Odrobina prywaty
Moderator: RedScorpion
Re: Odrobina prywaty
Widzę Matis, że już napisałeś to oblężenie za mnie...
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
Sorki... Dawaj szybciej tekst to będzie mniej spamu.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów
heh, a ja myslalem ze gGniewko coś wrzucił stąd Twój post ;p Ale fakt, miesiac to troche za dlugo juzRelosu pisze:gniewko wrzucil bys cos. Juz zaraz miesiac bedzie od ostatniego.

Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!

Wszystko zacnie ,świetne opowiadanie. Nie chciałbym marudzić ,ale jak tak czekam miesiąc na kolejny kawałek tekstu to trace wątek i nie pamiętam po prostu co się ostatnio działo ,a takie czytanie wszystkiego po kilka razy jest denerwujące. ;]
- Klnę się na Sigmara - nigdy nie weźmiecie mnie żywcem, upadli słudzy ciemności!
- Nigdy nie zamierzaliśmy. Zastrzelcie go.
Takaris Fellblade, kapitan Czarnej Arki "Udręka"
- Nigdy nie zamierzaliśmy. Zastrzelcie go.
Takaris Fellblade, kapitan Czarnej Arki "Udręka"
jeszcze trwa, myslales ze co ? takie oblezenie czasami trwa cale lata xD
Gniewko pisze:
Zarost zarostem, ale kolory inne - u mnie kudły jednolicie czarne, u Jagala ciemny łeb, a zarost (tu cytując Kubę) "z jakimiś idiotycznymi rudawymi akcentami", co w połączeniu z niebieskimi oczami jest bzdurne i podniecające zarazem.
W tłumie uchodźców wlewających się teraz do miasta każdą bramą od zachodu i południa kłebili się ludzie wszystkich stanów – od żebraków, kmieci, ulicznic i handlarzy starzyzną po szlachtę i zamożne kupiectwo. Biedni taszczyli cały swój skromny dobytek ze sobą, pchając wyładowane do granic możliwości wózki, przygarbieni tobołami i workami. Bogaci jechali konno, z eskortą najemnych żołdaków lub zbrojnych wasali, ale tak samo pełni obaw o swoje życie jak nędzarze. Na przedmieściach stolicy wroga jeszcze nie było, ale z murów i baszt nocą czerwieniały na horyzoncie łuny pożarów, zwiastując jego rychłe przybycie. Z blankowanego chodnika patrzył zaś na cały ten chaos i kotłowaninę burmistrz Altdorfu, Leopold Koch. Towarzyszył mu kapitan straży miejskiej i dwóch radnych, a cała czwórka właśnie zakończyła obchód fortyfikacji. Miasto szykowało się pośpiesznie do obrony, a cały ciężar koordynowania nią spadł właśnie na ratuszowych dostojników.
- Wiadomo co z cesarzem? – mruknął burmistrz, nie odrywając wzroku od nieprzerwanego strumienia ludzi, zwierząt i wozów.
- Nic nie wiemy. Pałac zawarty na głucho, a Reiksgwardia nikogo nie wpuszcza do środka, nawet kapłanów – odparł kapitan straży, nerwowo ściskając palce na rękojeści rapiera. Chłodny wieczorny wiatr szarpał mu pękiem piór na aksamitnym berecie i tuzinami jedwabnych wstążek na ozdobnym mundurze w barwach miasta.
- To jakiś absurd. Pół Reiklandu stoi w ogniu, nikt nic nie wie, wojsko dezerteruje albo działa bez cienia współpracy, a cesarz w najlepsze udaje, że nic się nie dzieje!
- Elektorowie mieli dość twardej ręki Karola, więc po jego śmierci wybrali sobie przygłupa. Każdy z nich myślał, że napcha sobie kiesę państwowymi pieniędzmi, a tu proszę! Przychodzi na nich sprawiedliwość w osobie bretońskiego króla i jego armii. Tylko czemu my cierpimy z elektorami do spółki za ich przewiny? – jęknął Adolf Salzmuller, jeden z towarzyszących burmistrzowi radnych.
- Bo Verena jest ślepa. Czasem jej miecz tnie zbyt zamaszyście i… - odparł Koch, urywając zdanie w połowie i rozszerzając oczy ze zdumienia na widok czegoś na skraju wzgórz otaczających miasto od wschodu.
