Odrobina prywaty
Moderator: RedScorpion
Re: Odrobina prywaty
Tylko wtedy nie byłyby takie dobre.
Myślę, że nie ma takiej potrzeby. Póki są to jakieś uwagi, komplimenta itp. to jest znośnie i niech sobie są między opowiadaniami.
Gorzej, jak się z tego robił offtop albo ciągi postów "kiedy następny, kiedy następny".
Taka propozycja dla Gniewka: może dałbyś radę zebrać wszystkie części np. w pierwszym poście?
Gorzej, jak się z tego robił offtop albo ciągi postów "kiedy następny, kiedy następny".
Taka propozycja dla Gniewka: może dałbyś radę zebrać wszystkie części np. w pierwszym poście?
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Trauma po Silezjanie ?
Czołem.
Mimo, żem nowy, pozwolę sobie jednak na kilka uwag odnośnie twórczości Pana Gniewka.
Pozbierałem fragmentami umieszczane jego dzieło w jeden plik i zasiadłem do czytania.
Przeczytawszy ponad 30 stron tekstu chciałbym podzielić się z Autorem i Wami uwagami, jakie nasunęły mi się w trakcie lektury.
Sam pomysł alternatywnego biegu historii fantasy jest bardzo fajny i dający ogrom możliwości. Część z Was już podawała pewne pomysły w jaki sposób tok wydarzeń mógłby się rozwijać w ramach zakreślonych przez Imć Gniewka. Mi osobiście niesamowicie przypadła do gustu koncepcja starcia dwóch najpotężniejszych państw kontynentu, z których każde kulturowo i rozwojowo należy do zupełnie innej epoki. Piękna sprawa, tym bardziej, że w moim osobistym wyobrażeniu to Imperium raczej jawiło się jako państwo zaborcze i bardziej skłonne do ekspansji, niż Bertonnia. Kraina wyznawców Pani Jeziora dla mnie była zawsze po prostu ostoją odchodzących w zapomnienie honoru i rycerskości, dążącą raczej do jak najdłuższegto utrzymania swych granic i swego etosu. Bardzo dobrze, że Autor postanowił ożenić staroświatową, pomnikową wręcz Bretonnię z XIV-XV wiecznym europejskim królestwem wraz z jego dążeniami terytorialnymi i polityką w skali raczej mikro niż makro postrzeganą właśnie przez pryzmat dobra osoby panującej, niż jakikolwiek inny.
Bardzo spodobał mi się pomysł użycia gwary śląskiej jako dialektu reikspielu i włożenia go w usta dziadygi z leśnego sioła. Ogólnie- cała scena wejścia Bretończyków do osady, przeszukiwanie jej i późniejsza walka- cacy
Bardzo plastycznie oddał Imć Gniewko panoramę Altdorfu i jego dzialnic w przededniu bitwy. Obraz jest niezwykle treściwy, choć krótki.
Uśmiałem się setnie czytając dialog między dowódcą artylerii von Sachsenhofena a jednym z jego oficerów- określenie starego puszkarza "piromanem" a następnie sformułowanie "jak bez ręki" użyte przez tegoż- genialne.
Bitwa o Altdorf- nie znam Pana Gniewka, lecz po przeczytaniu tego fragmentu idę o zakład, że nie jest to jego pierwsza próba literackiego przedstawienia batalii w đwiecie Warhammera. Bardzo ale to bardzo do gusty przypadła mi reżyseria samego starcia dwóch armii- widoczna jest znajomość Autora rzeczywistych bitew śerdniowiecznej i nowożytnej Europy. Brawo!
Teraz kolej na odrobinę goryczy, którą wrzucę między wszystkie te achy i ochy.
Co mi się nie spodobało, to niespójność językowa w wypowiedziach bohaterów narracji. Zbyt rzucają się w oczy współczesne przekleństwa nie pasujące nijak do prób wkadania w usta postaci archaicznych sformułowań i określeń. Poruszono tu już sprawę "zajebiście"- słowo to, jakkolwiek o rodowodzie starym niczym dąb Bartek, kojarzy się raczej ze współczesną zblazowaną młodzieżą, niż z bretońskim zbrojnym. Użyłbym raczej sowa "sakramencko"
Inną sprawą jest zdażający się Autorowi niezbyt fortunny dobór słów. Przykład: "ratuszowi dostojnicy". Nie lepiej byłoby zmienić ich na późnośredniowiecznych czy renesansowych "rajców"?
A propos "ratuszowych dostojników" koordynujących obroną- koordynuje się coś a nie czymś zatem- "ratuszowi" dostojnicy" koordynujący obronę
Rzuciło mi się w oczy lekkie nadużywanie słowa "kriwstoczerwony" w odniesieniu do barw Reiklandu. Ja rozumiem, że BloodRedem można traktować sztandary armii tego księstwa, ale język polski obfituje w synonimy: karmazynowy chociażby
Ranne konie nie wizżą, one wizgają, wzglęnie wydają wizg
Epizod bityw, w którym bretoński diuk nakazał zanieść swoim rycerzom rozkaz zsiąścia z koni i oddania lanc pieszym zbrojnym: zdziwienie baronów towarzyszących Roderykowi wyrażone słowami "Że co?!" niechybnie zostałoby odebrane przez lorda jako obraza. Sądzę, że rycerze towarzyszący diukowi na tyle znaliby swe miejsce w szeregu, że tego typu impertynencje nawet nie przeszłaby im przez usta. Wydaje się, że w tym wypadku zdziwione "Wasza miłość?!" byłoby lepsze.
