którym siedzieli najemnicy, ci także włączyli się do bójki - z kastetami i drewnianymi pałkami - rzucili się na paru elfów i rycerzy uwcześnie stwierdzając, że po co ryzykować bójkę z ogrem.
- Hej gadzie syny! chodzcie tu - hyc - jeżeli jesteście takie mocne - hyc - wasza matka puszczała się z moją! - rzucił do grupy ogrów młody rycerzyk, widocznie nie do końca świadomy tego co mówi.
Gromni kątem oka zobaczył, jak jeden z ludożerców ruszył w stronę bretończyka - krasnolud bez chwili zastanowienia podniósł drewniany kufel ze stołu i cisnął nim w kierunku ogra - naczynie poleciało jak rakieta, trafiając olbrzyma prosto w łeb, ten zatrzymał się, złapał za głowę i oparł o ścianę. Gromni wrócił do wybijania zębów.
Tenk siedział spokojnie przy stole popalając fajkę i pilnując rzeczy młodego Tana, widział, że Falthar z Gromnim dobrze się bawią. Na stół przy którym siedział przyleciał jakiś żołnierz - przypadkowa ofiara całej rozróby - Tenk złapał go za kołnierz po czym spoliczkował parę razy i rzucił na ziemię.
- Chyba już jestem na to za stary - skomentował nalewając sobie herbatki.
Po chwili w Gloina wleciał kolejny jegomość, prosto w jego kufel piwa po którym zostało tylko drewniane uszko. Gloin w swoje wielkie łapska chwycił stół. Potężny, dębowy stół...
- Wylanie jedynego dobrego browara w tej kurewskiej krainie wymaga przelania krwi!- wrzasnął.- Tenk!- zwrócił się do herbatopijcy. Stół wisiał w powietrzu, a Gloin wytężał wszystkie swoje muskuły.- Daj tu tego psiego syna!
Tenk złapał jakiegoś rycerza i cisnął nim w kierunku Gloina.
- Widzę, że jednak nie da się tego uniknąć - szepnął pod nosem długobrody ochroniarz, po czym wstał zaciągając rękawy.
Falthar założył swoje gromrilowe rękawice i razem z Gromnim rzucili się w środek burdy. Każdy tłukł się z każdym - rycerze, najemnicy, krasnoludy, elfy kończąc na ograch.
Bafur i jego syn rzucili się na grupkę bretończyków, każdy z ciosów starego górnika odsyłał przeciwników spowrotem do stołu, lecz ci się nie poddawali i wracali za każdym razem.
Falthar wymierzał celne ciosy swymi ciężkimi rękawicami, zęby sypały się na lewo i prawo. Po chwili zrównał się ze sztygarem i jego synem, teraz razem dawali po mordzie bretońskim paniczykom.
- Twój wybór staruszku, ale nie myśl, że dam ci fory kiedy spotkamy się na arenie! Miałeś szansę się wycofać.
Po tym jak potężny cios ogra posłał jednego z rycerzy na stół przy którym siedzieli najemnicy, ci także włączyli się do bójki - z kastetami i drewnianymi pałkami - rzucili się na paru elfów i rycerzy uwcześnie stwierdzając, że po co ryzykować bójkę z ogrem.
- Hej gadzie syny! chodzcie tu - hyc - jeżeli jesteście takie mocne - hyc - wasza matka puszczała się z moją! - rzucił do grupy ogrów młody rycerzyk, widocznie nie do końca świadomy tego co mówi.
Gromni kątem oka zobaczył, jak jeden z ludożerców ruszył w stronę bretończyka - krasnolud bez chwili zastanowienia podniósł drewniany kufel ze stołu i cisnął nim w kierunku ogra - naczynie poleciało jak rakieta, trafiając olbrzyma prosto w łeb, ten zatrzymał się, złapał za głowę i oparł o ścianę. Gromni wrócił do wybijania zębów.
Tenk siedział spokojnie przy stole popalając fajkę i pilnując rzeczy młodego Tana, widział, że Falthar z Gromnim dobrze się bawią. Na stół przy którym siedział przyleciał jakiś żołnierz - przypadkowa ofiara całej rozróby - Tenk złapał go za kołnierz po czym spoliczkował parę razy i rzucił na ziemię.
- Chyba już jestem na to za stary - skomentował nalewając sobie herbatki.
Po chwili w Gloina wleciał kolejny jegomość, prosto w jego kufel piwa po którym zostało tylko drewniane uszko. Gloin w swoje wielkie łapska chwycił stół. Potężny, dębowy stół...
- Wylanie jedynego dobrego browara w tej kurewskiej krainie wymaga przelania krwi!- wrzasnął.- Tenk!- zwrócił się do herbatopijcy. Stół wisiał w powietrzu, a Gloin wytężał wszystkie swoje muskuły.- Daj tu tego psiego syna!
Tenk złapał jakiegoś rycerza i cisnął nim w kierunku Gloina.
- Widzę, że jednak nie da się tego uniknąć - szepnął pod nosem długobrody ochroniarz, po czym wstał zaciągając rękawy.
Rozpętała się bijatyka, mniej więcej pomiędzy krasnoludami, a miejscowymi, ale dokładnie ciężko było powiedzieć. Denethrill nie miała żadnego interesu w bójce, ani nie miała z kim przystawać, chociaż nie dało się określić dwóch konkretnych frakcji, w tej karczemnej bitwie. Ferragus szybko ruszył bronić honoru swojego kraju, więc głównie skupiał się na krasnoludach. Zarthyon został przy niej, ale pomimo porządnego szkolenia, nie miał większych szans z weteranami walki na pięści. Oczywiście mógłby wyciągnąć swój miecz, albo nawet oba, ale to by tylko przykuło do nich uwagę, na całą resztę Areny.
- Rozumiem, że wypisujemy się z tej zabawy? – Zapytał czarodziejkę.
- Jak najbardziej, ale to może nie być takie proste. – Znajdowali się bardzo daleko od wyjścia, a pomimo tego, że wielu walczących już poległo, nie było to dużym ułatwieniem.