- Co wam, Herr Burgemeister? – spytał dowódca straży, zerkając w tę samą stronę co burmistrz.
- Przecież to nasze chorągwie! Chwała Sigmarowi! Jesteśmy uratowani!
Faktycznie, ku euforycznej radości mieszkańców Altdorfu, na wzgórzach kolejno ukazywały się odziane w biel hufce Reiklandu. Kilkoma długimi kolumnami w stronę murów ciągnęły czworoboki piechoty i kawaleryjskie roty. Nad armią dumnie powiewał sztandar z czarnym cesarskim orłem, przepasanym krwistoczerwoną wstęgą – symbol Marszałka Imperium, Albrechta von Sachsenhofena. Jedyna osoba, która była jeszcze w stanie zagrodzić wrogowi drogę do stolicy spełniła swój obowiązek.
Na spotkanie marszałkowi wybiegali wszyscy – patrycjusze i biedacy, kapłani i żołnierze. Wszsycy wznosili okrzyki radości, a słowo „zbawca” pobrzmiewało nad tłumem najdonośniej. Twarz marszałka była jednak posępna, on sam zaś szybko skierował się do ratusza, gdzie w sali zgromadzeń oczekiwała go rada miejska. Gdy za von Sachsenhofenem zamknęły się drzwi, wszystkie oczy skierowały się na niego, a na twarzach radnych mieszały się obawa i nadzieja. Marszałek ciężko opadł na rzeźbione krzesło, chrzęszcząc płytową zbroją, za którą możnaby kupić niewielki dworek na wybrzeżu Tilei. Ciszę postanowił przerwać burmistrz:
- Oddajemy Waszej Miłości władzę nad miastem. Sigmar Niezwyciężony zesłał was nam w najczarniejszej godzinie…
- Nie zamierzam bronić miasta – uciął Albrecht, a wśród zebranych rozszedł się jęk zawodu.
- Ale…jak to?
- Po pierwsze nie moją rzeczą jest stać na murach, lecz zwalczać wroga w polu, nim do murów dojdzie. Po drugie miasto i tak jest już przepełnione uciekinierami, a gdyby upchnąć w nim jeszcze moich żołnierzy, to za dwa tygodnie ostatnie konie byśmy dojadali, albo pomarli od zarazy.
- Co zatem Wasza Miłość zamierza?
- To, co leży w moich obowiązkach. Wziąć armię i zgładzić nieprzyjaciela w bitwie. Lub chociaż zmusić go do odwrotu. Zdołałem regularnego wojska zebrać osiem tysięcy, drugie tyle najemnego żołnierza, ochotników i pospolitego ruszenia. Każdy w mieście, kto broń ma, tego biorę ze sobą. A kto broni nie ma, ale walczyć chce i umie, temu burmistrzu wydasz z miejskiego arsenału.
- Wedle życzenia, panie. Kto zatem zostanie do obrony miasta?
- Zostawiam wam całą straż miejską. Jest też gwardia cesarska w pałacu.
- Nie usłuchają nas…
- Więc dam wam swój pierścień i listy z rozkazami. A gdyby i tego nie posłuchali, to traktuj ich jakby byli Bretończykami po twojej stronie muru.
Burmistrz skinął potakująco głową i posłał po skrybę.
- Zabieram wam też armaty.
- Jak to?! – burmistrz aż podskoczył z wrażenia, a reszta rady zaczęła wymieniać nerwowe uwagi.
- Wojsko zbierałem najszybciej jak się dało. Gdybym wlókł się tutaj z artylerią przez to wiosenne błoto, to zastałbym kupę popalonych gruzów, a wróg byłby w połowie drogi do Middenheim.
- Ale jak mamy bronić miasta bez dział?
- Już założyłeś, że przegramy bitwę, co? Wyjątkowa przezorność, burmistrzu. Ale wiedz, że jeśli ja nie zatrzymam wroga, to ani miasto, ani twoje tłuste dupsko nie ocaleją, z działami na murach czy bez nich. Chyba lepiej więc będzie, jeśli przysłużą mi się w boju. Z resztą kilka muszę zostawić, nie ma czasu, żeby wszystkie znosić z murów.
W sali ponownie zapadła cisza, przerwana chrzęstem zbroi wstającego z miejsca marszałka.
- Jutro najpóźniej w południe musimy wyruszyć. I módlcie się panowie, żeby nam się powiodło – rzucił nie odwracając się do rozmówców i wyszedł z sali.