Szambo na zamku- hmm.. Architektem średniowiecznych obiektów obronnych nie jestem, ale nie sądzę, żeby zamek diuka Roderyka był wyposażony w takie udogodnienie. Diuk ryknąłby raczej: "(...)dopilnuję żeby przez resztę swego żywota szorował do połysku gdanisko nad bramą mego chateau!" (http://pl.wikipedia.org/wiki/Gdanisko)
"Parch" jako obraźliwe określenie... Jakoś mi nie leży, szczególnie w ustach króla Filipa, ale ja tam nie wiem..
Podkreślich chciałbym, że nie mam najmniejszego zamiaru w jakikolwiek sposób ingerować w styl pisarski Imć Gniewka, to co napisam powzej stanowi efekt moich refleksji nad przeczytanym fragmentem jego powieści.
Czekam, jak inni, na ciąg dalszy, licząc na wmieszanie się w splot wydarzeń także stronnictw innych niż Bretonnia i Imperium. Może być ciekawie.
Pozdrowienia,
k44
Mimo, żem nowy, pozwolę sobie jednak na kilka uwag odnośnie twórczości Pana Gniewka.
Pozbierałem fragmentami umieszczane jego dzieło w jeden plik i zasiadłem do czytania.
Przeczytawszy ponad 30 stron tekstu chciałbym podzielić się z Autorem i Wami uwagami, jakie nasunęły mi się w trakcie lektury.
Sam pomysł alternatywnego biegu historii fantasy jest bardzo fajny i dający ogrom możliwości. Część z Was już podawała pewne pomysły w jaki sposób tok wydarzeń mógłby się rozwijać w ramach zakreślonych przez Imć Gniewka. Mi osobiście niesamowicie przypadła do gustu koncepcja starcia dwóch najpotężniejszych państw kontynentu, z których każde kulturowo i rozwojowo należy do zupełnie innej epoki. Piękna sprawa, tym bardziej, że w moim osobistym wyobrażeniu to Imperium raczej jawiło się jako państwo zaborcze i bardziej skłonne do ekspansji, niż Bertonnia. Kraina wyznawców Pani Jeziora dla mnie była zawsze po prostu ostoją odchodzących w zapomnienie honoru i rycerskości, dążącą raczej do jak najdłuższegto utrzymania swych granic i swego etosu. Bardzo dobrze, że Autor postanowił ożenić staroświatową, pomnikową wręcz Bretonnię z XIV-XV wiecznym europejskim królestwem wraz z jego dążeniami terytorialnymi i polityką w skali raczej mikro niż makro postrzeganą właśnie przez pryzmat dobra osoby panującej, niż jakikolwiek inny.
Bardzo spodobał mi się pomysł użycia gwary śląskiej jako dialektu reikspielu i włożenia go w usta dziadygi z leśnego sioła. Ogólnie- cała scena wejścia Bretończyków do osady, przeszukiwanie jej i późniejsza walka- cacy
Bardzo plastycznie oddał Imć Gniewko panoramę Altdorfu i jego dzialnic w przededniu bitwy. Obraz jest niezwykle treściwy, choć krótki.
Uśmiałem się setnie czytając dialog między dowódcą artylerii von Sachsenhofena a jednym z jego oficerów- określenie starego puszkarza "piromanem" a następnie sformułowanie "jak bez ręki" użyte przez tegoż- genialne.
Bitwa o Altdorf- nie znam Pana Gniewka, lecz po przeczytaniu tego fragmentu idę o zakład, że nie jest to jego pierwsza próba literackiego przedstawienia batalii w đwiecie Warhammera. Bardzo ale to bardzo do gusty przypadła mi reżyseria samego starcia dwóch armii- widoczna jest znajomość Autora rzeczywistych bitew śerdniowiecznej i nowożytnej Europy. Brawo!
Teraz kolej na odrobinę goryczy, którą wrzucę między wszystkie te achy i ochy.
Co mi się nie spodobało, to niespójność językowa w wypowiedziach bohaterów narracji. Zbyt rzucają się w oczy współczesne przekleństwa nie pasujące nijak do prób wkadania w usta postaci archaicznych sformułowań i określeń. Poruszono tu już sprawę "zajebiście"- słowo to, jakkolwiek o rodowodzie starym niczym dąb Bartek, kojarzy się raczej ze współczesną zblazowaną młodzieżą, niż z bretońskim zbrojnym. Użyłbym raczej sowa "sakramencko"
Inną sprawą jest zdażający się Autorowi niezbyt fortunny dobór słów. Przykład: "ratuszowi dostojnicy". Nie lepiej byłoby zmienić ich na późnośredniowiecznych czy renesansowych "rajców"?