Podłogę zaścielały ciała pokonanych w tym nawet jednego ogra, chociaż on sprawiał wrażenie jakby raczej miał trudności z powstaniem, niż w ogóle nie mógł tego dokonać. Obracał się na boki, jakby był żółwiem i po prawdzie powodował tym jeszcze większe zniszczenie niż jego kompani na nogach. Zanim para elfów zdążyła zdecydować jak chcą się stąd wydostać, paru ludzi wybrało sobie właśnie ich na cel. Ponieważ mieli przewagę drewnianych pałek, do gołych rąk Zarthyona, Denethrill postanowiła wykorzystać jedno z ulepszeń wprowadzonych do jej kostura. Z dolnej części mogła wysunąć krótkie ostrze, którego nie miała zamiaru teraz odkrywać, ani nikogo nim ranić, ale za to górna część skrywała w sobie mała wyrzutnię. Zakończenie kostura otworzyło się, a w nim ukryty był prosty mechanizm, podobny do używanego w samopowtarzalnych kuszach. Uczeń Hoteka, który jej to zrobił, bardziej zajął się samym wypełnieniem i otwieraniem kostura, resztę wziął prawie gotową, bez wielkich modyfikacji, z śmiercionośnej broni typowej dla Druchii. Za to za amunicję odpowiadała już sama czarodziejka. Z małej odległości nie mogło być mowy o spudłowaniu, chociaż tak naprawdę, broń nie miała dużo większego zasięgu. Z dwoma cichymi szczęknięciami, na dwójkę atakujących poleciały dwie kule fioletowej masy, które przy zderzeniu, oblepiły ich twarze. Substancja była w stu procentach magiczna i całkowicie oślepiała napastników, nie dając się odczepić inaczej niż za pomocą magii, lub po określonym czasie, kiedy zaklęcie w niej zawarte, wyczerpywało się. Dokładnie tak się stało w tym przypadku, gdzie dwójka wywinęła kozła, jeden po drugim i padli na plecy siłując się ciałem obcym pokrywającym ich głowy. Zarthyon dał wyraz swojemu zaskoczeniu, poprzez zdziwione spojrzenie, ale szybko skorzystał z okazji i ruszył przed siebie. Czasami blokował jakiś cios przedramieniem, ale przeważnie wykorzystywał zabójczą dla atakujących technikę: unik. Po ilości wypitego alkoholu, każdy próbował na raz powalić swojego przeciwnika, a trafiając w próżnię, padali jak dłudzy na ziemię. Denethrill zdzieliła może ze dwóch ludzi i jakiegoś krasnoluda po głowie swoim metalowym kosturem, ale poza opędzeniem się od tłumu, nie miało to żadnych większych skutków. Nie były to silne ciosy, a ścisku panującym w karczmie nie była w stanie wyprowadzić porządnego ciosu. Wreszcie dotarli do drzwi i wyszli na zewnątrz. Denethrill już zapomniała jak wspaniale pachnie świeże powietrze, po zaduchu wewnątrz, w którym nie mogły pomóc wybite okna.
- To co teraz? – Spytała gwardzistę.
- Po mojemu, to nie potrwa długo i będziemy mogli w miarę spokojnie skorzystać z naszych pokoi na górze.
- Spacer po opactwie?
- Chętnie. – Odpowiedział Zarthyon, ale poprawił swój pas z dwoma mieczami i sprawdził jak wychodzą z pochew.
- Rozumiem, że wypisujemy się z tej zabawy? – Zapytał czarodziejkę.
- Jak najbardziej, ale to może nie być takie proste. – Znajdowali się bardzo daleko od wyjścia, a pomimo tego, że wielu walczących już poległo, nie było to dużym ułatwieniem.
Podłogę zaścielały ciała pokonanych w tym nawet jednego ogra, chociaż on sprawiał wrażenie jakby raczej miał trudności z powstaniem, niż w ogóle nie mógł tego dokonać. Obracał się na boki, jakby był żółwiem i po prawdzie powodował tym jeszcze większe zniszczenie niż jego kompani na nogach. Zanim para elfów zdążyła zdecydować jak chcą się stąd wydostać, paru ludzi wybrało sobie właśnie ich na cel. Ponieważ mieli przewagę drewnianych pałek, do gołych rąk Zarthyona, Denethrill postanowiła wykorzystać jedno z ulepszeń wprowadzonych do jej kostura. Z dolnej części mogła wysunąć krótkie ostrze, którego nie miała zamiaru teraz odkrywać, ani nikogo nim ranić, ale za to górna część skrywała w sobie mała wyrzutnię. Zakończenie kostura otworzyło się, a w nim ukryty był prosty mechanizm, podobny do używanego w samopowtarzalnych kuszach. Uczeń Hoteka, który jej to zrobił, bardziej zajął się samym wypełnieniem i otwieraniem kostura, resztę wziął prawie gotową, bez wielkich modyfikacji, z śmiercionośnej broni typowej dla Druchii. Za to za amunicję odpowiadała już sama czarodziejka. Z małej odległości nie mogło być mowy o spudłowaniu, chociaż tak naprawdę, broń nie miała dużo większego zasięgu. Z dwoma cichymi szczęknięciami, na dwójkę atakujących poleciały dwie kule fioletowej masy, które przy zderzeniu, oblepiły ich twarze. Substancja była w stu procentach magiczna i całkowicie oślepiała napastników, nie dając się odczepić inaczej niż za pomocą magii, lub po określonym czasie, kiedy zaklęcie w niej zawarte, wyczerpywało się. Dokładnie tak się stało w tym przypadku, gdzie dwójka wywinęła kozła, jeden po drugim i padli na plecy siłując się ciałem obcym pokrywającym ich głowy. Zarthyon dał wyraz swojemu zaskoczeniu, poprzez zdziwione spojrzenie, ale szybko skorzystał z okazji i ruszył przed siebie. Czasami blokował jakiś cios przedramieniem, ale przeważnie wykorzystywał zabójczą dla atakujących technikę: unik. Po ilości wypitego alkoholu, każdy próbował na raz powalić swojego przeciwnika, a trafiając w próżnię, padali jak dłudzy na ziemię. Denethrill zdzieliła może ze dwóch ludzi i jakiegoś krasnoluda po głowie swoim metalowym kosturem, ale poza opędzeniem się od tłumu, nie miało to żadnych większych skutków. Nie były to silne ciosy, a ścisku panującym w karczmie nie była w stanie wyprowadzić porządnego ciosu. Wreszcie dotarli do drzwi i wyszli na zewnątrz. Denethrill już zapomniała jak wspaniale pachnie świeże powietrze, po zaduchu wewnątrz, w którym nie mogły pomóc wybite okna.
- To co teraz? – Spytała gwardzistę.
- Po mojemu, to nie potrwa długo i będziemy mogli w miarę spokojnie skorzystać z naszych pokoi na górze.