* * * * * * * * * * * * * * * * * * *
Hugo kolejny raz miał okazję zakosztować wątpliwej przyjemności, jaką jest odzyskiwanie przytomności po ciosie w głowę. Najgorszy kac wydawał mu się przy tym błahostką. Nieznośne łupanie pod czaszką zdawało się promieniować na całe ciało, a poszczególne zmysły na przemian to wyostrzały się ponad miarę, to znów przytępiały jak we śnie. Na szczęście wokół panowała niezmącona cisza, jeśli nie liczyć szumu kołysanych wiatrem gałęzi i pokrzykiwania sójki. Zbrojny czuł, że leży w wyjątkowo niewygodnej pozycji, a jego lewa ręka drętwieje, przygnieciona czymś ciężkim. Hugo ostrożnie ruszył kolejno obiema nogami i powoli przekręcił głowę, po czym westchnął odruchowo – chyba nic nie miał złamanego. Nagle zapiekła go rana na karku – kołnierz pikowanego kaftana zdążył przyschnąć z krwią do skóry, a teraz oderwał się boleśnie. Hugo syknął zniesmaczony, oswobadzając w końcu rękę spod ciężaru, którym okazał się być trup cesarskiego kusznika. Reiklandczyk gruchnął w pień drzewa łamiąc sobie kręgosłup i teraz leżał bezwładnie na mchu jak szmaciana lalka z wybałuszonymi oczami. Hugo poczuł, że po karku spływa mu lepka strużka krwi. Niewiele myśląc odciął z munduru przeciwnika spory pas tkaniny, po czym owinął go sobie wokół szyi tworząc prowizoryczny opatrunek. Łakomie zerknął też żołnierzowi do sakiewki i przetrząsnął przewieszoną przez ramię torbę, znajdując kilka koron, połamane suchary i kawał kiełbasy. Bez zastanowienia pochłonął jedzenie, monety schował do własnego trzosa i usiadł, opierając się o drzewo.
- Szlag by to trafił. Musiałeś mi tu zdechnąć? – mruknął w stronę trupa. – Wziąłbym cię do niewoli, kazał się prowadzić i bez problemu wrócił do swoich. A teraz co?
Trup, jak to trup, nic nie odpowiedział, spoglądając niewidzącymi oczyma w ciemniejące powoli niebo, prześwitujące przez zieloną powałę lasu. Hugo westchnął i przymknął martwemu przeciwnikowi powieki. Nagle przemknęło mu przez myśl jak szybko można przyzywczaić się do widoku śmierci. Dopiero co cały dygotał na widok wykrwawiającego się wroga, a teraz już był w stanie zdobyć się na czarny humor w podobnej sytuacji. Jak widać na wojnie wszystko zmienia się o wiele szybciej niż zwykle.
Bretończyk wstał powoli, choć w głowie kręciło mu się już znacznie mniej, po czym poprawił przyodziewek i powoli zaczął wspinać się na zbocze, z którego się wcześniej stoczył. Sapiąc minął potrzaskaną w drzazgi pawęż. Miał naprawdę sporo szczęścia – równie dobrze koziołkując mógł się udusić paskiem na którym była zawieszona, a tak skończyło się tylko głęboką szramą na karku.
Na szczycie skarpy odnalazł swoją glewię, wciąż wplątaną w leszczynowe gałęzie. Pocieszony tym faktem postanowił możliwie szybko odnaleźć resztę armii. Szwędanie się samotnie po wrogim terytorium przez zbyt długi czas groziło co najmniej bełtem w łeb, a przeczucie mówiło mu, że jego szczęście powoli się wyczerpuje.
Zarośla wokół były stratowane, po tym jak przewaliła się po nich czereda bretońskich żołdaków i rycerzy w pościgu za uciekającymi Reiklandczykami, nietrudno było więc odnaleźć drogę, którą przyszli. Po dłuższej chwili Hugo doczłapał do leśnej osady, w której cały cyrk się zaczął. Na wspomnienie o krewkim dziaduniu i jego pięści lądującej na twarzy Gilberta, Hugo parsknął śmiechem. Wieś wciąż sprawiała wrażenie opuszczonej, jedynie dym z chaty dziada świadczył o tym, że staruch wciąż trwał na posterunku. Bretończyk już miał obejść wioskę dużym łukiem, gdy jego uwagę zwróciło rżenie konia. Na niewielkiej polance przy skraju lasu pasł się w najlepsze rumak barona. Siodło, rząd i bojowy kropierz schły obok, przewieszone przez płot.