A propos "ratuszowych dostojników" koordynujących obroną- koordynuje się coś a nie czymś zatem- "ratuszowi" dostojnicy" koordynujący obronę
Rzuciło mi się w oczy lekkie nadużywanie słowa "kriwstoczerwony" w odniesieniu do barw Reiklandu. Ja rozumiem, że BloodRedem można traktować sztandary armii tego księstwa, ale język polski obfituje w synonimy: karmazynowy chociażby
Ranne konie nie wizżą, one wizgają, wzglęnie wydają wizg
Epizod bityw, w którym bretoński diuk nakazał zanieść swoim rycerzom rozkaz zsiąścia z koni i oddania lanc pieszym zbrojnym: zdziwienie baronów towarzyszących Roderykowi wyrażone słowami "Że co?!" niechybnie zostałoby odebrane przez lorda jako obraza. Sądzę, że rycerze towarzyszący diukowi na tyle znaliby swe miejsce w szeregu, że tego typu impertynencje nawet nie przeszłaby im przez usta. Wydaje się, że w tym wypadku zdziwione "Wasza miłość?!" byłoby lepsze.
Szambo na zamku- hmm.. Architektem średniowiecznych obiektów obronnych nie jestem, ale nie sądzę, żeby zamek diuka Roderyka był wyposażony w takie udogodnienie. Diuk ryknąłby raczej: "(...)dopilnuję żeby przez resztę swego żywota szorował do połysku gdanisko nad bramą mego chateau!" (http://pl.wikipedia.org/wiki/Gdanisko)
"Parch" jako obraźliwe określenie... Jakoś mi nie leży, szczególnie w ustach króla Filipa, ale ja tam nie wiem..
Podkreślich chciałbym, że nie mam najmniejszego zamiaru w jakikolwiek sposób ingerować w styl pisarski Imć Gniewka, to co napisam powzej stanowi efekt moich refleksji nad przeczytanym fragmentem jego powieści.
Czekam, jak inni, na ciąg dalszy, licząc na wmieszanie się w splot wydarzeń także stronnictw innych niż Bretonnia i Imperium. Może być ciekawie.
Pozdrowienia,
k44
Czy jeśli napiszę, że nienawidzę elfów czy lizardmenów, to podpis mój naruszy §4 pkt b. regulaminu Border Princes?
Wielkie dzięki za dokładną lekturę mojego tekstu i wszelkie konstruktywne uwagi.
Nie jestem tylko pewien, czy jednokrotne użycie słowa "krwistoczerwony" podpada pod nadużywanie
Szamba, zwane też dołami kloacznymi, na zamkach były (nie wszystkich rzecz jasna, w wielu przypadkach paskudztwa spadały do fosy), ba, często zatrudniano wykwalifikowanego szambonurka-czyściciela, który raz na czas opróżniał je z zawartości.
Co do parcha, należy pamiętać, że król Filip mówił do zwykłego wartownika wywodzącego się spośród gminu. Jego Wysokość nie należy też do subtelnych i opanowanych osób
Nie jestem tylko pewien, czy jednokrotne użycie słowa "krwistoczerwony" podpada pod nadużywanie
Szamba, zwane też dołami kloacznymi, na zamkach były (nie wszystkich rzecz jasna, w wielu przypadkach paskudztwa spadały do fosy), ba, często zatrudniano wykwalifikowanego szambonurka-czyściciela, który raz na czas opróżniał je z zawartości.
Co do parcha, należy pamiętać, że król Filip mówił do zwykłego wartownika wywodzącego się spośród gminu. Jego Wysokość nie należy też do subtelnych i opanowanych osób
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.
Zwracam honor i odszczekuję- "krwistoczerwony" pojawia się w tekście zaledwie dwukrotnie, w dość oddalonych od siebie fragmentach narracji. Nie ma mowy zatem o nadużyciu
Czy jeśli napiszę, że nienawidzę elfów czy lizardmenów, to podpis mój naruszy §4 pkt b. regulaminu Border Princes?
- GrimgorIronhide
- Masakrator
- Posty: 2723
- Lokalizacja: "Zad Trolla" Koszalin
Pomyśl, lanca z herbem to rzecz najświętsza dla rycerza (zaraz za Panią, Królem i Graalem) to chyba nic dziwnego, ze nie chce oddać jej jakiemuś brudnemu, śmierdzącemu chłopowi. Poza tym to nie Imperium, tu nie ma dyscypliny i każdy szlachcic może gadać co chce (zwłaszcza że był baronem/markizem) to mu jakąś pozycję daje Do tego to dość niezwykła taktyka, i niecodzienna więc sprzeciw jest jak najbardziej zrozumiały. Husarze pod Beresteczkiem zareagowali dokładnie tak samo na rozkaz oddania kopii czeladzi, by broniła obozu przed tatarami, mimo iż kopie były przeciw nim mało przydatne konnicy.kondor44 pisze: Epizod bityw, w którym bretoński diuk nakazał zanieść swoim rycerzom rozkaz zsiąścia z koni i oddania lanc pieszym zbrojnym: zdziwienie baronów towarzyszących Roderykowi wyrażone słowami "Że co?!" niechybnie zostałoby odebrane przez lorda jako obraza. Sądzę, że rycerze towarzyszący diukowi na tyle znaliby swe miejsce w szeregu, że tego typu impertynencje nawet nie przeszłaby im przez usta. Wydaje się, że w tym wypadku zdziwione "Wasza miłość?!" byłoby lepsze.