- Spacer po opactwie?
- Chętnie. – Odpowiedział Zarthyon, ale poprawił swój pas z dwoma mieczami i sprawdził jak wychodzą z pochew.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
Kislevita nie wdawał się w rozwałkę. Miał swoją zasadę. Albo nie walczysz albo zabijasz. Nie ma innej drogi. Raz zaatakowany przeciwnik musiał umrzeć. Dlatego nie szedł tam. Wyrżnięcie połowy lokalnej ludności byłoby złe. Zbyt złe nawet jak na Wasilija...
O nie! Tego było za wiele! Bafur jeszcze mógł wybaczyć ,że ktoś przerywa ruganie krótkobrodych ,ot taki upadek obyczajów ze strony człęczyn... ale czym zawiniła broda?!
- Pozwoliłem ci śmiać się z naszej kłótni, nie zabiłem gdy lżyłeś złotem niskiej próby, ale... ALE NIKT, NA GRIMNIRA NIKT NIE BĘDZIE NABIJAŁ SIĘ Z KRASNOLUDZKIEJ BRODY!-
Z tym okrzykiem potężna piącha rąbnęła rycerza prosto w twarz. Z głośnym trzaskiem chrząstki nosowej, Tristan zwalił się w tył, przewracając stół jego towarzyszy. Muzyka nagle umilkła i podnosły się krzyki. Kupiec prowadzący swą żonę na piętro momentalnie przyspieszył, a kilku podróżników zawinęło się z kuflami na podwórze. Zwalisty rycerz z żółtym jeleniem w herbie, warknął skoczył z zaciśniętą pięścią prosto na Bafura. Ten momentalnie zdjął napastnika z dyńki ,a dokładnie to z żelaznego kasku powalając go na ziemię. Ten nie zdążył nawet unieść lichej ,ludzkiej gardy kiedy okuty (nie podkuty! okuty! ) bucior rozkwasił mu mordę wybijajac kilka zębów.
Thori widząc obrazę ojca rzucił się z okrzykiem w Khazalidzie na wrogów ,razem z Faltharem i jego kompanami. Rzucili się na siedzących wokół stołu ludzi w tabardach ,którzy lubażnym śmiechem obserwowali sytuację. Ot zapewne drwili z samego Thorgrima. I wcale nie było im do śmiechu ,gdy banda opanceroznych krasnoludów rzuciła się na nich piorąc po mordach i rzucając na wszystkie strony. Thori ,gdy szarżował na nich złapał leżący na stole hełm z pomarańczowym piórkiem i przywalił z impentem pierwszemu żartownisiowi w bok . Ten zaczerwienił się momentalnie i padł na deski karczmy próbując złapać oddech ,gdyż jego zbroja wgniotła mu się na tyle mocno. Thori odrzucił natychmiast rycerski hełm ,gdy temu po jedym ciosie odpadła przyłbica.
Syn starego Bafurssona dalej miał rzucić się w wir walki rzucając się na jakiego oprycha ,który wywrócił stół przed Tanem ,jednak wtedy spotrzegł że ten blondas ,którego przed chwilą ukarał jego ojciec czołga się w kierunku sztygara. Do tego w ręcę ma sztylet!
Thori nie czekając porwał ze swojego stołu kilof i rzucił się w tamtym kierunku przeskakując nad turlającym się ogrem.
-Hańba ci ,pizdo!- warknał Thori ,gdy gromnillowe ostrze kilofa wbiło się gwałtownie w dłoń Tristiana przybijając ją do podłogi. Ten wrzasnął na całe gardło i panicznie próbował uwolnić krwawiącą i okropnie poranioną rękę ,lecz kilof dosadnie zagłębił się w drewno.
Bafur odwrócił się słysząc wrzask i splunął -No synek! Przyszpiliłeś korniszona!- po czym doświadczony łokieć sztygara znokautował blondasa silnym ciosem.
-Ojciec! Kilof!- mruknął Thori próbując wyciągnąć kilof z dłoni w czasie pomiędzy zadaniem druzgorczącego sierpowego w goleń jakiegoś wieśniaka ,a unikaniem ciosu rozjuszonego ogra.
-Zostaw!- machnął ręką Bafur -Nie czas na broń!-
-Ale to moje narzędzie pracy...- jęknął Thori ,jednak w końcu musiał odstąpić i przeskoczyć dalej od ogra który bił we wszystkie strony.
Bafur wypuścił dym z ust ,po czym otarł spocone czoło -He he! Idealny wiek na rozróbę!- rzekł do siebie zadowolony sztygar ,po czym wrócił do palenia fajki i okładania łotrów. Jakiś okuty w pełną zbroję rycerz w tabardzie w szachownicę został przez kogoś odepchnięty i wpadł w krasnoluda powalając go zaskoczonego na ziemię. Bluzgi sypały się na wszystkie strony spod rycerza ,gdzie leżał przygnieciony długobrody. Jednak po chwili bretończykowi udało się wstać i spojrzał na krasnoluda -A to co?!-
-Ja ci dam!! Psi synu! Kapiszonie! Pizdo!- wrzeszczał Bafur wstając mozolnie z ziemi i ćmiąc mocno fajkę. W końcu jednak wstał i czym prędzej osuszył leżący na stole kufel piwa. Beknął ,po czym spojrzał gwałtwonie na rycerza który w niego wpadł.
Ten czym prędzej próbował salwować się ucieczką ,ale na to było już za późno. Bafursson wpadł w niego łapiąc go za tabard i silnie pociągnął w dół wymierzając mu cios kolanem. Widział dokładnie jego przestraszoną twarz ,a potem grymas bólu gdy zadawał cios w pełną płytę. Rycerz nie zdażył nawet jęknąć ,gdy sztygar złapał go wyćwiczonym chwytem zapaśniczym i chciał nim cisnąć. Uniósł jednak lekko człowieka nad ziemię ,ale puścił go pod napływem ciężąru i ten padł z łoskotem na ziemię. -Ło Grimnirze! Ile te człeczyny teraz ważną!- rzekł zzipany ,po czym rozkwasił rycerzowi mordę butem.