- Nie może być… - mruknął Hugo, ostrożnie wyłażąc z krzaków i chyłkiem przemykając między chałupami w stronę konia. Nagle potknął się o coś dużego i wywalił jak długi.
- Kur…. – syknął, mając nadzieję, że dziad jest przygłuchy i nie usłyszał tego łomotu.
Ze zdziwieniem stwierdził, że wywalił się o trupa barona, którego dziad musiał zwlec pod stodółkę z majdanu. Rycerz wciąż miał bardzo dziwny wyraz twarzy, a dziura po kuli z muszkietu widniała dokładnie pośrodku czoła.
- Przyszła kryska na matyska – skwitował zbrojny, po czym szalona myśl zaświtała mu w głowie. Szybko zaczął zdzierać z trupa barona zbroję i herbowe szaty, po czym kolejno założył je na siebie. Nigdy w życiu nie miał na sobie pełnej zbroi, a ubieranie się w nią samodzielnie było dość męczące, zwłaszcza przy desperackich próbach robienia tego jak najciszej. Zdawało mu się, że kolczuga chrzęściła jak żarna w młynie, a blachy brzękały o siebie niczym sterta garnków zrzucona ze schodów. Gdy w końcu dopiął pas z mieczem, był mokry jak szczur i zasapany jak po ścięciu dębu. Podszedł spokojnie do konia. Zwierzę zachrapało nerwowo, ale szybko uspokoiło się widząc znajomo odzianą postać. Hugo pogłaskał rumaka i szybko zaczął go siodłać, po czym sapiąc i stękając naciągnął na niego kropierz. Gdy skończył, oparł się ciężko o płot i westchnął.
- Co ja najlepszego wyprawiam…zabiją mnie za coś takiego bez pytania. Wyglądam jak baron, ale zdradza mnie twarz…twarz! – zawołał, po czym ugryzł się w język, przypominając sobie o dziadku w chałupie. Szybko podbiegł do ciała rycerza, odciął sztyletem spory strzęp z jego koszuli, po czym rozciął trupowi ramię i ubrudził tkaninę krwią. Obwiązał fałszywym opatrunkiem głowę i część twarzy i zadowolony z efektu ruszył ponownie w stronę konia.
Wtem usłyszał za sobą krzyk w obcym języku i zobaczył wyłaniającego się z chałupy dziada. Byłby może i zdzielił go płazem po łbie, gdyby nie to, że za dziadem na majdan wyszedł sporo młodszy mężczyzna, posturą przypominający górskiego niedźwiedzia. Dziad wskazał na Bretończyka palcem, a chłop chwycił za siekierę opartą o ścianę domu i rzucił się do biegu.
Hugo z nogawicami pełnymi strachu wgramolił się na konia dosłownie w ostatniej chwili. Bodnięty ostrogami rumak zarżał donośnie, staranował piersią lichy płotek i pogalopował w las.
- Wiadomo co z cesarzem? – mruknął burmistrz, nie odrywając wzroku od nieprzerwanego strumienia ludzi, zwierząt i wozów.
- Nic nie wiemy. Pałac zawarty na głucho, a Reiksgwardia nikogo nie wpuszcza do środka, nawet kapłanów – odparł kapitan straży, nerwowo ściskając palce na rękojeści rapiera. Chłodny wieczorny wiatr szarpał mu pękiem piór na aksamitnym berecie i tuzinami jedwabnych wstążek na ozdobnym mundurze w barwach miasta.
- To jakiś absurd. Pół Reiklandu stoi w ogniu, nikt nic nie wie, wojsko dezerteruje albo działa bez cienia współpracy, a cesarz w najlepsze udaje, że nic się nie dzieje!
- Elektorowie mieli dość twardej ręki Karola, więc po jego śmierci wybrali sobie przygłupa. Każdy z nich myślał, że napcha sobie kiesę państwowymi pieniędzmi, a tu proszę! Przychodzi na nich sprawiedliwość w osobie bretońskiego króla i jego armii. Tylko czemu my cierpimy z elektorami do spółki za ich przewiny? – jęknął Adolf Salzmuller, jeden z towarzyszących burmistrzowi radnych.