"Parch" jako obraźliwe określenie... Jakoś mi nie leży, szczególnie w ustach króla Filipa, ale ja tam nie wiem..
PomyślałemGrimgorIronhide pisze: Pomyśl, lanca z herbem to rzecz najświętsza dla rycerza (zaraz za Panią, Królem i Graalem) to chyba nic dziwnego, ze nie chce oddać jej jakiemuś brudnemu, śmierdzącemu chłopowi. Poza tym to nie Imperium, tu nie ma dyscypliny i każdy szlachcic może gadać co chce (zwłaszcza że był baronem/markizem) to mu jakąś pozycję daje Do tego to dość niezwykła taktyka, i niecodzienna więc sprzeciw jest jak najbardziej zrozumiały. Husarze pod Beresteczkiem zareagowali dokładnie tak samo na rozkaz oddania kopii czeladzi, by broniła obozu przed tatarami, mimo iż kopie były przeciw nim mało przydatne konnicy.
I nadal wydaje mi się, że baron czy tam markiz to mniejszy kaliber, niż diuk I z tego właśnie powodu baron / markiz nie "pysknąłby" tak do, mimo wszystko, wyższego urodzeniem szlachcica. Pamiętać należy, że Bretonnia to nie Rzeczpospolita Obojga Narodów, gdzie "szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie". Tu tytuły i rangi mają ogromne znaczenie.
Nie neguję oburzenia czy oporu przed spieszeniem wyrażonego przez obecnych przy diuku panów rycerzy. Uważam jednak, że tresowani w zależnościach feudalnych od najmłodszych lat bretońscy wielmoże mimo wszystko ważyliby słowa wypowiadane do takiej figury jak głównodowodzący grupą armii. Nie bez znaczenia jest też fakt, że obecni przy diuku rycerze to, jak napisałeś, markizowie i baronowie, zatem wychowanie odebrali staranne. To także skłania mnie do wiary, że tacy ludzie używaliby słów gładszych, niż "że co?!" pasujące raczej rzezimieszkom z gościńców bądź pijanym chłopom w gospodach.
Podkreślam, to co napisałem to wyłącznie moja prywatna opinia i nie nakłaniam nikogo do podzielania jej.
Czy jeśli napiszę, że nienawidzę elfów czy lizardmenów, to podpis mój naruszy §4 pkt b. regulaminu Border Princes?
Gniewko pisze:Oj, jutro jednak...zasiedziałem się u kumpla na piwie i gejoplotkach, a jutro na 8 do roboty. Wybaczta ludziska
Gniewko , to już tygodniowa libacja wrzuć ten krwawy odcinek albo powiedz gdzie pijesz coby mogły cię odwiedzić z flaszką rzesze twoich fanów!
Z pozdrowieniami dla jednego Warszawioka
Leopolda Kocha obudził jeden z jego adiutantów. Burmistrz Altdorfu niemrawo podniósł głowę i zaczął rozmasowywać zesztywniały kark. Zasnął wczorajszej nocy przy stole w jednej z szop, które stały przyrośnięte do wewnętrznej strony murów miejskich. Całą noc z obozu Bretończyków do miasta docierała przedziwna mieszanka odgłosów, w której stukot siekier i rzężenie pił przeplatało się z pijackimi okrzykami, śmiechem i skoczną muzyką wygrywaną na piszczałkach i dudach. Książę Roderyk bawił się i ucztował, podczas gdy jego poddani pracowali do samego świtu.
Koch roześmiał się w duchu na myśl o biesiadzie. Miasto, którego bronił, było przepełnione uchodźcami, z których mało kto umiał walczyć. Miał niewiele rąk do mieczy, za to tysiące do łyżek. Wiedząc do czego jest zdolna wygłodzona tłuszcza, nakazał podwoić warty przy spichlerzach i składach żywności, a wszelkie produkty skrzętnie racjonowano.
- Która godzina? – spytał adiutanta, mrużąc oczy w snopie światła, który wpadał do pomieszczenia przez uchylone drzwi.
- Dzwonią na tercję.
- Już?! Kazałem budzić się wcześniej, o świtaniu.
Adiutant speszył się i mruknął:
- Ale wróg siedzi cicho, w obozie ruchu niewiele. Gdyby coś się działo, natychmiast byśmy budzili…
- Skoro siedzą cicho, to znaczy, że coś szykują po kryjomu – warknął Koch i wyszedł na zewnątrz. Na szczycie muru kręcili się wartownicy, ale większość żołnierzy i powołanych pod broń mieszczan siedziała w cieniu u jego podstawy. Niektórzy drzemali, inni grali w kości lub karty albo jedli śniadanie.