Nagle obok Bafura pojawił się ten młody tan i rzekł w wirze walki -Twój wybór staruszku ,ale nie myśl ,że dam ci fory kiedy spotkamy się na arenie! Miałeś szansę się wycofać.-
Stary Bafursson uśmiechnął się szeroko nad długą siwą brodą ,lecz zaciskał usta ,by nie wypadła mu fajka. -Ha! Ha! A co to fory?!- wykrzyknął radośnie po czym klepnął tana w ramię z całą parą ,a więc serdecznie jak u dawich. -Będą z ciebie dawi!- dodał pociągając fajkę.
I wtedy zza pleców Falthara i Bafura odezwał się delikatny głos
-Te krasnale zawsze muszą wszystko spsocić... a była taka miła atmosfera...piliśmy tutaj wino...piliśmy na podwórzu...-
Sztygar i tan odwrócili się gwałtownie ,a przy stole za nimi siedziały trzy elfy.
-Szpicouchy nazwał Grungiego łapserdakiem?!- wykrzyknął Bafur wskazując palcem na wysokiego elfa o czarnych włosach
-Też to słyszałem!- warknął tan chwytając za krzesło
-BARUK KHAZAD!- rozległ się tubalny okrzyk i dwójka dawich wpadła agresywnie w elfich wojowników.
[Czy ja dobrze czytam ,czy chowacie się na podwórzu karczmy żeby nie dostał w ryj?!?! ]
- Pozwoliłem ci śmiać się z naszej kłótni, nie zabiłem gdy lżyłeś złotem niskiej próby, ale... ALE NIKT, NA GRIMNIRA NIKT NIE BĘDZIE NABIJAŁ SIĘ Z KRASNOLUDZKIEJ BRODY!-
Z tym okrzykiem potężna piącha rąbnęła rycerza prosto w twarz. Z głośnym trzaskiem chrząstki nosowej, Tristan zwalił się w tył, przewracając stół jego towarzyszy. Muzyka nagle umilkła i podnosły się krzyki. Kupiec prowadzący swą żonę na piętro momentalnie przyspieszył, a kilku podróżników zawinęło się z kuflami na podwórze. Zwalisty rycerz z żółtym jeleniem w herbie, warknął skoczył z zaciśniętą pięścią prosto na Bafura. Ten momentalnie zdjął napastnika z dyńki ,a dokładnie to z żelaznego kasku powalając go na ziemię. Ten nie zdążył nawet unieść lichej ,ludzkiej gardy kiedy okuty (nie podkuty! okuty! ) bucior rozkwasił mu mordę wybijajac kilka zębów.
Thori widząc obrazę ojca rzucił się z okrzykiem w Khazalidzie na wrogów ,razem z Faltharem i jego kompanami. Rzucili się na siedzących wokół stołu ludzi w tabardach ,którzy lubażnym śmiechem obserwowali sytuację. Ot zapewne drwili z samego Thorgrima. I wcale nie było im do śmiechu ,gdy banda opanceroznych krasnoludów rzuciła się na nich piorąc po mordach i rzucając na wszystkie strony. Thori ,gdy szarżował na nich złapał leżący na stole hełm z pomarańczowym piórkiem i przywalił z impentem pierwszemu żartownisiowi w bok . Ten zaczerwienił się momentalnie i padł na deski karczmy próbując złapać oddech ,gdyż jego zbroja wgniotła mu się na tyle mocno. Thori odrzucił natychmiast rycerski hełm ,gdy temu po jedym ciosie odpadła przyłbica.
Syn starego Bafurssona dalej miał rzucić się w wir walki rzucając się na jakiego oprycha ,który wywrócił stół przed Tanem ,jednak wtedy spotrzegł że ten blondas ,którego przed chwilą ukarał jego ojciec czołga się w kierunku sztygara. Do tego w ręcę ma sztylet!
Thori nie czekając porwał ze swojego stołu kilof i rzucił się w tamtym kierunku przeskakując nad turlającym się ogrem.
-Hańba ci ,pizdo!- warknał Thori ,gdy gromnillowe ostrze kilofa wbiło się gwałtownie w dłoń Tristiana przybijając ją do podłogi. Ten wrzasnął na całe gardło i panicznie próbował uwolnić krwawiącą i okropnie poranioną rękę ,lecz kilof dosadnie zagłębił się w drewno.
Bafur odwrócił się słysząc wrzask i splunął -No synek! Przyszpiliłeś korniszona!- po czym doświadczony łokieć sztygara znokautował blondasa silnym ciosem.
-Ojciec! Kilof!- mruknął Thori próbując wyciągnąć kilof z dłoni w czasie pomiędzy zadaniem druzgorczącego sierpowego w goleń jakiegoś wieśniaka ,a unikaniem ciosu rozjuszonego ogra.
-Zostaw!- machnął ręką Bafur -Nie czas na broń!-
-Ale to moje narzędzie pracy...- jęknął Thori ,jednak w końcu musiał odstąpić i przeskoczyć dalej od ogra który bił we wszystkie strony.
Bafur wypuścił dym z ust ,po czym otarł spocone czoło -He he! Idealny wiek na rozróbę!- rzekł do siebie zadowolony sztygar ,po czym wrócił do palenia fajki i okładania łotrów. Jakiś okuty w pełną zbroję rycerz w tabardzie w szachownicę został przez kogoś odepchnięty i wpadł w krasnoluda powalając go zaskoczonego na ziemię. Bluzgi sypały się na wszystkie strony spod rycerza ,gdzie leżał przygnieciony długobrody. Jednak po chwili bretończykowi udało się wstać i spojrzał na krasnoluda -A to co?!-
-Ja ci dam!! Psi synu! Kapiszonie! Pizdo!- wrzeszczał Bafur wstając mozolnie z ziemi i ćmiąc mocno fajkę. W końcu jednak wstał i czym prędzej osuszył leżący na stole kufel piwa. Beknął ,po czym spojrzał gwałtwonie na rycerza który w niego wpadł.
Ten czym prędzej próbował salwować się ucieczką ,ale na to było już za późno. Bafursson wpadł w niego łapiąc go za tabard i silnie pociągnął w dół wymierzając mu cios kolanem. Widział dokładnie jego przestraszoną twarz ,a potem grymas bólu gdy zadawał cios w pełną płytę. Rycerz nie zdażył nawet jęknąć ,gdy sztygar złapał go wyćwiczonym chwytem zapaśniczym i chciał nim cisnąć. Uniósł jednak lekko człowieka nad ziemię ,ale puścił go pod napływem ciężąru i ten padł z łoskotem na ziemię. -Ło Grimnirze! Ile te człeczyny teraz ważną!- rzekł zzipany ,po czym rozkwasił rycerzowi mordę butem.