- Bo Verena jest ślepa. Czasem jej miecz tnie zbyt zamaszyście i… - odparł Koch, urywając zdanie w połowie i rozszerzając oczy ze zdumienia na widok czegoś na skraju wzgórz otaczających miasto od wschodu.
- Co wam, Herr Burgemeister? – spytał dowódca straży, zerkając w tę samą stronę co burmistrz.
- Przecież to nasze chorągwie! Chwała Sigmarowi! Jesteśmy uratowani!
Faktycznie, ku euforycznej radości mieszkańców Altdorfu, na wzgórzach kolejno ukazywały się odziane w biel hufce Reiklandu. Kilkoma długimi kolumnami w stronę murów ciągnęły czworoboki piechoty i kawaleryjskie roty. Nad armią dumnie powiewał sztandar z czarnym cesarskim orłem, przepasanym krwistoczerwoną wstęgą – symbol Marszałka Imperium, Albrechta von Sachsenhofena. Jedyna osoba, która była jeszcze w stanie zagrodzić wrogowi drogę do stolicy spełniła swój obowiązek.
Na spotkanie marszałkowi wybiegali wszyscy – patrycjusze i biedacy, kapłani i żołnierze. Wszsycy wznosili okrzyki radości, a słowo „zbawca” pobrzmiewało nad tłumem najdonośniej. Twarz marszałka była jednak posępna, on sam zaś szybko skierował się do ratusza, gdzie w sali zgromadzeń oczekiwała go rada miejska. Gdy za von Sachsenhofenem zamknęły się drzwi, wszystkie oczy skierowały się na niego, a na twarzach radnych mieszały się obawa i nadzieja. Marszałek ciężko opadł na rzeźbione krzesło, chrzęszcząc płytową zbroją, za którą możnaby kupić niewielki dworek na wybrzeżu Tilei. Ciszę postanowił przerwać burmistrz:
- Oddajemy Waszej Miłości władzę nad miastem. Sigmar Niezwyciężony zesłał was nam w najczarniejszej godzinie…
- Nie zamierzam bronić miasta – uciął Albrecht, a wśród zebranych rozszedł się jęk zawodu.
- Ale…jak to?
- Po pierwsze nie moją rzeczą jest stać na murach, lecz zwalczać wroga w polu, nim do murów dojdzie. Po drugie miasto i tak jest już przepełnione uciekinierami, a gdyby upchnąć w nim jeszcze moich żołnierzy, to za dwa tygodnie ostatnie konie byśmy dojadali, albo pomarli od zarazy.
- Co zatem Wasza Miłość zamierza?
- To, co leży w moich obowiązkach. Wziąć armię i zgładzić nieprzyjaciela w bitwie. Lub chociaż zmusić go do odwrotu. Zdołałem regularnego wojska zebrać osiem tysięcy, drugie tyle najemnego żołnierza, ochotników i pospolitego ruszenia. Każdy w mieście, kto broń ma, tego biorę ze sobą. A kto broni nie ma, ale walczyć chce i umie, temu burmistrzu wydasz z miejskiego arsenału.
- Wedle życzenia, panie. Kto zatem zostanie do obrony miasta?
- Zostawiam wam całą straż miejską. Jest też gwardia cesarska w pałacu.
- Nie usłuchają nas…
- Więc dam wam swój pierścień i listy z rozkazami. A gdyby i tego nie posłuchali, to traktuj ich jakby byli Bretończykami po twojej stronie muru.
Burmistrz skinął potakująco głową i posłał po skrybę.
- Zabieram wam też armaty.
- Jak to?! – burmistrz aż podskoczył z wrażenia, a reszta rady zaczęła wymieniać nerwowe uwagi.
- Wojsko zbierałem najszybciej jak się dało. Gdybym wlókł się tutaj z artylerią przez to wiosenne błoto, to zastałbym kupę popalonych gruzów, a wróg byłby w połowie drogi do Middenheim.
- Ale jak mamy bronić miasta bez dział?
- Już założyłeś, że przegramy bitwę, co? Wyjątkowa przezorność, burmistrzu. Ale wiedz, że jeśli ja nie zatrzymam wroga, to ani miasto, ani twoje tłuste dupsko nie ocaleją, z działami na murach czy bez nich. Chyba lepiej więc będzie, jeśli przysłużą mi się w boju. Z resztą kilka muszę zostawić, nie ma czasu, żeby wszystkie znosić z murów.