„Śniadanie. Przed tercją. Noż psia jucha, jak na jarmarku albo turnieju rycerskim. Ale mam wojsko…” przemknęło przez myśl burmistrzowi, gdy mozolnie wydrapywał się po schodach na blanki. Ze szczytu muru widok z jednej strony roztaczał się na łąki pod miastem, obecnie w sporym stopniu zajęte od południowego zachodu przez obóz oblegających, z drugiej zaś na miasto, dziwnie ciche i spokojne, choć słońce zdążyło się już wspiąć na dwie dłonie ponad horyzont. Koch przeszedł się kilkadziesiąt metrów wzdłuż fortyfikacji, lustrując stan urządzeń obronnych i trzeźwość tych, którzy mieli je obsługiwać. Na koronę murów wniesiono wcześniej powiązane pęczkami bełty do kusz, sterty kamieni, pochodnie i pękate ceramiczne naczynia zwane w reiklandzkiej gwarze bónclokami, normalnie używane do kiszenia ogórków lub żuru, a teraz zastępczo wypełnione smołą i dziegciem. Tu i ówdzie widać też było baryłki prochu i pryzmy kul do dział, choć było ich zdecydowanie za mało, niż Koch mógłby sobie tego życzyć. Po tym jak marszałek von Sachsenhofen wydał rozkaz, by miejską artylerię zabrać na bitwę w polu, na fortyfikacjach ostała się ledwo jedna trzecia wszystkich puszek.
Gdy burmistrz przeszedł przez Basztę Złotników i wkroczył na odcinek muru prowadzący do Baszty Smolnej, natrafił na człowieka, przy którym żołnierze jedzący beztrosko śniadanie mogli się wydawać spiętymi jak studenci przed egzaminem gołowąsami. Był nim młody chłopak, siedzący na blankach z jedną nogą zwieszoną na zewnątrz muru, a drugą zgiętą w kolanie, na której opierał deskę z przymocowanym arkuszem czerpanego papieru. Na oko nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia kilka lat. Głowę pokrywała mu stercząca na wszystkie strony czupryna płowych włosów, przywodzących na myśl wiecheć siana. Nie był żołnierzem, tylko jednym z mieszczan powołanych pod broń, a stalowy napierśnik miał założony na zwykłe robocze ubranie, wyplamione tu i ówdzie różnokolorową farbą. Nie zwrócił uwagi na burmistrza, zawzięcie szkicując coś ołowiowym rysikiem na papierze, nawet gdy ten przystanął tuż obok niego i zerknął mu przez ramię. Powstający rysunek przedstawiał bretoński obóz położony za murami, a z każdym ruchem dłoni chłopaka na arkuszu wyrastały kolejne namioty, drzewa i machiny oblężnicze.
- Wiesz, ile kosztuje papier? – mruknął burmistrz, a zaskoczony rysownik wzdrygnął się tak, że omal nie zleciał z muru.
- Herr Burgemeister… - skłonił lekko głowę i uśmiechnął się. – Wiem, ile kosztuje papier. Zdecydowanie za często go kupuję, bym nie orientował się w cenach.
- I bazgrzesz po nim ołowiem? Papier jest po to, by na nim spisywać umowy handlowe i drukować książki.
- Mój papier, więc i moje bazgroły na nim. Z całym szacunkiem rzecz jasna, Herr Burgemeister – odparł chłopak i zeskoczył z blanków, po czym zrolował szkic i włożył do przewieszonej przez ramię płóciennej torby.
- Jak cię zwą? Wyglądasz mi na jednego z czeladników u farbiarzy tkanin.
- Jestem Kristoff Fischer, jeśli łaska. A plamy są z farb do drewna, nie łachów. Maluję figury świętych do kaplic i ołtarzy u mistrza Eisensteina.
- To nie twój odcinek muru…
- Nein, Herr Burgemeister. Ale stąd jest najlepsze ujęcie ich obozu, a słońce nie świeci w oczy przy rysowaniu. Jak żabojady pójdą do szturmu, to wrócę do swoich.
Koch spojrzał w stronę bretońskich pozycji i westchnął:
- Ty się módl, żebyś miał w ogóle do czego i kogo wracać po tym wszystkim…
- Co ma być, to będzie. A jeśli te winożłopy mnie ubiją, to wszystkie panienki co mieszkają przy Wilhelmstrasse będą po mnie płakać. Nie znajdą drugiego, co tak pędzlem macha…jeśli Herr Burgemeister wie co mam na myśli – chłopak wyszczerzył się w szelmowskim uśmiechu i sięgnął do torby, wyjmując z niej fajkę i niewielki woreczek na tytoń.
- Bezczelny jesteś. I bardzo pewny siebie – mruknął burmistrz, zerkając jak chłopak nabija fajkę. – Twój tytoń chyba spleśniał – dodał, wskazując palcem na dziwnie zielonkawą barwę suszu.
- W chwili kiedy strzała z łuku albo miecz mogą za godzinę lub dwie posłać mnie do Morra, można sobie pozwolić na odrobinę bezczelności. A tytoń nie jest spleśniały, to po prostu taka odmiana. Mój przyjaciel podróżował w eskorcie jednego z kupców aż do Indu, za Górami Żalu, na drugi koniec świata. Przywiózł tego całą skrzynkę. Mówił, że w Indzie palą ten tytoń kapłani, którzy czczą bogów o tuzinach rąk i głowach elefantów.