Nagle obok Bafura pojawił się ten młody tan i rzekł w wirze walki -Twój wybór staruszku ,ale nie myśl ,że dam ci fory kiedy spotkamy się na arenie! Miałeś szansę się wycofać.-
Stary Bafursson uśmiechnął się szeroko nad długą siwą brodą ,lecz zaciskał usta ,by nie wypadła mu fajka. -Ha! Ha! A co to fory?!- wykrzyknął radośnie po czym klepnął tana w ramię z całą parą ,a więc serdecznie jak u dawich. -Będą z ciebie dawi!- dodał pociągając fajkę.
I wtedy zza pleców Falthara i Bafura odezwał się delikatny głos
-Te krasnale zawsze muszą wszystko spsocić... a była taka miła atmosfera...piliśmy tutaj wino...piliśmy na podwórzu...-
Sztygar i tan odwrócili się gwałtownie ,a przy stole za nimi siedziały trzy elfy.
-Szpicouchy nazwał Grungiego łapserdakiem?!- wykrzyknął Bafur wskazując palcem na wysokiego elfa o czarnych włosach
-Też to słyszałem!- warknął tan chwytając za krzesło
-BARUK KHAZAD!- rozległ się tubalny okrzyk i dwójka dawich wpadła agresywnie w elfich wojowników.
[Czy ja dobrze czytam ,czy chowacie się na podwórzu karczmy żeby nie dostał w ryj?!?! ]
Nieważne gdzie patrzy inkwizytor... i tak widzi wszystko!
Dla tych, którzy przybywali do Bretonii od strony nizin rzeki Reik, najprostszą drogą było przemierzenie Przełęczy Uderzającego Topora, na zachodnim jej krańcu strzeżonego przez zamek Montfort oraz jego przyległości. Tą drogą wędrował Reinhard von Preuss, gdy kierując się pod prąd rzeki opuścił Marienburg. Jako wybraniec nie czuł zmęczenia, pragnienia ani głodu, tak jak zwykli ludzie. Dzięki temu mógł wędrować bez przerwy, walcząc z bandami zwierzoludzi, którzy byli na tyle nierozważni, aby dać się mu wytropić. Była już późna noc, gdy na szczycie przełęczy zobaczył czerniejącą na tle granatowego nieba bryłę zamku, baszt i przycupniętych podobnie do kurcząt wokół kwoki, lichych zabudowań wieśniaków. Z jednego z tych budynków ulatniał się dym, zaś w oknach paliło się ciepłe, jasnopomarańczowe światło. Karczma.
Okrywając się ciaśniej swym wytartym płaszczem i nasuwając kapelusz niżej na oczy, spaczony inkwizytor ruszył wyjeżdżoną ścieżką pod górę. Nie chciał, aby zauważono ornamenty pokrywające jego pancerz, zajazd zaś warto było odwiedzić. Zatrzymywało się tam wielu podróżnych, ostatnio być może i tych, co zmierzali na arenę od wschodu - z pewnością warto było spytać się o drogę tamtejszego karczmarza. Było jednak jeszcze coś. Im bardziej zbliżał się do zajazdu, tym silniejsze stawało się to dziwne i trudne od opisania uczucie, nasuwające skojarzenie z drapieżnikiem, który wyczuł woń zdobyczy. Von Preuss dobrze wiedział co to oznacza.
Upewniwszy się, że płaszcz szczelnie okrywa hańbiące zdobienia, inkwizytor-renegat pociągnął za klamkę niskich drzwi, zza których dobiegało stłumione buczenie niczym z wielkiego ula. Dający się wyczuć już z odległości zapach gotowanej strawy, alkoholu, czosnku i uryny buchnął mu w twarz ze zdwojoną siłą. Wewnątrz było tłoczno, nawet bardzo. Widać było na pierwszy rzut oka, że zajazd ów rzadko odwiedzają tak liczni goście. Czujny wzrok łowcy czarownic, pośród miejscowych, odzianych w przeszywanice giermków i noszących żółto-czarne tabardy rycerzy natychmiast wychwycił nietypowe dla tej okolicy indywidua. Jednocześnie gwar umilkł na moment, wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę wejścia, by zlustrować nowo przybyłego, po czym wrócili do swoich zajęć. W Bretonii nie było prawdziwych łowców czarownic takich jak w Imperium, gdyż kraj ten, jako położony dalej na południe, nie cierpiał tak bardzo od dotyku chaosu, jak jego wschodni sąsiad. Co nie oznaczało, że inkwizytor nie miałby tutaj co robić. "Interesujące. Czyżby to było tutaj? Ci wszyscy przybysze... Ogry, elfy, krasnoludy i nawet jakiś zielonoskóry - ich obecność pod jednym dachem mogła oznaczać tylko tyle, co łowca czarownic walczący ramię w ramię z wojownikiem chaosu. Arena była tutaj. I rzeczywiście, w rogu izby stał zastawiony papierami stolik, za nim zaś siedziała kobieta, po wyglądzie typowa urzędniczka. Miała nawet zeschłą paprotkę, której doniczka służyła jako popielniczka, najeżona niedopałkami. Natomiast na słupie obok niej wisiała tablica, głosząca, że tu znajduje się punkt zapisu dla śmiałków chcących wziać udział w zmaganiach. Nie mitrężąc ani chwili dłużej, renegat ruszył przez zatłoczoną, rozbrzmiewającą karczemnym gwarem i chrobotem łańcuchów łączących kufle z ławami i kontuarem. Gdy dotarł na miejsce, urzędniczka bez słowa podała mu formularz. Na pierwszy rzut oka było widać, co tu robi ten niepokojący osobnik o śnieżnobiałych tęczówkach, płonących w wizjerach stalowej maski. Jako wieloletni mieszkaniec kosmopolitycznego Marienburga, von Preuss znał język bretoński, nie miał więc prolemu ze zrozumieniem przedłożonego mu regulaminu. Oprócz zakazu atakowania innych uczestników poza areną, obejmował on między innymi również obostrzenia dotyczące ilości wnoszonej broni i ekwipunku, który w dodatku musiał być rejestrowany przy zapisach. Jednak nikt ze zgromadzonych zdawał się nie przejmować jego treścią, za wyjątkiem urzędniczki, która z uwagą śledziła oczy Reinharda, czy aby śledzą tekst.