W sali ponownie zapadła cisza, przerwana chrzęstem zbroi wstającego z miejsca marszałka.
- Jutro najpóźniej w południe musimy wyruszyć. I módlcie się panowie, żeby nam się powiodło – rzucił nie odwracając się do rozmówców i wyszedł z sali.
* * * * * * * * * * * * * * * * * * *
Hugo kolejny raz miał okazję zakosztować wątpliwej przyjemności, jaką jest odzyskiwanie przytomności po ciosie w głowę. Najgorszy kac wydawał mu się przy tym błahostką. Nieznośne łupanie pod czaszką zdawało się promieniować na całe ciało, a poszczególne zmysły na przemian to wyostrzały się ponad miarę, to znów przytępiały jak we śnie. Na szczęście wokół panowała niezmącona cisza, jeśli nie liczyć szumu kołysanych wiatrem gałęzi i pokrzykiwania sójki. Zbrojny czuł, że leży w wyjątkowo niewygodnej pozycji, a jego lewa ręka drętwieje, przygnieciona czymś ciężkim. Hugo ostrożnie ruszył kolejno obiema nogami i powoli przekręcił głowę, po czym westchnął odruchowo – chyba nic nie miał złamanego. Nagle zapiekła go rana na karku – kołnierz pikowanego kaftana zdążył przyschnąć z krwią do skóry, a teraz oderwał się boleśnie. Hugo syknął zniesmaczony, oswobadzając w końcu rękę spod ciężaru, którym okazał się być trup cesarskiego kusznika. Reiklandczyk gruchnął w pień drzewa łamiąc sobie kręgosłup i teraz leżał bezwładnie na mchu jak szmaciana lalka z wybałuszonymi oczami. Hugo poczuł, że po karku spływa mu lepka strużka krwi. Niewiele myśląc odciął z munduru przeciwnika spory pas tkaniny, po czym owinął go sobie wokół szyi tworząc prowizoryczny opatrunek. Łakomie zerknął też żołnierzowi do sakiewki i przetrząsnął przewieszoną przez ramię torbę, znajdując kilka koron, połamane suchary i kawał kiełbasy. Bez zastanowienia pochłonął jedzenie, monety schował do własnego trzosa i usiadł, opierając się o drzewo.
- Szlag by to trafił. Musiałeś mi tu zdechnąć? – mruknął w stronę trupa. – Wziąłbym cię do niewoli, kazał się prowadzić i bez problemu wrócił do swoich. A teraz co?
Trup, jak to trup, nic nie odpowiedział, spoglądając niewidzącymi oczyma w ciemniejące powoli niebo, prześwitujące przez zieloną powałę lasu. Hugo westchnął i przymknął martwemu przeciwnikowi powieki. Nagle przemknęło mu przez myśl jak szybko można przyzywczaić się do widoku śmierci. Dopiero co cały dygotał na widok wykrwawiającego się wroga, a teraz już był w stanie zdobyć się na czarny humor w podobnej sytuacji. Jak widać na wojnie wszystko zmienia się o wiele szybciej niż zwykle.
Bretończyk wstał powoli, choć w głowie kręciło mu się już znacznie mniej, po czym poprawił przyodziewek i powoli zaczął wspinać się na zbocze, z którego się wcześniej stoczył. Sapiąc minął potrzaskaną w drzazgi pawęż. Miał naprawdę sporo szczęścia – równie dobrze koziołkując mógł się udusić paskiem na którym była zawieszona, a tak skończyło się tylko głęboką szramą na karku.
Na szczycie skarpy odnalazł swoją glewię, wciąż wplątaną w leszczynowe gałęzie. Pocieszony tym faktem postanowił możliwie szybko odnaleźć resztę armii. Szwędanie się samotnie po wrogim terytorium przez zbyt długi czas groziło co najmniej bełtem w łeb, a przeczucie mówiło mu, że jego szczęście powoli się wyczerpuje.