Chłopak odpalił od jednej z zatkniętych na murze pochodni cienki patyczek i przytknął żarzący się koniec do główki cybucha, pykając zawzięcie.
- Cuchnie cudacznie. Pasuje do cudacznych bogów – skrzywił się burmistrz.
- Ale odpręża o niebo przyjemniej od zwykłego tytoniu, który przywożą z Nowego Świata. Jeno głód po nim okrutny człowieka bierze – stwierdził Fischer tonem znawcy. – Proszę, niech Herr Burgemeister spróbuje – dodał i wyciągnął fajkę w stronę Kocha. Ten pyknął kilka razy, puszczając dym to ustami, to nosem. Stali obaj przez kilka chwil w milczeniu, popalając na przemian. Wtem Koch kątem oka zauważył jak od bretońskiego obozu wyrusza w stronę murów niewielka grupka jeźdźców pod białą chorągwią pokoju.
- Poselstwo! Muszę wracać nad bramę…
- Mogę z wami, Herr Burgemeister? – spytał chłopak.
- Możesz, ale ani słowa, wesołku. Teraz nie czas na wygłupy.
Obaj potruchtali w stronę Bramy Końskiej i dotarli do niej w momencie, gdy bretońscy posłańcy wjeżdżali na wiodący do wrót kamienny most, przerzucony nad fosą. Był to jedyny murowany most w tej części fortyfikacji i jedyny, który pozostał nienaruszony – pozostałe drewniane spalono lub rozebrano dzień wcześniej, by utrudnić wrogowi dostęp do murów.
Poselstwo składało się z pięciu jeźdźców, a przewodził mu rycerz z herbem przedstawiającym trzy srebrne ryby ułożone jedna nad drugą na fioletowym polu. Szlachcic uniósł zasłonę hełmu i zawołał w reikspielu z silnym bretońskim akcentem:
- Przynoszę wiadomość i propozycję od jego miłości, księcia Roderyka, królewskiego stryja i konetabla królestwa Bretonnii.
- Mów z czym przychodzisz, pośle – odkrzyknął Koch. – Jestem burmistrzem Altdorfu i w mojej władzy jest rozważać wszelkie propozycje.
Rycerz skrzywił się, gdy uświadomił sobie, że musi przedstawiać książęce warunki człowiekowi z gminu.
- Książę brzydzi się bezsensowną rzezią. Wie, że miasto jest pełne starców, kobiet i dzieci i ostatnią rzeczą, jakiej pragnie, jest ich śmierć. Daje wam szansę – poddajcie miasto i otwórzcie bramy, a nikomu nie spadnie włos z głowy. Złóżcie broń, a nie spłonie ani jeden dom. Jeśli trzeba wam czasu do namysłu, to książę jest gotów zaczekać do południa.
Koch słuchał posła, ale jego słowa dziwnie krążyły mu po głowie i układały się w coraz to nowe zdania. Jedno z nich wydało mu się świetną odpowiedzią, więc zakrzyknął z wysokości muru, przybierając najdostojniejszą pozę jaką tylko mógł:
- Jak wy nie złożycie broni, to spadniemy wam włosy z dachu, o!
Nagle wszyscy, zarówno Bretończycy jak i obrońcy, rozdziawili gęby ze zdumienia. Burmistrz zawołał więc ponownie:
- No z dachu wam spadniemy! Na włosy!
Jeden z oficerów stojących obok Kocha spytał nieśmiało:
- Herr Burgemeister, dobrze się czujecie?
Burmistrz spojrzał na niego błędnym wzrokiem i z uśmiechem odparł:
- Tak. I zjadłbym kaszankę. Ewentualnie siedem. Tak.
Nagle wyrósł przed nim Fischer i wręczył mu solidny kawał krwawej kiszki z miną, jakby przekazywał mu co najmniej Świętego Graala. Wymienili spojrzenia przekrwionych oczu.
Bretońskie poselstwo odjeżdżało spod bram Altdorfu przy wtórze nieustającego śmiechu.
Leopolda Kocha obudził jeden z jego adiutantów. Burmistrz Altdorfu niemrawo podniósł głowę i zaczął rozmasowywać zesztywniały kark. Zasnął wczorajszej nocy przy stole w jednej z szop, które stały przyrośnięte do wewnętrznej strony murów miejskich. Całą noc z obozu Bretończyków do miasta docierała przedziwna mieszanka odgłosów, w której stukot siekier i rzężenie pił przeplatało się z pijackimi okrzykami, śmiechem i skoczną muzyką wygrywaną na piszczałkach i dudach. Książę Roderyk bawił się i ucztował, podczas gdy jego poddani pracowali do samego świtu.
Koch roześmiał się w duchu na myśl o biesiadzie. Miasto, którego bronił, było przepełnione uchodźcami, z których mało kto umiał walczyć. Miał niewiele rąk do mieczy, za to tysiące do łyżek. Wiedząc do czego jest zdolna wygłodzona tłuszcza, nakazał podwoić warty przy spichlerzach i składach żywności, a wszelkie produkty skrzętnie racjonowano.
- Która godzina? – spytał adiutanta, mrużąc oczy w snopie światła, który wpadał do pomieszczenia przez uchylone drzwi.