Dopełniwszy formalności, von Preuss udał się na poszukiwania jakiegoś wolnego miejsca, umożliwiającego dokładną obserwację sali. Miał również nadzieję wypatrzeć źródło chaotycznej energii, która przyprawiała go o dziwny, drapieżny nastrój. "Jak lis w kurniku..." - Pomyślał. "Hmm... wszędzie pełno świeczek i lampek łojowych, w dodatku palenisko jest zabezpieczone co najmniej niedbale." - Kontynuował analizę otoczenia. - "Nie dość, że zbudowali go z mocno żywicznej odmiany sosny, to jeszcze zaimpregnowali wszystko smołą. Ten budynek, to jedna, wielka pochodnia..." [ ] - Dumał, kręcąc w palach lepką kulkę złotej żywicy. "Tylko gdzie jest ten..." - Dalsze rozmyślania przerwało mu gwałtowne poruszenie przy stoliku krasnoludów, do których przyczepił się któryś z miejscowych. Po chwili w sali biesiadnej rozpętała się gigantyczna, karczemna burda. W ruch poszły najpierw pięści, później również meble. Do zapachu jadła dołączył zapach krwi i męskich feromonów, gdy zapoconym od siedzenia jądrom dane było zaczerpnąć i tak już nieświeżego powietrza. Niektórzy tchórzliwe ruszyli do wyjścia, inni zaś siedzieli w na razie spokojnych kątach, których nie dosięgła jeszcze miniatura Wiecznej Bitwy, pozostali zaś stanęli do walki. Bitewne przysięgi w kahazalidzie (a w rzeczywistości zwykłe bluzgi) zmieszały się z głębokimi, charkliwymi zawołaniami wysoko urodzonych, oraz wrzaskami całej reszty, tworzące absurdalną kakofonię z przygrywającą w tle skoczną muzyczką. Trzeba było spacyfikować tłum, jednak Reinhard nie mógł użyć ostrej broni. Wśród wszechogarniającego chaosu burdy trafienie innego zawodnika było zbyt wysokie, w dodatku nawet nie zdążył się zorientować kto jest kim. Nie mając wielkiego wyboru, von Preuss porwał ławę na której siedział i cisnął nią w ciżbę walczących, powalając wielu. Nie czekając ani chwili skoczył w środek gorączkowego starcia, potrącając leżących, czy to z pijaństwa, jak toczący się gdzieś w tle ogr, czy od nokautów, by rozdawać kopniaki, łamać kończyny i wykręcać stawy specjalnymi technikami walki bez użycia oręża. Przede wszystkim jednak, by wyrzucać walczących mołojców drzwiami, oknami, a w razie konieczności bezpośrednio przez nadgryzione przez korniki ściany. Gdyby to zaś zawiodło, to przepastne kieszenie płaszcza wciąż skrywały wiele niespodzianek.
Okrywając się ciaśniej swym wytartym płaszczem i nasuwając kapelusz niżej na oczy, spaczony inkwizytor ruszył wyjeżdżoną ścieżką pod górę. Nie chciał, aby zauważono ornamenty pokrywające jego pancerz, zajazd zaś warto było odwiedzić. Zatrzymywało się tam wielu podróżnych, ostatnio być może i tych, co zmierzali na arenę od wschodu - z pewnością warto było spytać się o drogę tamtejszego karczmarza. Było jednak jeszcze coś. Im bardziej zbliżał się do zajazdu, tym silniejsze stawało się to dziwne i trudne od opisania uczucie, nasuwające skojarzenie z drapieżnikiem, który wyczuł woń zdobyczy. Von Preuss dobrze wiedział co to oznacza.
Upewniwszy się, że płaszcz szczelnie okrywa hańbiące zdobienia, inkwizytor-renegat pociągnął za klamkę niskich drzwi, zza których dobiegało stłumione buczenie niczym z wielkiego ula. Dający się wyczuć już z odległości zapach gotowanej strawy, alkoholu, czosnku i uryny buchnął mu w twarz ze zdwojoną siłą. Wewnątrz było tłoczno, nawet bardzo. Widać było na pierwszy rzut oka, że zajazd ów rzadko odwiedzają tak liczni goście. Czujny wzrok łowcy czarownic, pośród miejscowych, odzianych w przeszywanice giermków i noszących żółto-czarne tabardy rycerzy natychmiast wychwycił nietypowe dla tej okolicy indywidua. Jednocześnie gwar umilkł na moment, wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę wejścia, by zlustrować nowo przybyłego, po czym wrócili do swoich zajęć. W Bretonii nie było prawdziwych łowców czarownic takich jak w Imperium, gdyż kraj ten, jako położony dalej na południe, nie cierpiał tak bardzo od dotyku chaosu, jak jego wschodni sąsiad. Co nie oznaczało, że inkwizytor nie miałby tutaj co robić. "Interesujące. Czyżby to było tutaj? Ci wszyscy przybysze... Ogry, elfy, krasnoludy i nawet jakiś zielonoskóry - ich obecność pod jednym dachem mogła oznaczać tylko tyle, co łowca czarownic walczący ramię w ramię z wojownikiem chaosu. Arena była tutaj. I rzeczywiście, w rogu izby stał zastawiony papierami stolik, za nim zaś siedziała kobieta, po wyglądzie typowa urzędniczka. Miała nawet zeschłą paprotkę, której doniczka służyła jako popielniczka, najeżona niedopałkami. Natomiast na słupie obok niej wisiała tablica, głosząca, że tu znajduje się punkt zapisu dla śmiałków chcących wziać udział w zmaganiach. Nie mitrężąc ani chwili dłużej, renegat ruszył przez zatłoczoną, rozbrzmiewającą karczemnym gwarem i chrobotem łańcuchów łączących kufle z ławami i kontuarem. Gdy dotarł na miejsce, urzędniczka bez słowa podała mu formularz. Na pierwszy rzut oka było widać, co tu robi ten niepokojący osobnik o śnieżnobiałych tęczówkach, płonących w wizjerach stalowej maski. Jako wieloletni mieszkaniec kosmopolitycznego Marienburga, von Preuss znał język bretoński, nie miał więc prolemu ze zrozumieniem przedłożonego mu regulaminu. Oprócz zakazu atakowania innych uczestników poza areną, obejmował on między innymi również obostrzenia dotyczące ilości wnoszonej broni i ekwipunku, który w dodatku musiał być rejestrowany przy zapisach. Jednak nikt ze zgromadzonych zdawał się nie przejmować jego treścią, za wyjątkiem urzędniczki, która z uwagą śledziła oczy Reinharda, czy aby śledzą tekst.