Zarośla wokół były stratowane, po tym jak przewaliła się po nich czereda bretońskich żołdaków i rycerzy w pościgu za uciekającymi Reiklandczykami, nietrudno było więc odnaleźć drogę, którą przyszli. Po dłuższej chwili Hugo doczłapał do leśnej osady, w której cały cyrk się zaczął. Na wspomnienie o krewkim dziaduniu i jego pięści lądującej na twarzy Gilberta, Hugo parsknął śmiechem. Wieś wciąż sprawiała wrażenie opuszczonej, jedynie dym z chaty dziada świadczył o tym, że staruch wciąż trwał na posterunku. Bretończyk już miał obejść wioskę dużym łukiem, gdy jego uwagę zwróciło rżenie konia. Na niewielkiej polance przy skraju lasu pasł się w najlepsze rumak barona. Siodło, rząd i bojowy kropierz schły obok, przewieszone przez płot.
- Nie może być… - mruknął Hugo, ostrożnie wyłażąc z krzaków i chyłkiem przemykając między chałupami w stronę konia. Nagle potknął się o coś dużego i wywalił jak długi.
- Kur…. – syknął, mając nadzieję, że dziad jest przygłuchy i nie usłyszał tego łomotu.
Ze zdziwieniem stwierdził, że wywalił się o trupa barona, którego dziad musiał zwlec pod stodółkę z majdanu. Rycerz wciąż miał bardzo dziwny wyraz twarzy, a dziura po kuli z muszkietu widniała dokładnie pośrodku czoła.
- Przyszła kryska na matyska – skwitował zbrojny, po czym szalona myśl zaświtała mu w głowie. Szybko zaczął zdzierać z trupa barona zbroję i herbowe szaty, po czym kolejno założył je na siebie. Nigdy w życiu nie miał na sobie pełnej zbroi, a ubieranie się w nią samodzielnie było dość męczące, zwłaszcza przy desperackich próbach robienia tego jak najciszej. Zdawało mu się, że kolczuga chrzęściła jak żarna w młynie, a blachy brzękały o siebie niczym sterta garnków zrzucona ze schodów. Gdy w końcu dopiął pas z mieczem, był mokry jak szczur i zasapany jak po ścięciu dębu. Podszedł spokojnie do konia. Zwierzę zachrapało nerwowo, ale szybko uspokoiło się widząc znajomo odzianą postać. Hugo pogłaskał rumaka i szybko zaczął go siodłać, po czym sapiąc i stękając naciągnął na niego kropierz. Gdy skończył, oparł się ciężko o płot i westchnął.
- Co ja najlepszego wyprawiam…zabiją mnie za coś takiego bez pytania. Wyglądam jak baron, ale zdradza mnie twarz…twarz! – zawołał, po czym ugryzł się w język, przypominając sobie o dziadku w chałupie. Szybko podbiegł do ciała rycerza, odciął sztyletem spory strzęp z jego koszuli, po czym rozciął trupowi ramię i ubrudził tkaninę krwią. Obwiązał fałszywym opatrunkiem głowę i część twarzy i zadowolony z efektu ruszył ponownie w stronę konia.
Wtem usłyszał za sobą krzyk w obcym języku i zobaczył wyłaniającego się z chałupy dziada. Byłby może i zdzielił go płazem po łbie, gdyby nie to, że za dziadem na majdan wyszedł sporo młodszy mężczyzna, posturą przypominający górskiego niedźwiedzia. Dziad wskazał na Bretończyka palcem, a chłop chwycił za siekierę opartą o ścianę domu i rzucił się do biegu.
Hugo z nogawicami pełnymi strachu wgramolił się na konia dosłownie w ostatniej chwili. Bodnięty ostrogami rumak zarżał donośnie, staranował piersią lichy płotek i pogalopował w las.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
Wreszcie. Super kawałek tekstu.
M&M Factory - Up. 14.01.2017 Ostatnia trójka pegazów

i jak zwykle- więcej wiecej!!
Kupię bretońskie modele z 5tej edycji:
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!
Metalowi quesci,
French Games Day Knight 'L'Hermite De Malemont' !! ,
4ed rycerze na piechotę.
Snot Fanpage <<--- , klikać!

<weeee> Uuuuu.
Najlepszy kawał tekstu jak dotąd(oczywiście dla mnie ;]). Ciekawe wątki się szykują.

- Klnę się na Sigmara - nigdy nie weźmiecie mnie żywcem, upadli słudzy ciemności!
- Nigdy nie zamierzaliśmy. Zastrzelcie go.
Takaris Fellblade, kapitan Czarnej Arki "Udręka"
- Nigdy nie zamierzaliśmy. Zastrzelcie go.
Takaris Fellblade, kapitan Czarnej Arki "Udręka"