- Dzwonią na tercję.
- Już?! Kazałem budzić się wcześniej, o świtaniu.
Adiutant speszył się i mruknął:
- Ale wróg siedzi cicho, w obozie ruchu niewiele. Gdyby coś się działo, natychmiast byśmy budzili…
- Skoro siedzą cicho, to znaczy, że coś szykują po kryjomu – warknął Koch i wyszedł na zewnątrz. Na szczycie muru kręcili się wartownicy, ale większość żołnierzy i powołanych pod broń mieszczan siedziała w cieniu u jego podstawy. Niektórzy drzemali, inni grali w kości lub karty albo jedli śniadanie.
„Śniadanie. Przed tercją. Noż psia jucha, jak na jarmarku albo turnieju rycerskim. Ale mam wojsko…” przemknęło przez myśl burmistrzowi, gdy mozolnie wydrapywał się po schodach na blanki. Ze szczytu muru widok z jednej strony roztaczał się na łąki pod miastem, obecnie w sporym stopniu zajęte od południowego zachodu przez obóz oblegających, z drugiej zaś na miasto, dziwnie ciche i spokojne, choć słońce zdążyło się już wspiąć na dwie dłonie ponad horyzont. Koch przeszedł się kilkadziesiąt metrów wzdłuż fortyfikacji, lustrując stan urządzeń obronnych i trzeźwość tych, którzy mieli je obsługiwać. Na koronę murów wniesiono wcześniej powiązane pęczkami bełty do kusz, sterty kamieni, pochodnie i pękate ceramiczne naczynia zwane w reiklandzkiej gwarze bónclokami, normalnie używane do kiszenia ogórków lub żuru, a teraz zastępczo wypełnione smołą i dziegciem. Tu i ówdzie widać też było baryłki prochu i pryzmy kul do dział, choć było ich zdecydowanie za mało, niż Koch mógłby sobie tego życzyć. Po tym jak marszałek von Sachsenhofen wydał rozkaz, by miejską artylerię zabrać na bitwę w polu, na fortyfikacjach ostała się ledwo jedna trzecia wszystkich puszek.
Gdy burmistrz przeszedł przez Basztę Złotników i wkroczył na odcinek muru prowadzący do Baszty Smolnej, natrafił na człowieka, przy którym żołnierze jedzący beztrosko śniadanie mogli się wydawać spiętymi jak studenci przed egzaminem gołowąsami. Był nim młody chłopak, siedzący na blankach z jedną nogą zwieszoną na zewnątrz muru, a drugą zgiętą w kolanie, na której opierał deskę z przymocowanym arkuszem czerpanego papieru. Na oko nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia kilka lat. Głowę pokrywała mu stercząca na wszystkie strony czupryna płowych włosów, przywodzących na myśl wiecheć siana. Nie był żołnierzem, tylko jednym z mieszczan powołanych pod broń, a stalowy napierśnik miał założony na zwykłe robocze ubranie, wyplamione tu i ówdzie różnokolorową farbą. Nie zwrócił uwagi na burmistrza, zawzięcie szkicując coś ołowiowym rysikiem na papierze, nawet gdy ten przystanął tuż obok niego i zerknął mu przez ramię. Powstający rysunek przedstawiał bretoński obóz położony za murami, a z każdym ruchem dłoni chłopaka na arkuszu wyrastały kolejne namioty, drzewa i machiny oblężnicze.
- Wiesz, ile kosztuje papier? – mruknął burmistrz, a zaskoczony rysownik wzdrygnął się tak, że omal nie zleciał z muru.
- Herr Burgemeister… - skłonił lekko głowę i uśmiechnął się. – Wiem, ile kosztuje papier. Zdecydowanie za często go kupuję, bym nie orientował się w cenach.
- I bazgrzesz po nim ołowiem? Papier jest po to, by na nim spisywać umowy handlowe i drukować książki.
- Mój papier, więc i moje bazgroły na nim. Z całym szacunkiem rzecz jasna, Herr Burgemeister – odparł chłopak i zeskoczył z blanków, po czym zrolował szkic i włożył do przewieszonej przez ramię płóciennej torby.
- Jak cię zwą? Wyglądasz mi na jednego z czeladników u farbiarzy tkanin.
- Jestem Kristoff Fischer, jeśli łaska. A plamy są z farb do drewna, nie łachów. Maluję figury świętych do kaplic i ołtarzy u mistrza Eisensteina.
- To nie twój odcinek muru…
- Nein, Herr Burgemeister. Ale stąd jest najlepsze ujęcie ich obozu, a słońce nie świeci w oczy przy rysowaniu. Jak żabojady pójdą do szturmu, to wrócę do swoich.
Koch spojrzał w stronę bretońskich pozycji i westchnął:
- Ty się módl, żebyś miał w ogóle do czego i kogo wracać po tym wszystkim…
- Co ma być, to będzie. A jeśli te winożłopy mnie ubiją, to wszystkie panienki co mieszkają przy Wilhelmstrasse będą po mnie płakać. Nie znajdą drugiego, co tak pędzlem macha…jeśli Herr Burgemeister wie co mam na myśli – chłopak wyszczerzył się w szelmowskim uśmiechu i sięgnął do torby, wyjmując z niej fajkę i niewielki woreczek na tytoń.