Dopełniwszy formalności, von Preuss udał się na poszukiwania jakiegoś wolnego miejsca, umożliwiającego dokładną obserwację sali. Miał również nadzieję wypatrzeć źródło chaotycznej energii, która przyprawiała go o dziwny, drapieżny nastrój. "Jak lis w kurniku..." - Pomyślał. "Hmm... wszędzie pełno świeczek i lampek łojowych, w dodatku palenisko jest zabezpieczone co najmniej niedbale." - Kontynuował analizę otoczenia. - "Nie dość, że zbudowali go z mocno żywicznej odmiany sosny, to jeszcze zaimpregnowali wszystko smołą. Ten budynek, to jedna, wielka pochodnia..." [ ] - Dumał, kręcąc w palach lepką kulkę złotej żywicy. "Tylko gdzie jest ten..." - Dalsze rozmyślania przerwało mu gwałtowne poruszenie przy stoliku krasnoludów, do których przyczepił się któryś z miejscowych. Po chwili w sali biesiadnej rozpętała się gigantyczna, karczemna burda. W ruch poszły najpierw pięści, później również meble. Do zapachu jadła dołączył zapach krwi i męskich feromonów, gdy zapoconym od siedzenia jądrom dane było zaczerpnąć i tak już nieświeżego powietrza. Niektórzy tchórzliwe ruszyli do wyjścia, inni zaś siedzieli w na razie spokojnych kątach, których nie dosięgła jeszcze miniatura Wiecznej Bitwy, pozostali zaś stanęli do walki. Bitewne przysięgi w kahazalidzie (a w rzeczywistości zwykłe bluzgi) zmieszały się z głębokimi, charkliwymi zawołaniami wysoko urodzonych, oraz wrzaskami całej reszty, tworzące absurdalną kakofonię z przygrywającą w tle skoczną muzyczką. Trzeba było spacyfikować tłum, jednak Reinhard nie mógł użyć ostrej broni. Wśród wszechogarniającego chaosu burdy trafienie innego zawodnika było zbyt wysokie, w dodatku nawet nie zdążył się zorientować kto jest kim. Nie mając wielkiego wyboru, von Preuss porwał ławę na której siedział i cisnął nią w ciżbę walczących, powalając wielu. Nie czekając ani chwili skoczył w środek gorączkowego starcia, potrącając leżących, czy to z pijaństwa, jak toczący się gdzieś w tle ogr, czy od nokautów, by rozdawać kopniaki, łamać kończyny i wykręcać stawy specjalnymi technikami walki bez użycia oręża. Przede wszystkim jednak, by wyrzucać walczących mołojców drzwiami, oknami, a w razie konieczności bezpośrednio przez nadgryzione przez korniki ściany. Gdyby to zaś zawiodło, to przepastne kieszenie płaszcza wciąż skrywały wiele niespodzianek.
Ostatnio zmieniony 10 lip 2014, o 00:55 przez Klafuti, łącznie zmieniany 1 raz.
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Karczemna bójka trwała w najlepsze, na ziemi znajdowało się pełno wylanego trunku, a ogra kompania zaczeła wcierać ten trunek w podłogę bandą najemników, lecz ci nie pozostali bierni - widząc skutecznośc ciśniętego kufla po którym ogr chwilo stracił przytomność, najemnicy też zaczeli ciskać w ogrów wszystkim co mieli pod ręką.
Tenk stał na tronie swego pana i trzymając w ręku kawałek krzesła rozdawał cepy na lewo i prawo, koło niego szalał Gloin i z widoczną nienawiścią obijał mordę każdemu, kto mu się nawinął. Całą sytuacja wyglądała tak, jakby ludzie walczyli z resztą świata, ogry biły się z najemnikami, krasnoludy z bretończykami - była także 3 strona konfliktu - wszyscy walczyli z elfami.
Falthar razem z Bafurem rzucili się w stronę 3 elfów siedzących przy stole.
- Ten długouchy laluś jest mój! - rzucił Falthar.
- Coś ty synek, on je mój! - zaprotestował Bafur.
Bafur wymierzył cios w twarz elfa, a Falthar wziął zamach próbując go zdzielić krzesłem, gibki elf w ostatniej sekundzie wykonał unik, lecz siedząca za nim elfka nie miała tyle szczęścia. Co prawda udało jej się uniknąć ciosu Bafura, lecz krzesło dzierżone przez Falthara sięgło biedną czarodziejkę i drewniany mebel rozpadł się na kawałki w kontakcie z twarzą elfki.
- Do wesela się wyleczy - rzucił do elfki Bafur szczerząc swe zółte zęby.
Gromni cały czas chronił swego pana będąc za jego plecami, każdego kto próbował zajść Falthara lub Bafura częstował mocarnymi uderzeniami swych wielkich pięści. W momencie w którym elfka dostała od Falthara drewnianym krzesłem, Gromni zauważył jak ciemnowłosy elf wyciągnął zza pasa długi sztylet.
Bez zastanowienia z zaskakującą prędkością - jak na jego posturę - skoczył między młodego Tana a elfa.
Tenk stał na tronie swego pana i trzymając w ręku kawałek krzesła rozdawał cepy na lewo i prawo, koło niego szalał Gloin i z widoczną nienawiścią obijał mordę każdemu, kto mu się nawinął. Całą sytuacja wyglądała tak, jakby ludzie walczyli z resztą świata, ogry biły się z najemnikami, krasnoludy z bretończykami - była także 3 strona konfliktu - wszyscy walczyli z elfami.
Falthar razem z Bafurem rzucili się w stronę 3 elfów siedzących przy stole.
- Ten długouchy laluś jest mój! - rzucił Falthar.
- Coś ty synek, on je mój! - zaprotestował Bafur.
Bafur wymierzył cios w twarz elfa, a Falthar wziął zamach próbując go zdzielić krzesłem, gibki elf w ostatniej sekundzie wykonał unik, lecz siedząca za nim elfka nie miała tyle szczęścia. Co prawda udało jej się uniknąć ciosu Bafura, lecz krzesło dzierżone przez Falthara sięgło biedną czarodziejkę i drewniany mebel rozpadł się na kawałki w kontakcie z twarzą elfki.
- Do wesela się wyleczy - rzucił do elfki Bafur szczerząc swe zółte zęby.
Gromni cały czas chronił swego pana będąc za jego plecami, każdego kto próbował zajść Falthara lub Bafura częstował mocarnymi uderzeniami swych wielkich pięści. W momencie w którym elfka dostała od Falthara drewnianym krzesłem, Gromni zauważył jak ciemnowłosy elf wyciągnął zza pasa długi sztylet.
Bez zastanowienia z zaskakującą prędkością - jak na jego posturę - skoczył między młodego Tana a elfa.
W wirze walki Reinhard dostrzegł jak jeden z Druchii wyciąga długi sztylet i zakrada się do jakiegoś krasnoluda do tyłu. To było niedopuszczalne, chciał zabić zawodnika! Taranując stojącego mu na drodze najemnika, wybraniec ruszył z mocą stalowego kolosa na odsiecz brodaczowi. Po drodze chwycił jeszcze jakiegoś innego bretończyka i rzucił nim w zbierającą się powoli ziemi elfią czarodziejkę, rozpłaszczając ją ponownie. Mając czysty tor szarży, łowca-renegat wykonał wślizg, ryjąc pancerzem głębokie bruzdy w powierzchni zalanego krwią, alkoholem i moczem klepiska, podcinając długoucha w momencie gdy wpadł na niego rozpędzony do zaskakującej prędkości drugi krasnolud. Brodacz i elf potoczyli się gdzieś pod ścianę, jednak to krasnolud znalazł się na górze. I wielkimi jak bochny chleba kułakami zaczął tłuc Druchiiego po pociągłym, szczurzym wręcz, psyku. Zęby, jucha i ślina pryskały we wszystkie strony, zaś pozostali Dawi, z charakterystyczną dla ich rasy solidarnością obskoczyli mrocznego, i skopali ciężkimi buciorami, powstrzymując jego skrytobójcze zapędy.
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Kiedy wredne elfie ścierwo przestało się ruszać, Falthar razem z resztą krasnoludów wróciła do serca bijatyki, gdzie dalej równo się tłukli z całą resztą.
Po chwili za ladę wleciała wielka metalowa kula, która okazał się Tenk rzucony przez jednego z ogrów.
- Nic mi nie jest, nic mi nie jest! - spod lady wydzierał się Tenk.
- Ja ci dam psi synu, krasnoludem się nie rzuca! - wydarł się Falthar.
Tan wytężył muskuły, złapał kawałek połamanego blatu i cisnął nim w ogra, ten tylko machnął ręką i stół poleciał w stronę paleniska.
Skoczna muzyka i krzyki podpitych, walących się po mordach ludzi nie ustawały - szkoda, że nikt nie zauważył palącego się koło kominka mebla...
Po chwili za ladę wleciała wielka metalowa kula, która okazał się Tenk rzucony przez jednego z ogrów.
- Nic mi nie jest, nic mi nie jest! - spod lady wydzierał się Tenk.
- Ja ci dam psi synu, krasnoludem się nie rzuca! - wydarł się Falthar.
Tan wytężył muskuły, złapał kawałek połamanego blatu i cisnął nim w ogra, ten tylko machnął ręką i stół poleciał w stronę paleniska.
Skoczna muzyka i krzyki podpitych, walących się po mordach ludzi nie ustawały - szkoda, że nikt nie zauważył palącego się koło kominka mebla...
Gilraen otwartą dłonią zlał jednego z ostatnich zbrojnych po twarzy, po czym pozbawił go świadomości podcinając go i rzucając o podłogę. Jako że walczyli w pobliżu źródła ognia, którym był płonący stolik, na jego rękawach tańczyły małe płomienie. Zdmuchnął je, po czym wyciągnął nóż by zablokować cios Druhii. Był on przeszło trzy razy krótszy niż broń jego adwersarza, ale nie przeszkadzało mu to. Ciął pod kolanem po czym prawym podbródkowym walnął z całej siły elfa. By upewnić się, że już nie wstanie, sprzedał mu mocnego prostego między oczy. Gdy już pozbył się przeciwnika obok niego przeleciała jeden z krasnoludów, najwyraźniej rzucony przez ogra. Gilraen wyłączył się z walki i usiadł na ostatniej ławie pod ścianą, jak najdalej od walki. Wyjął i nabił fajkę, schował swój nóż, i obejrzał całokształt karczemnej burdy. Wszyscy bili się ze wszystkimi; Ogry z krasnoludami, a ci z kolei z ludźmi, którzy walczyli przeciwko ogrom. A oprócz tego wszyscy lali po mordach elfy, a ogień powoli trawił ścianę za kominkiem i podłogę.
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
- kubencjusz
- Szef Wszystkich Szefów
- Posty: 3720
- Lokalizacja: Kielce/Kraków
[panowie czytajcie posty poprzedników. Elf z nożem został spiąchowany przez jednego krasnoluda, pocięty nożem przez drugiego, i wyrzucony w powietrze wślizgiem wojownika chaosu. NA RAZ. ]
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Został spiąchowany, ponieważ wojownik chaosu go podciął i jeden z krasnoludów wpadł na niego robiąc mu masakrę z ryja, jedyne co się nie zgadza to to, że został pocięty przez innego elfa.kubencjusz pisze:[panowie czytajcie posty poprzedników. Elf z nożem został spiąchowany przez jednego krasnoluda, pocięty nożem przez drugiego, i wyrzucony w powietrze wślizgiem wojownika chaosu. NA RAZ. ]
- Slayer Zabójców
- Masakrator
- Posty: 2332
- Lokalizacja: Oleśnica
Uznajmy wersję Kordelasa za kanoniczną, nie ma co się głowić lecimy dalej
[Ja pisałem o kolejnym elfie... Mogę najwyżej edytnąć.]
kubencjusz pisze:Że stronic zapisanych ilość, o jakości areny nie świadczy uświadomić sobie musisz, młody padawanie. Hmmmm.
Naviedzony pisze: A po co pomagać ludziom? Ludzie są niegodni elfiej pomocy.
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
[ Są tak nachlani że zwykłej elfiej podróżniczki od czarodziejki nie odróżnią, a co dopiero Asura od Druchii Wiesz patrząc na to szerzej w poszukiwaniu odstępstw to w samym wyglądzie karczmy i składzie gości w poszczególnych opisach różnią się one nie do poznania. Ale taki urok Areny, każdego odstępstwa nie zwalczymy a fajnie zawsze cudzy punkt widzenia przeczytać. Go on, jak się już nacieszycie mordobiciem to jedziem w drogę. ]