- Bezczelny jesteś. I bardzo pewny siebie – mruknął burmistrz, zerkając jak chłopak nabija fajkę. – Twój tytoń chyba spleśniał – dodał, wskazując palcem na dziwnie zielonkawą barwę suszu.
- W chwili kiedy strzała z łuku albo miecz mogą za godzinę lub dwie posłać mnie do Morra, można sobie pozwolić na odrobinę bezczelności. A tytoń nie jest spleśniały, to po prostu taka odmiana. Mój przyjaciel podróżował w eskorcie jednego z kupców aż do Indu, za Górami Żalu, na drugi koniec świata. Przywiózł tego całą skrzynkę. Mówił, że w Indzie palą ten tytoń kapłani, którzy czczą bogów o tuzinach rąk i głowach elefantów.
Chłopak odpalił od jednej z zatkniętych na murze pochodni cienki patyczek i przytknął żarzący się koniec do główki cybucha, pykając zawzięcie.
- Cuchnie cudacznie. Pasuje do cudacznych bogów – skrzywił się burmistrz.
- Ale odpręża o niebo przyjemniej od zwykłego tytoniu, który przywożą z Nowego Świata. Jeno głód po nim okrutny człowieka bierze – stwierdził Fischer tonem znawcy. – Proszę, niech Herr Burgemeister spróbuje – dodał i wyciągnął fajkę w stronę Kocha. Ten pyknął kilka razy, puszczając dym to ustami, to nosem. Stali obaj przez kilka chwil w milczeniu, popalając na przemian. Wtem Koch kątem oka zauważył jak od bretońskiego obozu wyrusza w stronę murów niewielka grupka jeźdźców pod białą chorągwią pokoju.
- Poselstwo! Muszę wracać nad bramę…
- Mogę z wami, Herr Burgemeister? – spytał chłopak.
- Możesz, ale ani słowa, wesołku. Teraz nie czas na wygłupy.
Obaj potruchtali w stronę Bramy Końskiej i dotarli do niej w momencie, gdy bretońscy posłańcy wjeżdżali na wiodący do wrót kamienny most, przerzucony nad fosą. Był to jedyny murowany most w tej części fortyfikacji i jedyny, który pozostał nienaruszony – pozostałe drewniane spalono lub rozebrano dzień wcześniej, by utrudnić wrogowi dostęp do murów.
Poselstwo składało się z pięciu jeźdźców, a przewodził mu rycerz z herbem przedstawiającym trzy srebrne ryby ułożone jedna nad drugą na fioletowym polu. Szlachcic uniósł zasłonę hełmu i zawołał w reikspielu z silnym bretońskim akcentem:
- Przynoszę wiadomość i propozycję od jego miłości, księcia Roderyka, królewskiego stryja i konetabla królestwa Bretonnii.
- Mów z czym przychodzisz, pośle – odkrzyknął Koch. – Jestem burmistrzem Altdorfu i w mojej władzy jest rozważać wszelkie propozycje.
Rycerz skrzywił się, gdy uświadomił sobie, że musi przedstawiać książęce warunki człowiekowi z gminu.
- Książę brzydzi się bezsensowną rzezią. Wie, że miasto jest pełne starców, kobiet i dzieci i ostatnią rzeczą, jakiej pragnie, jest ich śmierć. Daje wam szansę – poddajcie miasto i otwórzcie bramy, a nikomu nie spadnie włos z głowy. Złóżcie broń, a nie spłonie ani jeden dom. Jeśli trzeba wam czasu do namysłu, to książę jest gotów zaczekać do południa.
Koch słuchał posła, ale jego słowa dziwnie krążyły mu po głowie i układały się w coraz to nowe zdania. Jedno z nich wydało mu się świetną odpowiedzią, więc zakrzyknął z wysokości muru, przybierając najdostojniejszą pozę jaką tylko mógł:
- Jak wy nie złożycie broni, to spadniemy wam włosy z dachu, o!
Nagle wszyscy, zarówno Bretończycy jak i obrońcy, rozdziawili gęby ze zdumienia. Burmistrz zawołał więc ponownie:
- No z dachu wam spadniemy! Na włosy!
Jeden z oficerów stojących obok Kocha spytał nieśmiało:
- Herr Burgemeister, dobrze się czujecie?
Burmistrz spojrzał na niego błędnym wzrokiem i z uśmiechem odparł:
- Tak. I zjadłbym kaszankę. Ewentualnie siedem. Tak.
Nagle wyrósł przed nim Fischer i wręczył mu solidny kawał krwawej kiszki z miną, jakby przekazywał mu co najmniej Świętego Graala. Wymienili spojrzenia przekrwionych oczu.
Bretońskie poselstwo odjeżdżało spod bram Altdorfu przy wtórze nieustającego śmiechu.
Ostatnio zmieniony 11 paź 2012, o 09:59 przez Gniewko, łącznie zmieniany 1 raz.
Lepiej doma iść za pługiem, niż na wojnie szlakiem długiem.